16-02-2010 21:19
Jak nie kupiłam gruszki nashi, przegapiłam huragan i co z tego wynika
W działach: varia, domorosła filozofia | Odsłony: 3
Ocieplenie klimatu jest ostatnio gorącym (sic!) tematem, chociaż może się mylę - w końcu żywot spraw ważnych, sprowadzonych do pozycji newsa, liczy się w dniach, a może i godzinach.
Jak zwykle w takich wypadkach łudzę się idealistycznie, że na łamach krajowej prasy wyniknie jakaś rozsądna dyskusja, połączona z wymianą logicznych argumentów. Nie jestem klimatologiem, toteż tym bardziej chętnie poczytałabym co i jak. Gdzie się ociepla, co się ociepla, jak się zmienia i co do tego ma człowiek. Czuję się osobiście zainteresowana, bo jak zwykle w zagadnieniach okołoekologicznych mam wrażenie, że w razie czego Ziemia sobie poradzi, to tylko ludzkość szlag trafi.
Zamiast tego powstrzymuję cisnące się na usta epitety, gdy kolejny osobnik, który nie przeczytał w życiu ani jednej publikacji, stwierdza radośnie, że klimat się nie ociepla, no bo przecie, panie, spadł śnieg.
A naukowcy i tak się nie znają, bo im za badania, o zgrozo, płacą.
Na takie dictum można odpowiedzieć tylko anegdotą.
Lubię egzotyczne luksusy. Przy moim stanie majątkowym wakacje na Malediwach raczej nie wchodzą w grę, ale od czego jest wyobraźnia i dobrze wyposażony supermarket. Miałam ostatnio wielką ochotę na gruszkę nashi. Pyrus pyrifolia, inaczej gruszka piaskowa, egzotyczne, słodkie, żółte i ładnie pachnie.
Przyuważyłam w kontenerku ciemnożółte obiekty odpowiedniej wielkości, zawinięte w biały ochronny plastik. Wielkość się zgadzała. Zapach takoż. Kolor nieco ciemniejszy, ale przecież odmiany bywają różne. A ja strasznie chciałam tę gruszkę nashi. Wzięłam dwie, w dobrej wierze poinformowałam równie zorientowaną panią przy kasie, że to to.
Dopiero w domu zauważyłam, że owszem, żółte i w cętki, ale szypułka wygląda inaczej, a całość w ogóle jest dziwnie lekka. Umyłam, nadgryzłam… i zdębiałam. Skórka nie była w ogóle skórką, tylko skorupką, w środku znajdowało się coś szarofioletowego, podobnego do pajęczego kokonu wypełnionego skrzekiem i pachniało perfumą.
Chwila szybkiego guglania i już wiem, że nie kupiłam wcale nashi, tylko passiflorę. Którą zresztą znam z zaczytanej na śmierć książki Pieniążków, tyle że tam nie ma kolorów na zdjęciach, zresztą to by niewiele pomogło, bo akurat passiflora faktycznie bywa różna.
A w tak przejrzałym stanie w jakim ją kupiłam, mimo przerażającego wyglądu, jest bardzo słodka i smaczna.
Niemniej w kategoriach botanicznych popełniłam pomyłkę na poziomie wzięcia owczarka za owcę. Ale to jeszcze nie jest szczyt moich - ludzkich - możliwości.
Na stypendium we Francji mieszkałam w akademiku, pozbawiona radia, telewizji i Internetu. Późną jesienią popsuła się piękna śródziemnomorska pogoda i zaczęło lać. Obudziłam się rano, a tutaj pioruny walą w najlepsze, oberwanie chmury, no pięknie. Ale do labu trzeba iść. Pogoda to bardzo głupia wymówka.
Wychodzę z akademików, a przy ulicy kałuża po kolana. No super. Czyli nawet burze we Francji mają po byku, pomyślałam chmurnie. Przemokłam już do cna, ale nic to, idę dalej. Widziałby kto, żeby nie iść do labu z powodu pogody.
Droga do Instytutu prowadzi przez uniwerek. Rzeki wody płyną ulicą, ale nie takie rzeczy widywałam podczas porządnego oberwania chmury w Warszawie. Idę pod osłonami przeciwsłonecznymi i jakoś rzuca mi się w oczy, że kurczę, wszędzie cicho. Już mi zagrało, że coś nie halo, ale pierwsze skojarzenie - święto jakieś?
Dotarłam w końcu do Instytutu, przemoczona od góry i od dołu. A tam dowiaduję się, że:
- jest huragan
- w mieście ogłoszono czerwony alarm przeciwpowodziowy
- uniwerek jest zamknięty
- Instytut chodzi na awaryjnym zasilaniu
- wszystkie stacje nadają relację z widokiem na zalane centrum miasta
- a ja przegapiłam powódź, bo nie mam telewizji, radia i Internetu, a akademiki razem z kampusem stoją na górce.
Teraz czytelnik, o ile się nie zgubił, chciałby wiedzieć jakie zajmuję stanowisko w sprawie ocieplenia, bo jakże można tak tkwić w stanie nieznośnego niezdecydowania. Podobno od braku jasno nakreślonych granic upadają nasze systemy wartości, a od tego już tylko krok do strzelania na ulicach, słuchania disco-polo, ścisłego weganizmu i zbiorowych orgii.
Otóż wiem tyle, że nic nie wiem. Nie jestem klimatologiem, nie znam tych ludzi, nie chodziłam po ich laboratoriach. Mogę tylko śledzić najbardziej bezstronne materiały, jakie potrafię znaleźć.
I najmądrzejsza rzecz jaką potrafię zrobić, to zgodzić się z konsensusem. A konsensus jest taki, że się ociepla i że przez człowieka. Dowody są całkiem przekonujące. I to, że się jakaś grupa rypnęła w statystykach jeszcze konsensusu nie zmienia.
A gdyby kiedykolwiek przyszło go zmienić - trudno.
Doświadczenie wykazuje, że kiedy ktoś jest nadmiernie pewny swoich racji, bardzo czegoś chce i nawet nie rozpatruje innych możliwości, może zobaczyć nashi w passiflorze, a nawet frontalnie wleźć w huragan.
Ale wiadomo, że „tym naukowcom” to nie wolno ufać, bo są wredne, chciwe i złośliwe. Dać im wolną rękę, a dostaną fiksum dyrdum, porobią Frankensteiny i dopiero będzie burdel.
Zgroza, panie, zgroza!
I spisek.
Jak zwykle w takich wypadkach łudzę się idealistycznie, że na łamach krajowej prasy wyniknie jakaś rozsądna dyskusja, połączona z wymianą logicznych argumentów. Nie jestem klimatologiem, toteż tym bardziej chętnie poczytałabym co i jak. Gdzie się ociepla, co się ociepla, jak się zmienia i co do tego ma człowiek. Czuję się osobiście zainteresowana, bo jak zwykle w zagadnieniach okołoekologicznych mam wrażenie, że w razie czego Ziemia sobie poradzi, to tylko ludzkość szlag trafi.
Zamiast tego powstrzymuję cisnące się na usta epitety, gdy kolejny osobnik, który nie przeczytał w życiu ani jednej publikacji, stwierdza radośnie, że klimat się nie ociepla, no bo przecie, panie, spadł śnieg.
A naukowcy i tak się nie znają, bo im za badania, o zgrozo, płacą.
Na takie dictum można odpowiedzieć tylko anegdotą.
Lubię egzotyczne luksusy. Przy moim stanie majątkowym wakacje na Malediwach raczej nie wchodzą w grę, ale od czego jest wyobraźnia i dobrze wyposażony supermarket. Miałam ostatnio wielką ochotę na gruszkę nashi. Pyrus pyrifolia, inaczej gruszka piaskowa, egzotyczne, słodkie, żółte i ładnie pachnie.
Przyuważyłam w kontenerku ciemnożółte obiekty odpowiedniej wielkości, zawinięte w biały ochronny plastik. Wielkość się zgadzała. Zapach takoż. Kolor nieco ciemniejszy, ale przecież odmiany bywają różne. A ja strasznie chciałam tę gruszkę nashi. Wzięłam dwie, w dobrej wierze poinformowałam równie zorientowaną panią przy kasie, że to to.
Dopiero w domu zauważyłam, że owszem, żółte i w cętki, ale szypułka wygląda inaczej, a całość w ogóle jest dziwnie lekka. Umyłam, nadgryzłam… i zdębiałam. Skórka nie była w ogóle skórką, tylko skorupką, w środku znajdowało się coś szarofioletowego, podobnego do pajęczego kokonu wypełnionego skrzekiem i pachniało perfumą.
Chwila szybkiego guglania i już wiem, że nie kupiłam wcale nashi, tylko passiflorę. Którą zresztą znam z zaczytanej na śmierć książki Pieniążków, tyle że tam nie ma kolorów na zdjęciach, zresztą to by niewiele pomogło, bo akurat passiflora faktycznie bywa różna.
A w tak przejrzałym stanie w jakim ją kupiłam, mimo przerażającego wyglądu, jest bardzo słodka i smaczna.
Niemniej w kategoriach botanicznych popełniłam pomyłkę na poziomie wzięcia owczarka za owcę. Ale to jeszcze nie jest szczyt moich - ludzkich - możliwości.
Na stypendium we Francji mieszkałam w akademiku, pozbawiona radia, telewizji i Internetu. Późną jesienią popsuła się piękna śródziemnomorska pogoda i zaczęło lać. Obudziłam się rano, a tutaj pioruny walą w najlepsze, oberwanie chmury, no pięknie. Ale do labu trzeba iść. Pogoda to bardzo głupia wymówka.
Wychodzę z akademików, a przy ulicy kałuża po kolana. No super. Czyli nawet burze we Francji mają po byku, pomyślałam chmurnie. Przemokłam już do cna, ale nic to, idę dalej. Widziałby kto, żeby nie iść do labu z powodu pogody.
Droga do Instytutu prowadzi przez uniwerek. Rzeki wody płyną ulicą, ale nie takie rzeczy widywałam podczas porządnego oberwania chmury w Warszawie. Idę pod osłonami przeciwsłonecznymi i jakoś rzuca mi się w oczy, że kurczę, wszędzie cicho. Już mi zagrało, że coś nie halo, ale pierwsze skojarzenie - święto jakieś?
Dotarłam w końcu do Instytutu, przemoczona od góry i od dołu. A tam dowiaduję się, że:
- jest huragan
- w mieście ogłoszono czerwony alarm przeciwpowodziowy
- uniwerek jest zamknięty
- Instytut chodzi na awaryjnym zasilaniu
- wszystkie stacje nadają relację z widokiem na zalane centrum miasta
- a ja przegapiłam powódź, bo nie mam telewizji, radia i Internetu, a akademiki razem z kampusem stoją na górce.
Teraz czytelnik, o ile się nie zgubił, chciałby wiedzieć jakie zajmuję stanowisko w sprawie ocieplenia, bo jakże można tak tkwić w stanie nieznośnego niezdecydowania. Podobno od braku jasno nakreślonych granic upadają nasze systemy wartości, a od tego już tylko krok do strzelania na ulicach, słuchania disco-polo, ścisłego weganizmu i zbiorowych orgii.
Otóż wiem tyle, że nic nie wiem. Nie jestem klimatologiem, nie znam tych ludzi, nie chodziłam po ich laboratoriach. Mogę tylko śledzić najbardziej bezstronne materiały, jakie potrafię znaleźć.
I najmądrzejsza rzecz jaką potrafię zrobić, to zgodzić się z konsensusem. A konsensus jest taki, że się ociepla i że przez człowieka. Dowody są całkiem przekonujące. I to, że się jakaś grupa rypnęła w statystykach jeszcze konsensusu nie zmienia.
A gdyby kiedykolwiek przyszło go zmienić - trudno.
Doświadczenie wykazuje, że kiedy ktoś jest nadmiernie pewny swoich racji, bardzo czegoś chce i nawet nie rozpatruje innych możliwości, może zobaczyć nashi w passiflorze, a nawet frontalnie wleźć w huragan.
Ale wiadomo, że „tym naukowcom” to nie wolno ufać, bo są wredne, chciwe i złośliwe. Dać im wolną rękę, a dostaną fiksum dyrdum, porobią Frankensteiny i dopiero będzie burdel.
Zgroza, panie, zgroza!
I spisek.