Karaibska Krucjata. Płonący Union Jack - Marcin Mortka

Schematyczny pirat

Autor: Agnieszka Kawula

Karaibska Krucjata. Płonący Union Jack - Marcin Mortka
Kiedy myślę o rasowych piratach, od razu przychodzi mi do głowy Robert Louis Stevenson i jego Wyspa skarbów czy Kapitan Hook z Piotrusia Pana, którego też można zaliczyć do zacnego pirackiego grona. Marcin Mortka pokusił się o rzecz trudną: stworzenie dobrej powieści o morskich grabieżcach. Czy wyszedł mu ten zabieg? Mam mieszane uczucia, ponieważ jego nowa powieść nie jest książką, która spędza sen z powiek i trzyma czytelnika w napięciu jak na prawdziwą piracką lekturę przystało. Płonący Union Jack jest pierwszą częścią cyklu Karaibska krucjata. Niestety, czytelnicy muszą poczekać na dalsze tomy (choć nie będzie to niecierpliwe wyczekiwanie), bo Runa ostatnio kusi cyklami.

Marcin Mortka lubi wojnę, co udowodnił w Wojnie runów bawiąc się z Matką Historią. Tak jest i tym razem. Autor, i chwała mu za to, zadbał o drobiazgi historyczne, które podnoszą wartość powieści. U pisarzy najbardziej cenię sobie chęć pogłębiania wiedzy i dobrze wiedzieć, że Mortka zadał sobie sporo trudu przygotowując się do pisania. Twórca Karaibskiej krucjaty opisał miejsca, które istnieją w rzeczywistości, oraz wydarzenia znane z historii. Podobnie jak w "Wojnie runów", w nocie na końcu książki Mortka zdradza, które ze znanych faktów sfabularyzował.

Pisarz wrzuca czytelnika na pełne morze, między piratów, wśród których grasuje diabeł. Osią fabuły jest wojna o władzę na morzu między Anglią, Francją i Hiszpanią. Miłośnicy bitew morskich nie będą narzekali na nudę. Kule armatnie szaleją od jednego okrętu do drugiego. To chyba najbardziej spektakularne sceny powieści. William O’Connor, kapitan jednego z takich okrętów, nie ma łatwego życia. Nie dość, że dowódcą zostaje niespodziewanie, to jeszcze musi sobie poradzić z diabłem morskim, w którego nie wierzy, coraz bardziej niezadowoloną załogą (złożoną z dezerterów, złodziejaszków i przemytników) i na domiar złego ma rozterki sercowe...

Fabuła jest dość schematyczna i nie wnosi wiele do pirackiej literatury. Choć jest świeżynką w swoim gatunku na polskim rynku wydawniczym, z przykrością stwierdzam, że do Stevensona Karaibskiej krucjacie bardzo daleko. Owszem, jak na powieść przygodową przystało jest w miarę dynamiczna, ciekawa (nie zabraknie zmarłych piratów, czy nawet samego czorta), ale nie ma w niej czegoś, co by zaskoczyło, zachwyciło (no, może bitwy morskie) i sprawiło, że warto dla tej powieści zarwać noc, większość chwytów już znamy.

Trzeba jednak przyznać Mortce, że świetnie poradził sobie z oddaniem języka piratów. Dialogi tętnią życiem, są dowcipne, każdego z bohaterów zdradza jego mowa, dzięki czemu autor zróżnicował charaktery postaci. Ale jeśli się pisze o piratach, bez tego ani rusz. Styl również jest umiejętnie dobrany do konwencji powieści przygodowej. Nawet narracja jest dopasowana do tematyki książki, bo poprowadzona w pierwszej osobie, uwiarygodnia opisywane wydarzenia, nawet jeśli mowa jest o diable. Czytelnik obserwuje świat oczami głównego bohatera Williama i pomimo konfesyjnego wydźwięku opowieści rzeczywistość przedstawiona przez kapitana nie jawi się jako jednowymiarowa, czy przesadnie zsubiektywizowana.

Płonący Union Jack nie jest pozycją, którą trzeba koniecznie przeczytać. To dobrze napisana powieść, którą można poznać, ale nie pozostanie na długo w pamięci. Jednak jedno zawdzięczam tej książce – przypomniałam sobie czytane w dzieciństwie świetne przygody rasowych piratów. Marcin Mortka obudził we mnie wspomnienia i za to mu chwała.

Dziękujemy Agencji Wydawniczej Runa za udostępnienie książki do recenzji.