20-04-2010 05:37
Jak wytresować Dragona!
W działach: Filmoteka | Odsłony: 5
Wiecie co mnie naprawdę wpieprza? Ustawa o ochronie języka. Dobra, w porządku, rozumiem jej założenia, ba, pełnym miłości sercem popieram dbałość o ciągłość, brzmienie i charakter naszego cudownego języka (podobno najtrudniejszego na świecie, a to nie byle szysz). Ale kiedy wybieram się do kina na film, to mam ochotę oglądnąć go takim, jak go Panbuczek stworzył! Znaczy się, w wersji oryginalnej, nie zmasakrowanej przez dubbing czy inne, jeszcze okropeczniejsze i bezduszne metody. Gdy wybierałem się na Alicję w Krainie Czarów wybierałem się tak naprawdę na popisy werbalne Johnny'ego Deppa, a nie na jakieś pierdu-pierdu jakiegoś nieznanego mi ktosia podkładającego w polskiej wersji językowej.
I ten problem ugryzł mnie dobitnie w wypadku filmu Jak wytresować smoka. Problem był poważny i nadszedł znienacka, bowiem nie przypuszczałem, że zawitam do kina na ów właśnie dzieło. Od znudzenia dotknąłem jednak mojej Srebrnoekranowej Wyroczni, poczytałem recenzję mojego filmowego guru (Ebert, ekhm, kaszl...), i w te pędy zacząłem przeszukiwać liczne stoliczne kinodajnie za wersją z napisami.
I kapa. Nie ma. Nada. Zero. Null. Totalna absencja.
I zapytuję się Was ja, jak tutaj nie piracić? Sam jestem raczej wrogiem tego bezczelnego procederu, ale nawet jak człowiek z kasą w dłoni biega po kinach w obywatelskim odruchu bycia uczciwym, cudowna Stolica mu nie pozwala i rży donośnym głosem "Pry, paszkudniku obmierzły, angielszczyków zachciało się słuchać, zamiast wdałej mowy rodzimej, hnah? Nie ma, psiewara! Albo po polskiemu, albo po żadnemu".
Załamała mnie ta sytuacja, ba, w pierwszym odruchu chciałem pojechać gdzieś za niedaleką granicę, byleby w oryginale obejrzeć ten film. Przemogłem się jednak, zemłałem kilogram przekleństw i kupiłem bilet na seans z dubbingiem. A potem drugi. I trzeci. I czwarty. Na rany Chrystusa, film jest tego wart!
Wszystkie moje cierpienia zniknęły jako ręką odjął, jeno film ów zobaczyłem. Gdyż mamy do czynienia z dziełem wysokiej klasy - jak widać, wciąż można zrobić dobry film animowany oparty raczej na sile fabuły i postaci niż na Zlepkiem Głupawych Gagów, potocznie zwanym ZGaGą. Prawda panowie z Dreamworks? Tak, wiem wiem, że to właśnie wy masowo produkujecie ZGaGi, ale tym razem się wam udało - jak widać, można, jak tylko się człowiekowi zechce, co?
Do rzeczy. Jak wytresować smoka jest zbiorem znanym wszystkich kliszek. Mamy tu pełen zestaw oklepanych motywów, jak od zera do bohatera, pełne niezrozumienie na osi Ojciec-Syn, strach przed tym, czego nie znamy oraz nietypową przyjaźń wznoszącą się ponad podziały. Pięknie, prawda? Ano pięknie, bo wszystko to podane jest w piękny, niebanalny, nienachalny i naturalny sposób. Tutaj tkwi moc i potęga tego filmu, to, co przykuło mnie już czterokrotnie przed ekran. Wszystkie emocje, dialogi, postaci... są tak diabelnie naturalne, tak rzeczywiste, że pomimo iście kreskówkowego charakteru są bardziej żywe niż najbardziej wyczepista grafika 3D, ba, bardziej żywe niż niejeden żywy aktorzyna!
Nie chcąc zdradzać ani odrobinki fabuły powiem tylko to, co jeszcze mi się spodobało - realizm nawiązywania stosunków między dwoma głównymi bohaterami. Bałem się, że będzie coś w stylu "Spojrzeli sobie w oczy, i miłość w ich serca się wlała". Ale, szczęśliwie, wcale tak nie jest - obie strony pracują na budowę wzajemnej więzi i to tak, że aż w serduszku ciepełko się robi. Dodatkowym atutem filmu jest tak naprawdę brak "Tego Złego Łotra", czyli jakiegoś Malaeganta, który szkodzi, a którego bohaterowie muszą powstrzymać. Historyjka nie sięga po tak płytkie motywy. Bo i nie musi.
Uff. Słowem, jest pięknie i gorąco, gorrrąco polecam wizytę w kinie, bo zaklinam się na tysiąc run Thora, warto. Jest akcja (wartka!), są świetni bohaterowie (Śledzik dla każdego fana RPG!), niebanalna historia i realne emocje. Ostatni raz tak mi łzy z oczków ciekły na Wall-E'm (ale to wiadomo - w końcu: You must be a soulless machine for your heart not to melt).
[PS: Ja chcę mieć smoka. Koniecznie tak słodkiego i rozkapryszonego jak Szczerbatek aka Toothless. O_O]
I ten problem ugryzł mnie dobitnie w wypadku filmu Jak wytresować smoka. Problem był poważny i nadszedł znienacka, bowiem nie przypuszczałem, że zawitam do kina na ów właśnie dzieło. Od znudzenia dotknąłem jednak mojej Srebrnoekranowej Wyroczni, poczytałem recenzję mojego filmowego guru (Ebert, ekhm, kaszl...), i w te pędy zacząłem przeszukiwać liczne stoliczne kinodajnie za wersją z napisami.
I kapa. Nie ma. Nada. Zero. Null. Totalna absencja.
I zapytuję się Was ja, jak tutaj nie piracić? Sam jestem raczej wrogiem tego bezczelnego procederu, ale nawet jak człowiek z kasą w dłoni biega po kinach w obywatelskim odruchu bycia uczciwym, cudowna Stolica mu nie pozwala i rży donośnym głosem "Pry, paszkudniku obmierzły, angielszczyków zachciało się słuchać, zamiast wdałej mowy rodzimej, hnah? Nie ma, psiewara! Albo po polskiemu, albo po żadnemu".
Załamała mnie ta sytuacja, ba, w pierwszym odruchu chciałem pojechać gdzieś za niedaleką granicę, byleby w oryginale obejrzeć ten film. Przemogłem się jednak, zemłałem kilogram przekleństw i kupiłem bilet na seans z dubbingiem. A potem drugi. I trzeci. I czwarty. Na rany Chrystusa, film jest tego wart!
Wszystkie moje cierpienia zniknęły jako ręką odjął, jeno film ów zobaczyłem. Gdyż mamy do czynienia z dziełem wysokiej klasy - jak widać, wciąż można zrobić dobry film animowany oparty raczej na sile fabuły i postaci niż na Zlepkiem Głupawych Gagów, potocznie zwanym ZGaGą. Prawda panowie z Dreamworks? Tak, wiem wiem, że to właśnie wy masowo produkujecie ZGaGi, ale tym razem się wam udało - jak widać, można, jak tylko się człowiekowi zechce, co?
Do rzeczy. Jak wytresować smoka jest zbiorem znanym wszystkich kliszek. Mamy tu pełen zestaw oklepanych motywów, jak od zera do bohatera, pełne niezrozumienie na osi Ojciec-Syn, strach przed tym, czego nie znamy oraz nietypową przyjaźń wznoszącą się ponad podziały. Pięknie, prawda? Ano pięknie, bo wszystko to podane jest w piękny, niebanalny, nienachalny i naturalny sposób. Tutaj tkwi moc i potęga tego filmu, to, co przykuło mnie już czterokrotnie przed ekran. Wszystkie emocje, dialogi, postaci... są tak diabelnie naturalne, tak rzeczywiste, że pomimo iście kreskówkowego charakteru są bardziej żywe niż najbardziej wyczepista grafika 3D, ba, bardziej żywe niż niejeden żywy aktorzyna!
Nie chcąc zdradzać ani odrobinki fabuły powiem tylko to, co jeszcze mi się spodobało - realizm nawiązywania stosunków między dwoma głównymi bohaterami. Bałem się, że będzie coś w stylu "Spojrzeli sobie w oczy, i miłość w ich serca się wlała". Ale, szczęśliwie, wcale tak nie jest - obie strony pracują na budowę wzajemnej więzi i to tak, że aż w serduszku ciepełko się robi. Dodatkowym atutem filmu jest tak naprawdę brak "Tego Złego Łotra", czyli jakiegoś Malaeganta, który szkodzi, a którego bohaterowie muszą powstrzymać. Historyjka nie sięga po tak płytkie motywy. Bo i nie musi.
Uff. Słowem, jest pięknie i gorąco, gorrrąco polecam wizytę w kinie, bo zaklinam się na tysiąc run Thora, warto. Jest akcja (wartka!), są świetni bohaterowie (Śledzik dla każdego fana RPG!), niebanalna historia i realne emocje. Ostatni raz tak mi łzy z oczków ciekły na Wall-E'm (ale to wiadomo - w końcu: You must be a soulless machine for your heart not to melt).
[PS: Ja chcę mieć smoka. Koniecznie tak słodkiego i rozkapryszonego jak Szczerbatek aka Toothless. O_O]