» Blog » Jesienne gadanie
12-09-2008 15:02

Jesienne gadanie

W działach: straszne historie | Odsłony: 13

W lecie zazwyczaj leje, albo wieje dziwaczny wiatr. Ma to jakąś niemiłą korelację z faktem czy akurat jesteśmy w miejscu wymagającym słońca :) Do dziś pamiętam kolonie nad morzem w piątej klasie – nie można było pływać, bo w wodzie było mnóstwo gryzących biedronek.

We wrześniu słońce łagodnieje i obniża się nad horyzontem. Niebo jest bardziej niebieskie, zaczynają się pojawiać mgły i dym pachnący palonymi liśćmi. Być może dzieje się tak dlatego, żeby jeszcze bardziej pognębić wszystkich uczniów.

W czasach licealnych, w dni takie jak dziś urywaliśmy się z ostatnich lekcji i szliśmy, ja, koleżanka i kumpel, na cmentarz w Złotoryi. Czasem targaliśmy ze sobą wałówkę typu czekolada i kanapki, później to było jakieś dobre wino. To, że łamaliśmy zasady nie oznaczało, że będziemy pić byle co :)

Ale jesień nie zawsze kojarzy mi się z beztroską. Na wsi, gdzie się wychowałam prace polowe nie traciły tempa z dźwiękiem szkolnego dzwonka. Wszelkie kopanie ziemniaków, ścinanie buraczanych liści, zbieranie jabłek, kapusty, przygotowywanie pól do zimy – to wszystko się kręciło niezależnie od obowiązków szkolnych. W miarę dorastania pomagałam przy wielu rzeczach; dziś mogę się śmiać, że krowa zeżarła mi książkę, ale wówczas nie było mi wcale do śmiechu, bo potem musiałam się tłumaczyć przed panią bibliotekarką.

No i jestem absolutnie pewna, że właśnie podczas jednego z jesiennych wieczorów

Podmieniono mi siostry.

To nie był dobry rok dla mojej rodziny. Najpierw zmarł mój ojciec, potem babcia, ta która wszystkim zarządzała twardą ręką, upadła, złamała biodro i w rezultacie wylądowała na wózku inwalidzkim. Potem mama prawie zwariowała, bo nawiedzał ją duch taty. W tym wszystkim tkwiłyśmy my: trzy siostry, najstarsza jedenastoletnia, najmłodsza mająca trochę ponad rok. Na początku wszyscy się nad nami użalali, tak, że nie miałyśmy czasu, żeby się zastanowić nad swoim półsieroctwem, potem musiałysmy być dzielne i wspierać naszą mamę, pomagać babci, dobrze się uczyć, być grzeczne i jeszcze mnóstwo innych rzeczy zapowiadających rychły koniec dzieciństwa przynajmniej dla jednej z nas.

Dom dziadka i babci zbudowany był pod lasem, daleko za wsią. Codziennie wieczorem, po wydojeniu krów, zrobieniu kolacji dla babci i zagonieniu kur do kurnika wracałyśmy w trójkę, używając do tego celu starego roweru, w którym spadał łańcuch przy próbach hamowania nożnego, do „domu na wsi”, gdzie mieszkałyśmy razem z mamą. Mama w tym czasie zaczęła pracować w szpitalu i wracała bardzo późno. Do jej powrotu musiałyśmy być już w domu, najedzone umyte i z odrobionymi lekcjami, a wierzcie mi, po całodziennym pobycie w szkole, potem ganianiu krów po polu czy zbieraniu jajek, przygotowywaniu kolacji i powrocie do domu nie za bardzo chciało mi się cokolwiek robić. Najczęściej zasypiałyśmy przed telewizorem zwinięte jak kociaki w koszyku.

Ale tak naprawdę obowiązki nie stanowiły jakiegoś szczególnie uciążliwego elementu naszego życia. Teraz myślę, że to tajemnicza energia, którą posiadają wszystkie dzieci pozwalała na wielogodzinne bieganie po lesie, dzikie skoki ze strychu na siano w stodole czy pływanie dziurawą łódką po zamulonym stawie z karpiami. Teraz w życiu nie miałabym energii na bieganie z widłami za myszami, pomyślcie: trafienie wielkimi widłami małej myszy biegnącej po zrytym kartoflisku jest dość trudne, zwłaszcza, jak ma się jedenaście lat i niecałe półtora metra wzrostu (to mniej niż mają widły).

Często wracałyśmy już po zmroku. Najpierw wtaczałam rower na górkę; z tyłu wlokły się moje siostry uczepione bagażnika, ciche i ledwo żywe ze zmęczenia. Potem one siadały na bagażniku; starsza z tyłu, żeby podtrzymać młodszą, która zwykle zasypiała w trakcie drogi. Czasem, gdy miałam dodatkowy bagaż na kierownicy, start roweru był bardziej chybotliwy, ale zazwyczaj jedno odepchnięcie się wystarczyło, żebyśmy wystartowały jak rakieta i pomknęły drogą, która zajmowała nam najdłuższe piętnaście minut każdego wieczoru.
W gasnącym świetle wieczoru mijałyśmy pojedyncze domy sąsiadów, gdzie tylko czasem odezwał się jakiś pies a przez zazwyczaj jedno jasne okno migotał niebieski blask telewizora.

Dziś nie pamiętam dokładnie, ale chyba tego wieczoru zatrzymałyśmy się pod płotem jednego z sąsiadów, żeby nazbierać leżących tam jabłek. Czekając, aż moje siostry wdrapią się z powrotem na bagażnik patrzyłam na czerwoną smugę nad ciemną linią lasu po zachodniej stronie nieba. Było już późno, zbyt późno na spokojny powrót. Jeszcze w powietrzu unosił się ciepły zapach dnia a od pól lekki wiatr niósł drobiny pyłu, jeszcze ta smuga nad horyzontem i buczenie dojarki sąsiadów sugerowały bezpieczeństwo. Ale, gdy odbiłam się ponownie i chybotliwie ruszyłyśmy żwirową drogą, wjechałyśmy pod okap ciemnych drzew czereśniowych w sadzie rosnącym wzdłóż drogi, na – raz, dwa, trzy – zapadł zmrok, i gdy drzewa pozostały już za nami, wjechałyśmy w srebrną plamę księżycowego światła.

Chyba któraś z dziewczynek krzyknęła, lub coś powiedziała, albo zapytała, dlaczego się zatrzymałam. Bo owszem, zatrzymałam się gwałtownie i zeskoczyłam na ziemię a siodełko boleśnie uderzyło mnie w kręgosłup.

Na wschodniej części nieba wisiał księżyc, wielki i biały. Chociaż przebycie krótkiego odcinka czereśniowego sadu zajęło nam nie więcej niż dwa nadepnięcia na pedały starego roweru, wyjechałyśmy z niego prosto w serce nocy. Może, gdybym się obejrzała za siebie, na końcu drogi, pod czereśniowymi liśćmi zobaczyłabym jeszcze ciepły blask wieczoru, ale nie sądzę, żebym odważyła się to zrobić. Patrzyłam za to na drogę przed nami: najbliższa część biegła w cieniu starego cmentarza, później droga lekko zakręcała i ginęła z oczu, to był spadzisty odcinek, który zwykle pokonywałyśmy w pełnym pędzie, na jaki było stać nasz stary, pozbawiony świateł rower. Dalej był, położony tuż przed wsią kościół, otoczony zwartym wałem ciemności; wiedziałam, że dróżka obok kaplicy i cmentarza będzie jasna w księżycowym świetle, ale to wcale nie pomagało. Nigdy nie bałam się ciemności, ale bałam się dziwnych miejsc. Dziwnych, obcych miejsc.

Miejsce znane i normalne zaczynało się dopiero za kościelną wieżą, prawie mogłam je zobaczyć – to jedno z światełek domów położonych wzdłuż ulicy. Dzieliło nas od niego kilka minut porządnego pedałowania. No dalej, powiedziałam do siebie. Ruszaj, to zaraz będziesz w domu. Gdzieś w podświadomości przemknęła jeszcze myśl o niezadowoleniu mamy i poczucie winy z powodu nie odrobionych lekcji.
- No dobra, trzymajcie się i jedziemy – powiedziałam głośno i zaczęłam śpiewać jedną z naszych piosenek – śpiewają rybyyyy, w ukajaliii… Mam was słyszeć!
Jeszcze raz popatrzyłam na moje siostry; okrągłe, niezbyt czyste twarzyczki popatrzyły na mnie wytrzeszczając dwie pary oczu: jedne czarne, drugie szare. Nie wyglądały na śpiące i być może też przeczuwały, że patrzymy na siebie ostatni raz.
- Tylko pamiętajcie – pouczyłam je jeszcze – nie oglądajcie się za siebie.
Jeszcze tylko odepchnięcie się, zgrzytliwy jęk kół, chybotliwy start i już jechałyśmy jasną drogą wijącą się w ciemności.

Pierwszym niepokojącym objawem był chłód, ale może tak tylko mi się wydawało, wszak zapadła już wrześniowa noc a my byłyśmy ubrane zbyt „letnio” w koszulki i krótkie spodenki. Mnie rozgrzał wysiłek fizyczny, dziewczynki – śpiewanie, poza tym już za kilkanaście minut miałyśmy być w domu.

Patrzyłam na własne stopy, jakby to patrzenie mogło w jakiś sposób przyspieszyć kręcenie się łańcucha. Wtedy ciemna, szponiasta łapa chwyciła za przednie koło, ześlizgnęła się, ale z mroku wyskoczyła druga i trzecia, wszystkie nieforemne, pokraczne. Czarny, zniekształcony anioł szorował brzuchem po żwirowej drodze, by rzucić się na moje nogi. Wrzasnęłam i poderwałam stopy do góry.

Ale to były tylko cienie. Cienie nagrobków, krzyży i figurek aniołków, którym wschodzący księżyc nadał karykaturalnych kształtów i kazał ganiać moje nogi. Już w chwilę później zostały za nami, a rower nabierał prędkości tocząc się z górki.

Ciemno.

Jasno.

Ciemno. Jasno

Ciemnojasno ciemnojasno.

W pełnym pędzie mijałyśmy kolejne drzewa na przemian nurzając się w pełnym mroku i jasnym świetle księżyca.

- Trzymacie się jeszcze? – zapytałam pilnując się, żeby w żadnym wypadku nie popatrzyć w tył.

Ciemnojasno.

Wiatr świszczał mi w uszach, jakbyśmy pędziły z niewiarygodną prędkością, chociaż to był tylko zwykły rower, a odległość nie mogła być dłuższa niż dwa kilometry. Pedały zaczęły kręcić się same, porywając moje stopy, a używanie w tym przypadku górnego hamulca groziło przewrotką w przód.

Jasnociemno jasno ciemno jasno ciemno.

I zdałam sobie sprawę z dwóch rzeczy: po pierwsze, już dawno powinnyśmy były dojechać do kościoła. Po drugie: już nie słyszałam głosu moich sióstr, to znaczy cos słyszałam, ale to na pewno nie był śpiew.
- Trzymacie się jeszcze? – powtórzyłam na granicy paniki, ale nie obróciłam się, mając świadomość, że każde gwałtowniejsze przechylenie się spowoduje upadek i mnóstwo bólu i płaczu.
- Trzymacie? – i – Nie oglądajcie sie za siebie!

Zerknęłam w dół i nieco w bok, gdzie na jasnej drodze (jasno-ciemno-jasno-ciemno) czerniał cień naszego roweru i zobaczyłam, ze jadę sama, skulona i przytulona do szyi chudej, drżącej z wysiłku bestii w jaką zmienił się nasz rower, a z tyłu, tuż za załamaniem jej kartu siedzą dwa szkielety, które ktoś posadził w miejsce moich sióstr. Nawet nie całkiem ludzkie szkielety, a może tak je odebrałam, bo było ciemno (ciemno-jasno-ciemno) rower podskakiwał (chuda bestia z powykrzywianymi kończynami), a ja byłam przerażoną nastolatką jadącą bez świateł wiejską drogą. Nie patrzyłam już na drogę, ale na te dwa zmieniające się cienie, będące odbiciem przekształcających się w postaci ludzkie ciał. Towarzyszyło temu jakieś ledwo słyszalnym mlaskanie.

I wtedy wjechałyśmy w ciemność parku otaczającego kościół. To znaczy ja wjechałam, bo uparcie nie chciałam spojrzeć w tył. Gdzieś wysoko zahukała sowa, która nieodmiennie wprawiała moje siostry w stan ni to przestrachu ni zachwytu, co zawsze wywoływały salwy śmiechu zmieszanego z przerażeniem. Teraz się nie zaśmiały, nawet nie pisnęły. Rower zajęczał, gdy zaczęłyśmy podjeżdżać pod górkę. Gdy wjechałyśmy na asfalt i omiotły nas światła przejeżdżającego samochodu poczułam, że mimo chłodu nocy jestem mokra od potu.
- No, jesteśmy – powiedziałam, hamując przed domem. Przez wpółzasłonięte okno widziałam mamę podlewającą kwiatki stojące na parapecie, ale w mojej głowie kołatała się tylko jedna myśl: za późno.

******

Można by się zastanawiać, na ile cała ta historia jest wymysłem nastolatki obdarzonej nadmierną wyobraźnią; wszak moje obie, dorosłe już teraz siostry mają się nieźle, są pełnoprawnymi członkami społeczeństwa, pracują, piją ze mną na rodzinnych imprezach, niedługo zostanę ciocią i tak dalej.
Niedawno, podczas rodzinnego spędu rozmawiałyśmy o gospodarstwie dziadków i o najwcześniejszych wspomnieniach. I wtedy jedna z nich powiedziała:
- Najwcześniejszym moim wspomnieniem jest to, że jechałam na bagażniku, w nocy, pędziłyśmy z górki przed kościołem, a Niusia krzyczała: Nie oglądajcie się do tyłu! A my już zdążyłyśmy popatrzeć.

Ludzie dorastają, zmieniają się, jest to najbardziej normalną rzeczą na świecie. To, ze jesteśmy rodzeństwem nie zapewnia nam automatycznego poczucia integracji i jedności dusz. Nie potrafię się dogadać z moimi siostrami: one nie czytają książek, mają zupełnie inne zdanie o otaczającym nas świecie i, jak podejrzewam, mają więcej wspólnego ze swoimi sąsiadkami niż ze mną.
Tę świetnie wyczuwalną „obcość”, którą staramy się maskować wspólnymi obiadkami i poprawnym zachowaniem, da się wyczuć na pierwszy „niuch”. Oczywiście, można ją tłumaczyć różnicą wieku, znakami zodiaku, innymi warunkami dorastania i innymi pierdołami. Nie trzeba wcale sięgać po banalne porwanie (jak w bajkach o elfach) i podstawienie odmieńców.

Ale wiecie co? Najprostsze wyjaśnienia są najbardziej prawdopodobne.

Komentarze

Autor tego bloga samodzielnie moderuje komentarze i administracja serwisu nie ingeruje w ich treść.

Zuhar
   
Ocena:
+2
Nie chcę czytać twoich horrorów. Ostatni raz miałem takie niepokojące uczucie przy Miasteczku Salem. To komplement. Ide przytulić kota i schować się w kącie.
12-09-2008 15:38
amnezjusz
   
Ocena:
+2
Kurde, w środku czytania chciałem przeskoczyć cały tekst, żeby zobaczyć zakończenie :P Świetnie napisane Sen :) Odnośnie rodzeństw to ja i moi dwaj bracia aż za często wyczuwamy jedność dusz i to na tak dziwnym poziomie, że śmiać nam się chce :P
12-09-2008 16:01
lucek
   
Ocena:
+2
Łał. Ta notka mówi: senmaro, marnujesz się na polteru.


l.
12-09-2008 19:37
Wojteq
   
Ocena:
+1
Jestem pod wrażeniem. Dziwnie się czyta takie historie gdy ciemno za oknem, sam w domu i pada do tego jeszcze deszcz...
12-09-2008 21:18
senmara
   
Ocena:
+2
Wojteq, deszcz był zamówiony specjalnie na tą okazję :P (ale chyba nie pada u Ciebie w domu?)

Lucek, nie sądzę. Gdzie indziej można zrobić tak świetny użytek z bloga? ;)
12-09-2008 21:56
Jeremiah Covenant
   
Ocena:
+2
Jedna z najlepszych notek blogowych na Polterze jakie kiedykolwiek czytałem.
12-09-2008 22:55
Iman
   
Ocena:
0
Wow.
Że jesteś specem od horrorów, to wiedziałam od zawsze. Ale że jesteś też specem od ich pisania, to dla mnie nowość.
13-09-2008 14:42
kilroy
   
Ocena:
0
to ja się idę skulić w pozycję embrionalną....
13-09-2008 18:16
Miroe
   
Ocena:
0
Hmm... Z moim rodzeństwem mam podobne poczucie... niedopasowania. Tyle, że oni się chyba nie gubili w ciemnościach... No, siostra raz zgubiła się w kukurydzy....

0_0 O rzesz!!! Nie zasnę teraz.

Choć z drugiej strony... Ja zgubiłem się na cmentarzu.


P.S. Opowiadanko cud, miód, orzeszki i polewa czekoladowa.
13-09-2008 21:17
~Gregg

Użytkownik niezarejestrowany
   
Ocena:
0
Przy szkieletach mnie telepnęło naprawdę mocno. Wcześniej i później telepało mniej, w każdym razie nie gruchnęło o ścianę...
13-09-2008 23:30
LiAiL
   
Ocena:
0
Uooh, az mnie ciarki przeszly :)
14-09-2008 03:53
senmara
   
Ocena:
0
Miroe, przestań sie krygować. Czas spojrzeć faktom w twarz: Twoja siostra się zgubiła w kukurydzy...
Czytałeś Dzieci kukurydzy?
14-09-2008 11:49
teaver
   
Ocena:
0
Świetny wpis! :D Dzięki.

Co do rodzeństwa - mój brat jest integralną częścią mojego życia. Był w nim od zawsze, bo jest straszy i może to jest główny powód. Ale w sumie to jesteśmy we dwoje bardziej podobni do siebie nawzajem niż do któregokolwiek z rodziców - fizycznie i wewnętrznie. Bardzo mi go brakuje odkąd się wyprowadziłam. Paradoksalnie, to co nas najbardziej od siebie oddzieliło to fakt pojawienia się Ilonki w moim życiu. I on pewnie też wtedy pomyślał, że ktoś mu podmienił siostrę. :D
15-09-2008 14:27
Nemofish
   
Ocena:
0
Zbieram szczękę z podłogi. W pewnej chwili pomyślałem że lekka przesada z tymi szkieletami, ale po przeczytaniu całości, no cóż, tylko pogratulować talentu.
16-09-2008 20:18
senmara
   
Ocena:
0
Hmm... no bez przesady, to tylko element Wiecznie Trwającej Wojny Siostrzanej :P
16-09-2008 22:07
Kot
   
Ocena:
0
Changeling! Changeling!
16-09-2008 22:33
senmara
   
Ocena:
0
MacKotek, toś dopiero mnie przestraszył. A jeśli one karmią młode ludzkim mięsem?

Rety..

Właśnie sobie pomyślałam, ze faceci moich sióstr dziwnie są do siebie podobni, może to forma jakiegoś obcego?
17-09-2008 11:32

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.