24-05-2012 13:38
John Carter: Frajda bez trzymanki
W działach: Film | Odsłony: 17
Uwielbiam, kiedy filmy dają mi frajdę. Nie wszystkie tak mają i nie tylko takie oglądam, ale czasem po prostu lubię się na nich świetnie bawić i niczego więcej od nich nie wymagam. Mimo tego wśród całej chmary czysto rozrywkowych produkcji zadziwiająco ciężko znaleźć jakąś perełkę. Po obejrzeniu Johna Cartera wiem, że jednej na pewno nie muszę już szukać.
Rzecz zaczyna się z grubsza na Dzikim Zachodzie (co jest bardzo dobrym początkiem), gdzie tytułowy John Carter, do niedawna kapitan w Armii Stanów Skonfederowanych, na wszystkie sposoby próbuje uniknąć wciągnięcia w pomoc przeciwko Apaczom. Przykro doświadczony w trakcie wojny, pragnie tylko zapomnieć i zatopić smutki w górach złota. Ucieczka przed obowiązkiem ostatecznie wciąga go jednak w zupełnie nowy świat - a w zasadzie na inną planetę, czerwoną - gdzie trwa wojna domowa zupełnie innego rodzaju. Tam John Carter będzie musiał zdecydować, czy ma w sobie na tyle odwagi, by zostać bohaterem. W podjęciu decyzji pomoże mu nie tylko piękna marsjańska księżniczka, ale masa cała barwnych przygód i pewien niezwykle radosny pies płci żeńskiej.
Z jakiś niezrozumiałych dla mnie powodów nie udało mi się obejrzeć Johna Cartera wcześniej, ale zamiast pluć sobie w brodę, zacznę go po prostu wychwalać. A - jak ogromnie miło było mi się przekonać - wychwalać jest co. Od samego początku film jest przede wszystkim czystą, autentyczną zabawą. Wartka akcja i żywy humor towarzyszą głównemu bohaterowi od pierwszej do ostatniej sceny, praktycznie ani na moment nie pozwalając na chwile nudy. Bez przerwy dzieje się coś nowego, często nawet nie ma czasu na zastanowienie - co na tle wciągających wydarzeń nie jest problemem, a wręcz zaletą. Biorąc pod uwagę, że John Carter to ekranizacja pierwszej części cyklu Edgara Rice Burroughsa pt. Księżniczka Marsa z 1912 roku, czyli klasycznego przykładu barwnej pulpowej przygody, lepszego oddania tej konwencji trudno się spodziewać.
Oprawa wizualna zachwyca. Design autentycznie zaparł mi dech w piersiach, karmiąc me oczy dziesiątkami niesamowitych przedmiotów, budynków, pojazdów, stworzeń i lokacji. Akcja dzieje się na Marsie, gorącej, pustynnej planecie, więc bohaterowie biegają po niej w skąpych strojach utrzymanych w klimatach bliskiego wschodu (które uwielbiam pasjami), przemieszczając się pomiędzy tubylczymi plemionami sześciorękich Tharków a państwami-miastami dobrych (niebieskich) i złych (czerwonych) ludzi. Latają na fantazyjnych statkach powietrznych, strzelając do siebie z dział i magicznych promieni, i tłukąc się na szablo-podobne miecze. Suną przez pustynię, pływają w kanionach, uciekają przez tłoczne ulice i pławią się w bogactwach ekskluzywnych wnętrz. Nic z tego jednak nie przytłacza. Nie są to efekty dla samych efektów, a wyraźne tło. Ani przez moment nie zastanawiałam się, że któraś z wygenerowanych komputerowo postaci nie jest prawdziwa albo że lokacjom brak odpowiednich proporcji. To już chyba zresztą nie ten poziom w kinie sci-fi i fantasy, by podważać prawdziwość wyczarowywanych cudów. Dzięki temu w pełni można cieszyć się radosnymi wariacjami na ekranie, których film oferuje aż po samą szyję.
A jak na przygodowy obraz przystało, John Carter uraczył mnie też całkowicie pozbawionym sztuczności humorem - przez co mam na myśli, że pojawia się dokładnie tam, gdzie powinien. Żarty i żarciki są tak mówione, jak i sytuacyjne, a ich całokształt przypominał mi beztroskie dzieciństwo przy wszelkiego rodzaju kreskówkach. Tego humoru nie można brać na poważnie, czasami po prostu nie można, ale ogląda się go świetnie i trudno odmówić mu polotu. Szczególnego banana na mojej twarzy przywołał James Purefoy w trzecioplanowej roli jednego z kapitanów, którego do tej pory kojarzę z ról brutalnych i okrutnych władyków (Rzym, Camelot, nawet Resident Evil). Tutaj miałam wrażenie, że świetnie się bawi śmiejąc się z twarz swoim poprzednim postaciom, a jego wystąpienie jest tak luźne i naturalne, że nie sposób nie dać mu się porwać. Mały smaczek do pełnego kompletu.
W temacie aktorów na podstawową uwagę zasługuje jednak Taylor Kitsch w tytułowej roli. Przyznam, że kompletnie nie widziałam go w żadnej wcześniejszej produkcji, ale po wystąpieniu w Johnie Carterze z ochotą wyczekiwałam jego kreacji w Battleshipie (o którym niedługo). Sukces jakiegokolwiek filmu leży w większości na barkach bohaterów, a John Carter to postać zdecydowanie charyzmatyczna. Z jednej strony jest porywczą kapuścianą głową z rodzaju "działa najpierw, później myśli", ale z biegiem akcji i zrewidowaniu swoich priorytetów (wiadomo, niezbędny element każdego filmu o niezwykłych bohaterach) nabiera nieco pełniejszego wymiaru. Kitsch coś w sobie ma, coś, co nie tylko sprawia, że fajnie się na niego patrzy, ale i zżywa się z postacią. Gra w bardzo naturalny sposób - miałam wręcz wrażenie, że wcielenie się w Cartera nie sprawia mu absolutnie żadnych trudności, jakby po prostu nim był. Odwalił najlepszą robotę z całej obsady, która (poza wspomnianym Purefoyem) gra na poziomie, ale bez specjalnych fajerwerków. Wydaje mi się jednak, że to kwestia konwencji, w której w zasadzie nie ma potrzeby na głębokie przemyślenia i ponadprzeciętne kreacje, stąd też nie mam wobec nich żadnych zarzutów.
Na osobną uwagę zasługuje także muzyka, bez której film nie byłby chyba w połowie aż taką przyjemnością. Skomponowana przez Michaela Giacchino (Star Trek, Super 8, Odlot, Ratatuj), bardziej towarzyszy niż ilustruje wydarzenia. Muzyki jest pełno, jest głośna, bogata i w stu procentach przygodowa. Przywodzi na myśl starego dobrego Indianę Jonesa i inne brawurowe ilustracje Johna Williamsa, choć w znacznie bardziej nowoczesnej i nawet dynamiczniejszej wersji. Idealnie współgra z filmem i jest dokładnie tym, czego oczekuję od wciągającej ścieżki dźwiękowej. Do wielokrotnego przesłuchania.
Oczywiście, w Johnie Carterze jest mnóstwo skrótów i uproszczeń, ale powiedzmy sobie szczerze, to nie jest film o rzeczywistości. Jako czysta fikcja sprawdza się natomiast znakomicie. Na minus zaliczyłabym także nieco płytki wątek romantyczny, który rozegrał się raczej w domyśle. Osobiście uwielbiam dobre romanse, zwłaszcza w pięknych sceneriach bajecznej fantastyki, ale Johnowi Carterowi mogę to potknięcie wybaczyć - było o wiele ciekawszych rzeczy do oglądania. Film wciąga, porywa i wsysa na bardzo dużą głębokość, dlatego śmiało daję mu 8/10.
[Wpis oryginalnie opublikowany na domwiedzmy.blogspot.com]
Rzecz zaczyna się z grubsza na Dzikim Zachodzie (co jest bardzo dobrym początkiem), gdzie tytułowy John Carter, do niedawna kapitan w Armii Stanów Skonfederowanych, na wszystkie sposoby próbuje uniknąć wciągnięcia w pomoc przeciwko Apaczom. Przykro doświadczony w trakcie wojny, pragnie tylko zapomnieć i zatopić smutki w górach złota. Ucieczka przed obowiązkiem ostatecznie wciąga go jednak w zupełnie nowy świat - a w zasadzie na inną planetę, czerwoną - gdzie trwa wojna domowa zupełnie innego rodzaju. Tam John Carter będzie musiał zdecydować, czy ma w sobie na tyle odwagi, by zostać bohaterem. W podjęciu decyzji pomoże mu nie tylko piękna marsjańska księżniczka, ale masa cała barwnych przygód i pewien niezwykle radosny pies płci żeńskiej.
Z jakiś niezrozumiałych dla mnie powodów nie udało mi się obejrzeć Johna Cartera wcześniej, ale zamiast pluć sobie w brodę, zacznę go po prostu wychwalać. A - jak ogromnie miło było mi się przekonać - wychwalać jest co. Od samego początku film jest przede wszystkim czystą, autentyczną zabawą. Wartka akcja i żywy humor towarzyszą głównemu bohaterowi od pierwszej do ostatniej sceny, praktycznie ani na moment nie pozwalając na chwile nudy. Bez przerwy dzieje się coś nowego, często nawet nie ma czasu na zastanowienie - co na tle wciągających wydarzeń nie jest problemem, a wręcz zaletą. Biorąc pod uwagę, że John Carter to ekranizacja pierwszej części cyklu Edgara Rice Burroughsa pt. Księżniczka Marsa z 1912 roku, czyli klasycznego przykładu barwnej pulpowej przygody, lepszego oddania tej konwencji trudno się spodziewać.
Oprawa wizualna zachwyca. Design autentycznie zaparł mi dech w piersiach, karmiąc me oczy dziesiątkami niesamowitych przedmiotów, budynków, pojazdów, stworzeń i lokacji. Akcja dzieje się na Marsie, gorącej, pustynnej planecie, więc bohaterowie biegają po niej w skąpych strojach utrzymanych w klimatach bliskiego wschodu (które uwielbiam pasjami), przemieszczając się pomiędzy tubylczymi plemionami sześciorękich Tharków a państwami-miastami dobrych (niebieskich) i złych (czerwonych) ludzi. Latają na fantazyjnych statkach powietrznych, strzelając do siebie z dział i magicznych promieni, i tłukąc się na szablo-podobne miecze. Suną przez pustynię, pływają w kanionach, uciekają przez tłoczne ulice i pławią się w bogactwach ekskluzywnych wnętrz. Nic z tego jednak nie przytłacza. Nie są to efekty dla samych efektów, a wyraźne tło. Ani przez moment nie zastanawiałam się, że któraś z wygenerowanych komputerowo postaci nie jest prawdziwa albo że lokacjom brak odpowiednich proporcji. To już chyba zresztą nie ten poziom w kinie sci-fi i fantasy, by podważać prawdziwość wyczarowywanych cudów. Dzięki temu w pełni można cieszyć się radosnymi wariacjami na ekranie, których film oferuje aż po samą szyję.
A jak na przygodowy obraz przystało, John Carter uraczył mnie też całkowicie pozbawionym sztuczności humorem - przez co mam na myśli, że pojawia się dokładnie tam, gdzie powinien. Żarty i żarciki są tak mówione, jak i sytuacyjne, a ich całokształt przypominał mi beztroskie dzieciństwo przy wszelkiego rodzaju kreskówkach. Tego humoru nie można brać na poważnie, czasami po prostu nie można, ale ogląda się go świetnie i trudno odmówić mu polotu. Szczególnego banana na mojej twarzy przywołał James Purefoy w trzecioplanowej roli jednego z kapitanów, którego do tej pory kojarzę z ról brutalnych i okrutnych władyków (Rzym, Camelot, nawet Resident Evil). Tutaj miałam wrażenie, że świetnie się bawi śmiejąc się z twarz swoim poprzednim postaciom, a jego wystąpienie jest tak luźne i naturalne, że nie sposób nie dać mu się porwać. Mały smaczek do pełnego kompletu.
W temacie aktorów na podstawową uwagę zasługuje jednak Taylor Kitsch w tytułowej roli. Przyznam, że kompletnie nie widziałam go w żadnej wcześniejszej produkcji, ale po wystąpieniu w Johnie Carterze z ochotą wyczekiwałam jego kreacji w Battleshipie (o którym niedługo). Sukces jakiegokolwiek filmu leży w większości na barkach bohaterów, a John Carter to postać zdecydowanie charyzmatyczna. Z jednej strony jest porywczą kapuścianą głową z rodzaju "działa najpierw, później myśli", ale z biegiem akcji i zrewidowaniu swoich priorytetów (wiadomo, niezbędny element każdego filmu o niezwykłych bohaterach) nabiera nieco pełniejszego wymiaru. Kitsch coś w sobie ma, coś, co nie tylko sprawia, że fajnie się na niego patrzy, ale i zżywa się z postacią. Gra w bardzo naturalny sposób - miałam wręcz wrażenie, że wcielenie się w Cartera nie sprawia mu absolutnie żadnych trudności, jakby po prostu nim był. Odwalił najlepszą robotę z całej obsady, która (poza wspomnianym Purefoyem) gra na poziomie, ale bez specjalnych fajerwerków. Wydaje mi się jednak, że to kwestia konwencji, w której w zasadzie nie ma potrzeby na głębokie przemyślenia i ponadprzeciętne kreacje, stąd też nie mam wobec nich żadnych zarzutów.
Na osobną uwagę zasługuje także muzyka, bez której film nie byłby chyba w połowie aż taką przyjemnością. Skomponowana przez Michaela Giacchino (Star Trek, Super 8, Odlot, Ratatuj), bardziej towarzyszy niż ilustruje wydarzenia. Muzyki jest pełno, jest głośna, bogata i w stu procentach przygodowa. Przywodzi na myśl starego dobrego Indianę Jonesa i inne brawurowe ilustracje Johna Williamsa, choć w znacznie bardziej nowoczesnej i nawet dynamiczniejszej wersji. Idealnie współgra z filmem i jest dokładnie tym, czego oczekuję od wciągającej ścieżki dźwiękowej. Do wielokrotnego przesłuchania.
Oczywiście, w Johnie Carterze jest mnóstwo skrótów i uproszczeń, ale powiedzmy sobie szczerze, to nie jest film o rzeczywistości. Jako czysta fikcja sprawdza się natomiast znakomicie. Na minus zaliczyłabym także nieco płytki wątek romantyczny, który rozegrał się raczej w domyśle. Osobiście uwielbiam dobre romanse, zwłaszcza w pięknych sceneriach bajecznej fantastyki, ale Johnowi Carterowi mogę to potknięcie wybaczyć - było o wiele ciekawszych rzeczy do oglądania. Film wciąga, porywa i wsysa na bardzo dużą głębokość, dlatego śmiało daję mu 8/10.
[Wpis oryginalnie opublikowany na domwiedzmy.blogspot.com]
16
Notka polecana przez: Aesandill, dzemeuksis, Grom, Klapaucjusz, Krzemień, leto_ii, Malaggar, Orchid, Planetourist, Prapies, Rag, Salantor, Sethariel, Shevu, Tyldodymomen
Poleć innym tę notkę