Imago. Część 2

Autor: Wiktor Żwikiewicz

Yellow submarine

Znowu ręce wrośnięte nerwami w biokontakty sterów. „Tried” powoli zostaje za plecami — półprzejrzysty rybi szkielet zanikający w przestrzeni. Błysk — błysk; to pewnie Brat mój żegna mnie z tkliwością, przykłada czerwoną chusteczkę do łzawego oka. Mogłem pogadać z tobą, co też ci przyszło do kwantowej głowy, żeby przede mną roztaczać wizję prawdziwie braterskiego uścisku, kiedy — jak rzekłeś — ciebie nie będzie. I po mnie czort wie, co zostanie. Najgorsze w tym to, że bardzo wątpię, abyś plótł bez sensu — nie twoja natura, choć mym Bratem jesteś.
Wierzę, że potrafisz — a przynajmniej potrafiłeś kiedyś — posiąść jaźń ujmującą jednako przyszłość oraz przeszłość. Dzisiaj we wszystko jestem gotów uwierzyć. Nie mów tylko, że ciebie zabraknie. Razem z tobą diabli by wzięli jedyną moją tęsknotę, marną szansę na powrót w takie miejsce, gdzie piękność Strefy Systemu jawiła swą przychylność dla mnie. Razem z tobą trzeba by jeszcze paru wymazać z listy obecności, choćby to karłowate plemię, które się zadomowiło pod pokładem „Trieda”. A może w tobie. Albo we mnie. Pal licho zameldowanie — ważne, że jedna, nawet taka Planeta, wszystkich nas razem nie połknie. A jeśli — nie strawi na pewno.
Wiem — a jeszcze się pakuję w durną aferę. Nie lepiej poczekać z tobą, w sterylnych przestworzach, aż się Natan i Endo w swoim błocku ugnoją? Ale nie — kosmiczny wrak pragnie sobie przygruchać piękną spawarkę do łatania własnej duchowej rozterki tudzież wydaje mu się, że zdoła drugi raz takiemu jak Natan dać w zęby — gdy na dodatek brak pewności, czy nie powinien zarobić Endo.
Jakoś będzie. A ty zrób sobie wolne, Braciszku. Co najwyżej trzymaj za mnie kciuki na wszystkich manipulatorach. Za mnie i za tę Planetkę — jeśli Natanowi przyszło do głowy przełamywanie rebusa przy pomocy właściwych mu metod.
Moje są lepsze? — pomyślałem. Nie mam żadnej koncepcji. Dałby tu los Van den Berga, Yongbloda czy Horowitza. Ja osobiście nie nadawałem się nigdy do niczego więcej nad prowadzenie starbolta na smyczy. Wiem o tym. Może dlatego czuję, co prawda, że gdzieś dzwony biją, lecz stać mnie tylko na zasłyszaną modlitwę: „opuść rękę z wysokości i wyrwij mnie, kimkolwiek jesteś, wybaw z potopu i wojny.:,”
Potop już się zwiera nade mną. Przez szklane czoło starbolta widzę piany obłoków frunące naprzeciw. Między garbami chmurnych masywów aż do nieba podsiąka sok zielony. Dzienna połowa planety zasnuta dzisiaj bielmem gęstym od wirów między masami wstępujących i zstępujących mgielnych potoków.
Wargi szepczą — nie trzeba głośniej, elektroniczna przystawka laryngofonu zbiera słowa z zewnętrznej strony gardła:
— Endo, zgłoś się. Wchodzę pod chmury na 65° długości i 70° szerokości geograficznej. Podaj swoje współrzędne.
Cisza prawie zupełna. Anteny chwytają tylko dalekie potrzaskiwania w naładowanych elektrycznością masach powietrza. Wyobrażam sobie, jak muszą być potworne, jeśli ich ze szczętem nie wyeliminował komputerowy modulator. Mam wrażenie, że to teraz dopiero nastąpi pierwsze moje prawdziwe na tej Planecie lądowanie. Przedtem nie zdążyła na miejsce orkiestra i kompania honorowa. Brak było fanfar. Teraz za to rozwiera się oko cyklonu, atmosferyczny wir skręca obłoki, jakbym się ładował w jądro spiralnej galaktyki.
— Endo, zgłoś się — nędznie brzmieć musi mój głosik tam, gdzie burza, być może, akurat przetacza się grzmotem. — Jestem Elford. Podaj współrzędne…
Pełengatory starbolta dawno dostały obłędu. On też się chyba zawziął. Milczy — najprostsza metoda, żeby mu nad głową przestała wisieć moja poczciwa bezradność i bezpretensjonalność.
— Spróbuję zejść poniżej pułapu chmur. Nigdy nie widziałem takiego piekielnego kotła…
Raptem przeciągły trzask uwięził mi głos w gardle. Wokół głowicy starbolta zielony półmrok wyroił się seledynowym lśnieniem. W jednej chwili pochwycony zostałem w pajęczynę utkaną z nagłych rozprysków, z mgnień elektrycznych wici. I wszystko drgało, mieniło się we wszystkich kierunkach — pewnie ku powierzchni Planety zmierzałem niby meteor w aureoli zimnych ogni. Elektryczne potencjały ulegały rozładowaniu akurat na powierzchni starbolta. Bez biologicznej ochrony pewnie by mi resztki włosów stanęły dęba na głowie, a plecy przeniknęło mrowienie — plemię Ecitonini zwartą kolumną przesuwające się wzdłuż kręgosłupa, aż poza kolumną mrówek tylko mój szkielet zostanie — opakowana w amortyzacyjny pęcherz zwrotna przesyłka dla ostatniego z krewnych na pokładzie „Trieda”.
Impuls środkiem dłoni w sensoryczne ogniwo; przed chwilą wlokąca się za starboltem nitka plazmy nawinęła się na szpulkę jego korpusu. Płynąłem teraz w energetycznej osłonie niby w kropli oleistej cieczy. Opadałem coraz wolniej. Otoczony błękitną poświatą, olbrzymi kulisty piorun — z zewnątrz w nim widać fioletowe ziarno głowicy starbolta.
Dziwny mnie spokój ogarnął. Jakbym uwierzył, że zewnętrzne demony uświadomiły sobie bezcelowość wszelkich zakusów na moją samotnię opieczętowaną energetycznym pęcherzem. Czasem jeszcze nad głową pomykały jakieś białe strzępy, gwiazdy przepadły ostatecznie i zanurzyłem się w jednorodnie nieprzeniknionej zieleni, może i gdzieś ograniczonej cembrowiną wirujących mas powietrza, lecz ja trafiłem w sam środek zupełnej ciszy. Tkwiłem niby pęcherzyk plazmy w oku cyklonu — gorąca łezka, skroplona z energii. Tak to właśnie musiało wyglądać — zassało mnie w wir ogromnego cyklonu.
Teraz rozkołysany leciutko opadam w studni sięgającej do powierzchni Planety.
Wreszcie pod sobą dostrzegłem jakby lustro czarne, rozlane szeroko, aż po zieloną ścianę ograniczającą horyzont. Teraz rozumiem — zaniosło mnie nad ocean. Idealnie gładka płaszczyzna, smolistoczarna, jeśli nie liczyć szerokich kręgów piany na granicy zasięgu wzroku, rozchodzących się na zewnątrz lub zbiegających do środka.
Zastanawiałem się — rzucić starbolta naprzeciw owej ściany ograniczającej martwą strefę w oku cyklonu i przebijać się nad ląd, kiedy coś wreszcie dostrzegłem z wysokości mojej. W czarnym zwierciadle na dnie studni odbijała się błękitnawa iskra. Od niej we wszystkie strony rozchodziły się promieniste smugi. Pomyślałem, że oto wystarczyło samego odbicia wizerunku starbolta, żeby przez zaskorupiały ocean rozbiegły się nitki pęknięć, bladozielone zygzaki korzonków. Długo nie łudziłem się zabawnym efektem optycznym. Starbolt kołysał się i jego odbicie pode mną również uwzględniało każde odchylenie od osi, tym nie mniej smugi obserwowane na powierzchni oceanu nie poddawały się tym odchyleniom, wyraźnie zbiegały się w węzeł niezależny od świetlnych refleksów kolących mnie w oczy.
Gdyby nie doskonała przejrzystość powietrza i stabilność wody pewnie bym nigdy nie dostrzegł tych bladych, pod powierzchnią oceanu rozchodzących się korzeni. Teraz w mojej pamięci odżył nie tak dawno zarejestrowany obraz — biały tunel z jednej strony wrzyna się w ziemię, z drugiej przeistacza się w walcowate kłącze, które wnika pod powierzchnię wody i w głębiny schodzi fosforyzującym pasmem. Analogiczny twór przenikał cały masyw kontynentu, żeby spod ziemi wycisnąć szklane oko w sercu Miedzianego Miasta, w sanktuarium cywilizacji, która już stąd odeszła. W Kosmos? Nie wiem. Może na tej Planecie udało się komuś przekroczyć próg uniemożliwiający nawiązanie kontaktu między istotami wyższego i niższego rzędu. Ale komu i do jakiego zbawienia potrzebny synergizm bydlęcia z pleśnią i szeleszczącą listo— wiem topolą? Jeśli istnieje tutaj ewolucja potrafiąca wycisnąć rozum z każdego żywego stworzenia, to właśnie budowniczy szklanych tuneli są jedynymi na tym poziomie, kiedy taki jak ja ma jeszcze szansę z kimś się dogadać. Namiastkę takiego Kontaktu raz już miałem — gdzie z łuku tęczy ktoś by} świadkiem nie mojego morderstwa. Chciałbym przynajmniej wiedzieć, czy pojął wtedy moją bezradność.
A jakie to właśnie ma znaczenie dla mnie? Teraz znajduję się nad miejscem, gdzie się zbiegają tamte wszystkie korzenie. Jakie było prawdopodobieństwo, że trafię właśnie tutaj? Żadne. A jakie szansę miał ten cyklon, żeby akurat nad tym punktem zawiesić swoje oko? Zresztą — takich węzłów może być więcej. Ci, którzy tam żyją, pod powierzchnią oceanu, z pewnością podzielili powierzchnię globu na strefy wpływów i eksploracji. Przeklęty antropomorfizm.
Jeśli nie potrafię wyobrazić sobie tych, z którymi mam szansę nawiązać kontakt, jak określić tych, których obecność na tej Planecie przekroczyła granice mojej percepcji? A przecież są tutaj, czuję to — żadnym ze zmysłów — duszą; wiem od chwili, gdy śmiech przenikający w nieskończoność powalił mnie na kolana w świetlistej Katedrze Księżyca — wzniesionej i czekającej wyłącznie na mój powrót, ekstradycję ostatniego kreatora Pierwszego Impulsu. Przestępcę ciągnie na miejsce przestępstwa. Może więc istnienie tych, o których pewnie się nigdy niczego nie dowiem, samo ISTNIENIE stanowi mechanizm sterujący naszym losem — moim, tych pod powierzchnią oceanu, okiem cyklonu i… kim lub czym jeszcze? Zgodnie z kosmologią Synchromatu los jest tylko przenikaniem naszych jaźni przez tajemniczą arterię. Moja zapętliła się tu i ówdzie. W punkcie synapsy czas się zatrzymał, tam również — w Katedrze Księżyca — może się zacznie na nowo. Mam nadzieję, że to, co się otworzy przede mną poza lokalną pętlą tej Planety, okaże się wolnością Wszechświata uwzględniającą coś jeszcze ponad moją samotność.
Tymczasem steruję wyłącznie mechanizmem starbolta.
A przecież i w tym trudno mi podjąć decyzję.
Powierzchnia oceanu tak blisko, aż zaczyna parować od gorączki plazmowego pęcherza. W odbiciu otaczającej mnie aureoli zatraciła się tamta rozeta prześwitująca spod wody własnym światłem. Wiem jednak, że tam jest.
Mogę stąd odlecieć. Mogę też zanurzyć starbolta w czarnej toni; na boki rozłożę płaty stabilizatorów niby ogromne szklane płetwy i znurkuję w tajemniczą ciemność. Jeśli niepodobna pojąć tych, którzy odeszli zbyt daleko, trzeba szukać stopni pośrednich i po schodkach piąć się dopiero — w górę czy w dół, kosmos czy ziemia, Natan czy Endo, woda czy powietrze — skąd mogę wiedzieć? A jeśli wybór należy nie do mnie? Jakie to ma znaczenie?
Po prostu nacisk dłoni na sensoryczne ogniwo w gałce sterów i starbolt opuszcza się powoli, a we mnie coś śpiewa:

„So we sailed on to the sun,
till we found the sea of green,
and we lived beneath the waves
in our yellow submarine…”

Głębiej — wkoło bryzgi piany furkoczą, mgielne pęcherze zawiązują się w kipiącym kotle smoły i parskają w powietrze kłębkami wiśniowego żaru. To niebo rzuciło w studnię zapaloną drzazgę, żeby rozświetlić mrok zgęstniały na dnie atmosfery. Teraz płonąca głownia zanurza się w czarne zwierciadło, w kipiel zagotowaną w mgnieniu oka, aż woda zneutralizuje plazmową otoczkę, jej energię rozpuści we wzburzonej toni i wreszcie zgaśnie pochodnia — pod powierzchnię morza zanurzam się w mojej łodzi podwodnej.
Cisza zupełna. Tylko skąd te słowa do mnie:

„We all live in a yellow submarine,
yellow submarine, yellow submarine!”

Nie wiem. Przecież nie znam całej swojej genealogii.
Obok mnie przesuwa się ciemność z rzadka nakrapiana zielonkawym planktonem. Jakbym na dno morza opuszczał się w szklanej beczce — zaraz się świat przede mną otworzy pełen dziwów, które przyjmę na równi z zachwytem i zabobonnym lękiem. Lecz promienie reflektorów grzęzną w ciemności i termolokacyjne zmysły starbolta też nie znajdują punktu zaczepienia. Jedyne świadectwo, że coś w ogóle istnieje i zmienia się na zewnątrz, to mój dobrze wyrobiony instynkt, który czuje rosnące ciśnienie, jakbym starboltem przebijał barierę słonecznego wiatru i próbował zanurkować w gwiezdną chromosferę. Tu jednak panuje spokój i ciemność, nie słychać ryku magnetycznych burz elektronicznie przetworzonych na dźwięki przyswajalne przez moje ucho. Nie widzę nic i nie słyszę; zostało tylko odcieleśnione wrażenie, że ciśnienie słupa wody wywiera na mnie presję — bzdura! Ale czemu się czuję nagle, jakbym był w klatce, między ścianami zbudowanymi z absolutnej czerni. Żaden sygnał z zewnątrz nie dociera do mnie, żadnym ja nie potrafię dać znaku o swojej tutaj obecności — choćby się wodą zachłysnęło serce tokamaka zwarte teraz pięścią plazmy w akceleratorach starbolta i eksplodowało gejzerem tysiąckroć potężniejszym od tej kipieli, która buchnęła parą na styku z wodą pochodni rzuconej z kosmosu. Lecz energia zawiązana w supełek — jak moje palce skurczone w bioelektrycznych kontaktach sterów. Czuję tylko, że coś łaskocze środek dłoni — mam poczucie energii, na którą stać mnie jeszcze. Wystarczy rozwinąć pięść i wbić palce w pole grawitacyjne globu, a z dysz zasklepionych teraz wyrwie się znowu płomień i siła odrzutu wystrzeli mnie z głębinowej wyrzutni; czy gdzie też jestem — choćby to był kamień. Resztki myśli stanowią o mojej świadomości zasklepionej nie gorzej niż dysze. Ślepe tu i teraz. Gdybyż naprawdę dane nam było horyzont zdarzeń rozwinąć w czasie, od narodzin do śmierci — bez wczytywania się w murszejącą pamięć i gimnastykowania wyobraźni; choćby to przejście w nadświadomość podobne było do tego zanurzenia w głębię oceanu ciemniejszą niż samo przedpiekle.
Co jednak świadomość moja czuje poza ciśnieniem wody obojętnym dla pancerza starbolta? Nie jest to obecność tamtej czerni, w którą wszelkie kształty na powierzchni Planety rozsypują się z nastaniem nocy. Tutaj mam uczucie wręcz odwrotne, jakby mnie otaczała dziwna gęstość — tak właśnie: gdyby nieskończoną gamę kształtów wcisnąć w ten sam ułamek przestrzeni — efekt musiałby być taki. Nicość zupełna też sugeruje głębię. Tak samo milczeniu łatwo przypisać większą wagę nad wylewność słowa.
Chciałbym głos dobyć z siebie i zaśpiewać:

„And our friends are all abroad,
many more of them live next door,
and the band begins to play.”

Najpierw musiałbym zrozumieć treść tych słów. „We all łive in a yellow submarine…”
Albo znaleźć ich genezę w sobie. Jak mnogość imion tamtego zielska, których pamięć objawiła się na znak—komendę tej Planety.
Na razie nie potrafię przestawić się zgodnie z nowym drylem, czuję tylko obecność jakąś — tak mnogą, aż się przeistacza w tło ciemności wypełnione ledwie reliktowym promieniowaniem dającym świadectwo innego czasu. Lewa ręka koncentruje bioelektryczną aktywność nerwów w punkcie stycznym ze spustem trzymającym na uwięzi słoneczne żądła starbolta. Wystarczy zsynchronizować gotowość mięśni, nerwów i ścięgien, w nich przynajmniej dokonać ostatecznego wyboru, jeśli z tym problemem nie potrafią się uwinąć ośrodki dyspozycyjne w nawigatorni pod okapem czaszki. Skąd we mnie przeświadczenie, że przebić mur reliktowego promieniowania mogę tylko porcją energii z akumulatorów starbolta? Czy już nic innego nie potrafię wymyśleć, aby rozerwać ciasny horyzont zdarzeń, który mnie zatrzasnął w pułapce nieprzenikliwej dla zmysłów? Chciałbym przynajmniej wiedzieć, co tu było przedtem, zanim się objawił bolid starbolta — szklana pestka wypluta przez okno kosmosu. Czy coś tu jeszcze było przede mną?
Reakcja dłoni poza świadomą motywacją — tak też można. Coś strzeliło, jakby z piersi Szerna — mojej — widzialna przez mgnienie nitka żółtego promienia. Jednocześnie dwa do siebie równoległe ognie ze sprzężonych działek — zanurzyły się w ciemności, nakłuły barierę stanowiącą o moim lokalnym silentium universum — i nagle, jakby się światło rozwarstwiło dwoistą naturą korpuskuł i fali, coś dokoła mnie pękło. Najpierw jeszcze” gwałtownie rozwarły się dwa ogniska daleko naprzeciw starbolta. Tam i we mnie igły laserów strzeliły w środek mrocznego czoła, aż się pod nim otworzyły ogromne oczy, wielkie i żółte, napiętnowane zdziwieniem — tak bardzo znajome, chociaż widziałem je tylko przez mgnienie. Błysk — i eksplodowały wkoło przejrzystą przestrzenią, pokrewną tej samej rzeczywistości, która wypełniła kabinę starbolta. W tę rzeczywistość mogłem wreszcie zapuścić świadomość, żeby zainicjować działalność maszyn sprzężonych ze mną.
A jednak nie muszę przedsiębrać niczego. Czasami wystarczy nacisnąć spust, aby wszystkie problemy rozwiązały się same.
Starbolt niby jesienny liść, z płasko rozpostartymi statecznikami, ześlizguje się prosto w ognisko złotego pożaru. I widzę przed sobą koralowy wachlarz rozpostarty szeroko, srebrnymi nitkami związany z odległą ciemnością. Tunele wybiegają z węzłów perłowej macicy i rozchodzą się promieniście. Zdaje mi się, że to szprychy wstawione w oś Miasta zawieszonego w pół drogi między powierzchnią a dnem oceanu; rozkręcają niewidzialną w perspektywie obręcz — mur ciemności chroniącej przed wtargnięciem z zewnątrz, i toczy się, wiruje olbrzymie koło, przewleczony szklanymi ścięgnami cały gleb pędzi wokół Heliosa.
Wreszcie dotarło do mnie, że cyrkowy efekt nagłej przesiadki z ciemności prosto w karuzelę spowodowany jest wyłącznie obrotem starbolta wokół własnej osi. Wystarczy drobna korekta lotu, aby się wpasować w stabilność zewnętrznego świata. Pejzaż w nim rozświetlony wewnętrznym promieniowaniem, jakby przebijało spod płótna powleczonego barwionym lakierem zamiast farb przebierających w widmie postronnego światła. Gdziekolwiek sięgnę wzrokiem, wszędzie głębia obrzmiewa kryształowymi kulami. W nich trwa przepływ najczystszego światła, nieskażonego materią, chociaż miejscami potrafi kropla za kroplą skondensować się w zwężonych kapilarach, żeby następnie podjąć mniej prostolinijny, jakby duchem obarczony, lot w tęczowych aortach. Jasno tutaj, chociaż nad nami ocean zatrzasnął strop ciemnozielony i gęsty. Jak przedtem nie dostrzegłem bodaj zarzewia tego światła zawisłego nad Miastem?
Jakim sposobem z tej fantasmagorii wydedukowałem czyjeś Miasto? To raczej przeźrocze gigantycznej rozwielitki zawieszonej w jeszcze większej zielonej kropli; równie dobrze — szkielet krewetki albo zmysłami anten rozczłonkowany tułów „Trieda” tkwiącego w niewidzialnej pajęczynie na progu kosmosu. W zwierciadle czasu można prześledzić rodowód wszelkich symboli i kształtów w tak nieprawdopodobnej przeszłości, gdzie się dopiero zawiązała ewolucyjna ciągłość — moja, Natana i Endo, „Trieda” oraz tego Miasta; lecz i tak prawdziwa przyczyna leży poza pierwszym materialnym ziarnem. W domenie apeironu? Jeszcze głębiej? Nigdy się nie dowiem, choćbym w sobie wskrzeszał podzwonne jakiegoś Anaksymandra.
W moim tu i teraz kryształ wody zdaje się być nadprzewodliwy dla światła. Tylko na skrzydłach starbolta zapalają się iskry złote, pancerz ocieka jasnobursztynowym sokiem. I płynę tak — słoneczny ptak szukający w miarę dostępnego lądowiska, gdzie można będzie zwinąć skrzydła i ufnie wtulić się w gniazdo wypełnione swojskim ciepłem.
Coś mi jednak nie daje spokoju. Czemu powszechne zaciemnienie pogrążyło to Miasto w nocy nieprzenikliwej od strony starbolta i dopiero laserowy pogrzebacz znów rozruszał węgle, aż się łuna podniosła nad kryształowym labiryntem?
Pomyślałem o tym i jednocześnie dostrzegłem czarne strzępy pierzchające poza zasięg mojego wzroku; stado czarnych wron sypiących pierzem, rozdartych w płachty bezkształtne — tak już daleko ode mnie. Czarne płaty zdmuchnięte jednocześnie we wszystkich kierunkach — oddalają się od tego punktu, który kiedyś zawierały w sobie, wewnątrz ślepego pęcherza.
A więc to tak. Kimkolwiek są mieszkańcy Miasta — ktoś mi wystawił paskudną opinię. Próbowali się osłonić barierą nieprzenikliwą dla zmysłów — dziarskiemu kogutkowi kapturek na łeb. A jednak się wyzwolił. I dziobnął. Marna wasza technika asekuracji. Zresztą, nie każdy potrafi doścignąć Mistrzów, którzy przed wścibskością kosmosu połowę własnego globu osłonili płaszczem nocy. Spod ich pelerynki byle szermierz nawet laserowym szpikulcem nie wyłuska złotych loków pięknej nieznajomej, zatrzaśniętej za bramą Klasztoru. Do jej celi w wysokiej wieży — w studni głębokiej — nie potrafię wspiąć się po murze, chociaż — czuję — już dla mnie szykuje specialite de la maison, szczególnie wyrafinowaną rozpustę.
Przecież dzienna odsłona Planety to tylko rezerwat. Tyle już zdołałem wykoncypować. To tylko korzenie drzewa ewolucji, których żal wykarczować. Mogą zresztą zaświadczyć o szlaku bojowym Konstruktorów Katedry Księżyca. Niech będą też placem potyczek dla tych, którym się jeszcze nie udało odpowiednio wysoko podskoczyć — jeszcze próbują, ćwiczą oręż i kiedyś może dopełnią strefę nowego bytu. Zarezerwowane dla filozofów. Leśnym sfinksom, paru drzewom i ciekawskim turystom z pneumatycznej kolejki już zostało niewiele.
Moje największe osiągnięcie to rozpłatanie prymitywnego pęcherzyka, którym mnie otoczyli mieszkańcy oceanicznej głębi. Nie dałem się w czarnym balonie przewieźć nad ich rojowiskiem świetlnym.
Pewnie w ukrytym sztabie pechowy mistrz ceremonii zapłonął przekleństwem wewnątrz przejrzystego ciałka i obmiękł w szklanym kielichu samotni. Nie wyszła sztuczka. Zostaje tylko bezgraniczna apatia. Przecież czuję na sobie ich wzrok bezradny. Tak mi się zdaje, jakbym przelatywał nad strwożonym miastem, a oni wszyscy zataili oddech i patrzą, jak nad Miastem przelatująca kometa wlecze za sobą złowrogi ogon — a łeb jej ogromny, żółte jądro, w nim kształt rozkrzyżowany, twardszy od wody, ciemny, wrośnięty w stery — tak przeraźliwie bliski dla wzroku i nieprzystępny dla rozumu.
Dlaczego tak się mnie boją?
Światła w dole zmartwiały zupełnie. Widzę — w szklanych tętnicach ustała wędrówka wodniczek — sparaliżował je widok mojej łodzi podwodnej potrafiącej przemieszczać się poza prowadnicą szklanego tunela. To dla nich szokująca nowość.
Moja łódź podwodna opada coraz niżej. Bliżej też jestem centrum owej aglomeracji ogromnej, zwartej i żywej, sugerującej taki rodzaj społecznej homeostazy, która na tej Planecie zrealizowała wizję Wheelera — jakiś gigantyczny nadorganizm.
A przecież ja i ONI mamy wspólną genealogię.
Gdybym był biologiem i mógł stąd zabrać, spod chitynowej skorupki wspólnego gniazda wyłuskać kilka egzemplarzy i rozciągnąć na sekcyjnym stole, pewnie elektroniczna analiza wytknęła by nam przynajmniej parę ziemskich koligacji. Sekcja zwłok — zadrżałem. Znowu poczułem paskudny smak w ustach i jeszcze gorszy ścisk zimnych palców grzebiących w moich kiszkach — przed ich mikroskopem.
Więc to tak, pomyślałem. Moje ciało oblało się zimnym potem i dobrze już zadomowione we mnie plemię Ecitonini podjęło marsz z celowością nie gorszą od współdziałania neuronów w konstruowaniu mojej świadomości. Pomogło — poczułem się z tym bliższy budowniczym Miasta oraz ich lękowi.
Chciałem szarpnąć stery, samemu spojrzeć w zenit a głowicą starbolta prześwidrować strop zielony, kiedy nieuświadomione sprzężenie palców i oczu powstrzymało moją rękę. W samym sercu podwodnego miasta dostrzegłem krąg czarny, zapiekły obwodnicą jakby łuszczek woskowych — pustych i wygaszonych komórek. Z wysokości wyglądało to niby zgorzel czarna, tylko co zasklepiona blizna. Jej zasięg musiał być ogromny, z pewnością obejmował całe węzły szkieletowych konstrukcji, nośne spirale i dzielnice pęcherzykowatych gmachów — martwych teraz, przeistoczonych w rumowisko odprysków szklanych, zatopionych w sinym rozlewisku, w czymś grząskim, pochłaniającym wszelkie światło, nawet jeśli niezliczone poziomy Miasta przetrwały pod tym piętnem. Aż jęknąłem. Czyjaś ręka w moich wnętrznościach zwinęła lodowate palce w pięść. Widziałem już, potrafiłem odgadnąć przyczynę. W środku martwej blizny spoczywała srebrzysto–czarna gilza wbita głęboko w mroczny krater. Przez moment zdawało mi się, że widzę tam dysze starbolta głowicą wbitego w rumowisko szklane, lecz wystarczyło niewielkie zbliżenie, abym ostatecznie pojął pochodzenie metalicznego ziarna.
Tkwiło tam — wbite twardo, zaspawane w stalowy pancerz, jakby rozdęty koniec wiertła zanurzonego w bryle kamiennego węgla. Jeszcze się wstecz rozpościerały cieniutkie polipy anten i ostygłe spirale agregatów elektromagnetycznego napędu. I zapytałem siebie: dokąd jeszcze dotarły mechaniczne ziarna wysiane z brzucha „Trieda”? Już nie mogłem stąd uciec, umyć ręce, zapomnieć. Przynajmniej potop nie jest straszny dla mojej łodzi, chociaż jest powiedziane: „wybaw z potopu i wojny”.
Więc płyń, łajbo moja, a ja będę rachował trupy — bez matematyki ani rusz, jeśli chce się pojąć Katedrę Kosmosu.

Ktoś

Dopiero przy bezpośrednim nalocie nad krater można było ocenić ogrom zniszczenia. Wisiałem niby nad wrakiem martwego statku — potworna fala zmiotła wszystko z pokładu. Gdzieś bardzo daleko podnosi się łuna — bije z bocznych iluminatorów, za którymi płoną wszystkie lampy i trwa jeszcze zabawa — co znaczą rafy i lodowe góry dla pasażerów tego monstrualnego „Titanica”. Tyle, co dziobnięcie czarnej wrony w jedną z bocznych szybek.
Dziób wbił się jednak głęboko. Teraz tłustawe ziarno połyskiwało w centrum krateru. Stąd rozchodziły się rysy łamiące dotychczasową architekturę szklanych uzwojeń, systemem promienistych szczelin wnikały między synapsy tuneli i przełamywały pęcherzyki domów — jeśli to miało jakąś funkcję zbieżną z moją interpretacją Miasta. Wszędzie tam reflektory starbolta wyławiały z półmroku puste komórki o krawędziach postrzępionych, rozwartych szeroko, zapuszczonych w jeszcze głębsze nisze — równie puste. Czasami w nich tylko błyskała perłowa macica, to znów czerniał wylot kanału prowadzącego do zbiorczych tuneli. Ich system wyraźnie widziałem pod wierzchnią, przezroczystą korą, niby naskórkiem pokrywającym niegdysiejszy monolit. Teraz przez pęknięcia ulotniło się światło, a ciśnienie wypchnęło polipy zamieszkujące labirynt. Wszędzie sterczały złomy szklistej kory, igły sklerytydów, gdzieniegdzie zaczepiły się na nich strzępy jakby woskowiny, białe kłaczki czegoś niezwykle delikatnego — samo rozmokłe opakowanie, z którego wyciekła zawartość. Przepływający mimo starbolt wzruszał wodę i owe płachetki falowały nad pobojowiskiem, powiewały wyblakłymi chorągiewkami, jakby ktoś je zatknął na bagnety znieruchomiałe nad bruzdami pustych okopów — nic w nich nie zostało, nic zdolne wychylić się nad transzeję, ponad łupiny szkliwa zdartego z powierzchni. W serce Miasta zarył stalowy meteoryt. Jakże potworny musiał być wstrząs i podmuch, który obnażył strukturę tych komór i kanałów.
Właśnie wpłynąłem nad nieckę, w której spoczywał czarnoboki przybysz, obły, martwy — gotów byłbym zwątpić, czy kiedykolwiek rzeczywiście potrafił się ocknąć z bezwładnej inercji maszyn. Tak samo musiał wyglądać wtedy, nim wylazł ze swego gniazda w przepastnym brzuszysku „Trieda”, gdy czekał — ukryty przed moim wzrokiem. Tak właśnie musiał też drzemać — wrośnięty w szklaną osnowę, jednym–jedynym uchem otwarty na zewnątrz, skąd miało przyjść hasło motywujące jego przebudzenie.
Jak się tutaj znalazł? Może się zgubił w locie, odłączył od reszty czeredy — co znaczy jedna ikra wobec ich mnogości wysypanej w atmosferę Planety — a potem, zostawiony samo—pas, poza sznurem żelaznych pereł nanizanych na laserowy peleng za starboltem pilotowanym przez Natana — może szaleć zaczął, ciskał masywnym korpusem od ziemi po stratosferę, rozpaczliwie szukał, aż runął w ocean i pod jego powierzchnią dojrzał miraż „Trieda”, przejrzysto–świetlny szkielet. Więc skoczył mu naprzeciw, radosny w tulei przestrzeni skręconej w elektromagnetyczną wyrzutnię, niby bolid wyrwał się z zielonkawych przestworzy i runął w dół, na spotkanie zbawiennej światłości, która przed nim winna się otworzyć gościnną śluzą w szklanym boku. Burta okrętu zawieszonego w podwodnych przestworzach przyjęła go jednak pancerną skorupą — nic to! Cóż znaczy wiotka kora dla rozpędzonego dłuta — przewlec ją można na wylot i przy pniu poszukać schronienia przed samotnością. Tam starczy miejsca dla każdego, żeby się wtulić w pierś ogromną, a potem przysnąć w ciszy i spokoju; choćby dusze potępionych jęczały nad pobojowiskiem, które zostawiłeś po sobie. Nad sobą.
Pomyślałem, że przecież nie ma znaczenia, jak to się odbyło. Ważne jest to, co zostało w pamięci tych, którzy przetrwali — poza kręgiem znaków już przyswojonych przeze mnie. Zjawiliśmy się tutaj tacy właśnie — pięść grzmocąca z nieba w kształt ostatecznie zawiązany, bez naszego udziału.
W takiej, jak ta, chwili wydaje mi się, że zaczynam rozumieć to, co tak opornie przeczuwam tylko na okrainach mojej świadomości. Sfera Planety jawi mi się jako KRYSZTAŁ właśnie, ogromny, doskonale precyzyjny i statyczny. Tak, nie mogę się mylić, ucichły burze, które ten świat w oka mgnieniu — w skali Wszechświata — dźwignęły z powszechnej martwoty kosmosu. Teraz oczom Sprawcy, którym się — na dni parę oddalił, ukazała się znowu struktura w pełni doskonała, zakończona w najdrobniejszym elemencie. Aby ją pojąć ostatecznie, wystarczy wyobrazić sobie ewolucję poza czasem, wpisaną w jeden moment — świt jeszcze zanurzony w nieodgadnioną dzisiaj prehistorię, gdzie się dopiero zawiązują żywe piany we wszechoceanie. Z przeciwnej strony zmrok wrasta korzeniami w noc istniejącą poza naszą wyobraźnią. Przyszłość jest właśnie nocą tej Planety, ani martwą, ani żywą, jest tajemnicą wyniesioną poza historię gatunku homo sapiens i nad empirię odczytywaną ze znaków zakodowanych w materii na drodze fali czasu. Jej grzbiet nas niesie — mnie, Natana i Endo. Strącił już pianę tych, którzy kiedyś byli tu ze mną; Ulama, Horowitza, Yongbloda i Van den Berga.
Zastanawiam się — gdyby na tej Planecie wylądował guru prastarej cywilizacji całego Kosmosu, czy i przed jego oczyma Planeta jawiłaby się identyczna, jak teraz przede mną? Z pewnością nie. Odkryłaby przed nim tę stronę, której on byłby przypisany w lokalnym czasie własnej ewolucji. Tutaj kontakt możliwy jest wyłącznie na styku indywidualnego „czasu” każdego gatunku. Ewolucje to tryby obracające się powoli i zazębiające się w ściśle sobie przypisanych punktach. Dlatego nie potrafimy nawiązać kontaktu z mrowiskiem ani, tym bardziej, przeniknąć w strefę przyszłości tej Planety, przed nami okrytej skrzydłami czarnego kruka — Wielkiego Demiurga. Co prawda słyszę czasami szept w listowiu drzew i zdaje mi się, że dostrzegam iskrę rozumu w ogromnych, tygrysich oczach, ale to nie ma wielkiego znaczenia. Jesteśmy tutaj między przeszłością i przyszłością, w połowie drogi — cholerny optymista ze mnie! Początek i koniec jest tą samą nocą. Mówię z pozycji jednostki. Czy można inaczej? Jakim punktem styku zazębia się ta Planeta i Brat mój, Synchromat? Czyżby można było postawić znak równości między Ewolucją gatunku i Nadświadomością jednostki?
Lecz jeśli biosfera tej planety zaczerpnęła wzorzec z garści nasion, które przynieśliśmy z Ziemi, jest tylko apoteozą ziemskiej ewolucji. A jeśli cudem jakimś Planeta zdołała z tej ograniczonej puli genowej wydedukować nawet kształt zwierząt — wciąż WIEM, że jest to niemożliwe — i odtworzyła człowieka, czemu nie spotkałem nigdzie istot do siebie podobnych — tylko garść kości i czaszkę poczerniałą w gliniastej glebie?
Zadaję sobie pytanie, na które już znam odpowiedź.
Na tej Planecie zostało po nas tylko Miedziane Miasto, żelazne skały rozpadające się w porach przy lada dotknięciu i trochę innych ruin, o których Natan wspominał. To wszystko jeszcze przystaje do naszych wyobrażeń — moich, teraz już wątpię — czy Natan i Endo nie widzą bodaj ułamek więcej. Z całą pewnością i oni nie potrafią jednak przeniknąć w świat leżący po stronie nocy. Zmierzch tutaj oznacza naszą śmierć. Każdego z osobna. Tylko gatunki zdolne są do przekraczania pewnych progów. W takim miejscu powstaje nowy gatunek albo odchyla się ślepa uliczka ewolucji. Winienem więc poczuć ulgę, że na ścieżkach tej Planety nie napotkałem człowieka; znaczy to, że — jako gatunek — coś jeszcze mamy przed sobą.
Pomyślałem o tym, a moje oczy prześliznęły się wzrokiem nad czarną blizną rozdartą między światłami Miasta — wypełniony śmiercią rów tektoniczny — i nagle ja sam zmartwiałem, jakby ta śmierć nie zaprzestała jeszcze zbierać żniwo.
Refleks światła pochwyciłem w Twoim oku prawym — śnię na jawie: „Jak sądzisz, ilu ja miałam takich, jak ty; posiwiałych przedwcześnie i niezniszczalnych, piekielnie bohaterskich i beznadziejnie nudnych…” — powiedziałaś. Co odpowiedziałem wtedy? Nie wiem. Dziwny paraliż — kiedy widzę twoją twarz w tle czerni spopielałej na zewnątrz — znów mi się zdaje, jak wtedy gdy Natan siedział ze mną w krótkim ześlizgu starbolta nad zębatą martwicą Księżyca, mam prawie pewność, że w twych oczach nie jestem sam jeden.
Kto jeszcze?!
Powoli obróciłem głowę. Przemarsz plemienia Ecitonini od karku po czubki palców zdrętwiałe w butach. Tępym wzrokiem patrzyłem na fotel drugiego pilota.
Zamknąłem oczy, jakbym się zabawiał z Gnomem.
Znowu otworzyłem.
A w myślach szczurzy trucht i słodka gorycz na języku:
— K–kim jesteś?
On siedział nieruchomy, nawet w moją stronę nie skinął ręką. Standardowy skafander ze srebrnym puklerzem na piersi i okiem magicznym przygasającym i rozjarzającym się u nasady hełmu — dowód pełnej aktywności biologicznej ochrony. Kim był ten człowiek? Nie Natan przecież ani Endo!
Poczułem, że coś mnie targa za ramiona — pusty śmiech mną wstrząsnął. Gotów byłem palcem nakreślić w powietrzu gołąbka, potem splunąć na cztery strony świata — może też zacząłby fruwać.
A jednak ten KTOŚ był ze mną. Nawet go nie musiałem ze wszystkich stron obmacać. Wystarczy, że mi oczy wyłaziły z orbit. Braciszek mi podrzucił wypchaną kukłę! — westchnąłem z ulgą. Przedtem jej jednak nie było. Kiedy ostatni raz spojrzałem w tę stronę? Nie wiem. To zresztą nie ma znaczenia. Ja WIEM, że to jest człowiek, chociaż wciąż nie potrafię rozpoznać twarzy. Tej jakby nie było zupełnie. Kula hełmu po bokach wykrzywiona lustrzanym owalem. W środku ciemność — plama ledwie majacząca, z której coś patrzy na mnie. Coś! Gdybym przynajmniej dojrzał oczy! Omal się moje bebechy nie pokryły szronem, a mięśnie do reszty obezwładniła nagła katalepsja; przecież ten KTOŚ nie był mi obcy — czułem to! Jakby się cofnął czas i miejsce koło mnie zajął członek dawnej załogi „Trieda”.
— Ul–l–lam! — jęknąłem.
— Ciepło.
Głos! Rozpaczliwie szukałem w pamięci. Tam i z powrotem przegrywałem zarejestrowaną w szarych komórkach fonotekę — diabli wzięli tę grającą szafę, ciągle wyrzuca nie ten szlagier.
— Myśliciel się zrobił z ciebie — usłyszałem znowu.
— D–dla–a–czego? — zadziałał odruch warunkowy.
— Sprytnie to sobie założyłeś: tożsamość Ewolucji i Nadświadomości.
Jakbym w pysk dostał. Lecz głos był spokojny, bez drwiny. Co też w nim mogło być takiego — smutek jakiś? Może nie potrafiłem rozszyfrować rzeczywistej barwy tego głosu, gdyż rezonował w piersi pustej jakby, zasklepionej tylko pancerzem biologicznej ochrony.
— Precz! — powiedziałem przez zaciśnięte zęby.
— Pozdrowienia od Wielkiego Thana Hobbitów.
— Nie wierzę; w ciebie ani w żadnego innego gnoma.
— W to również?
Wyciągnął ramię i srebrnym palcem tknął w krater wypalony pod kołyszącym się starboltem.
— W co?
— Nie wierzysz? Te blade truchła nawleczone na szklany szkielet powiewają dla ciebie. Nie musisz wierzyć. Ich też nie ma. Oni umarli.
Przez chwilę tak trwał, jakby to jemu osłupienie podłożyło pod ramię poduszkę powietrzną. Przerażający był z tą czernią wypełniającą kulę hełmu, jakby się jej nachłeptał ze studni w szkarłatnej asterias. Raptem zawieszona dłoń przełamała kataleptyczny efekt bezruchu i wszystkie pięć palców wbiła w tuleje bioelektrycznych sterów przy fotelu drugiego pilota. Dublujący układ sterów nie mógł przejąć kontroli nad starboltem, jeżeli ja mój buzdygan twardo trzymałem w dłoni. A jednak poczułem, że energia tokamaka staje się niezależna od mojej woli, pęka biomechaniczny obwód i odcina sprzężenie moich nerwów z dyszami, ze zmysłami lokacji i płatami stabilizatorów. Również lewa ręka może sobie do woli naciskać spust.
Targnęło mną i przestrzeń zawirowała dokoła. Starbolt postawiony dęba, jego trajektoria wpasowana w greckie alfa — nieskończoność można dopełnić gdzieś w okolicy planetarnego jądra. Karkołomny looping — aż mnie rzuciło w amortyzacyjny pęcherz.
Pewnie bym też tak potrafił, ale to on trzymał stery pewną ręką. Teraz znowu do dna nagiął lot starbolta i nieomal w miejscu zakręcił taką pętlę, aż wodny wir wymiótł przezroczyste śmiecie z krateru, nad którym wyższa szkoła pilotażu zademonstrowała taneczny obłęd. Pod nami zamąciło się od pustych błonek, łuseczek albo skalpów zdjętych wprawną ręką, do wykrwawienia powieszonych na jakiś opłotek.
Jeszcze się w górę zaperliły pęcherzyki powietrza — czyjeś duszyczki.
— Do–osyć! — wycharczałem.
Musiałem uwierzyć.
— Kim jesteś? — powtórzyłem na nowo.
— To nie ma znaczenia.
— Skąd…
— Sam wiesz — zatoczył ręką krąg i jednocześnie wzruszył ramionami.
— Jak…
— Dostałem się tutaj? — byłem pewien, że się uśmiechnął w ciemni hełmu. — To jeszcze pytanie, kto do kogo.
— Dlaczego nie widzę twojej twarzy?
Milczał chwilę.
— Oszczędzam twoje nerwy — odparł.
— Chcę zobaczyć!
— Wybacz. Wiem lepiej, co jest dla ciebie dobre. Masz jeszcze pytania?
Drwił ze mnie.
— Po co? — zapytałem.
— Bardzo mnie zaciekawiło, na co jeszcze czekasz.
Tak, to był rzeczywiście ciężki orzech do zgryzienia. Sam się zastanawiałem nad tym. Pukałem do sumienia. Wpakowałem się tutaj z rozpędu, bo mi się żal zrobiło hobbitów. Trafiłem nie tam, gdzie trzeba — pewnie dlatego utknąłem. Żeby wdepnąć w coś jeszcze musiałbym to zobaczyć przed sobą — na haczyk nałożoną przynętę. ON mi wyszedł naprzeciw.
— A niby co mam począć?
— Zugzwang — powiedział.
— Co–o?!
— Przymus ruchu, kiedy każde posunięcie tylko pogarsza sytuację gracza. Masz słabą pamięć. Logika też nigdy nie była twoją silną stroną.
— Dlaczego? — zdziwiłem się.
— Po jakie licho pytasz, co TY masz począć?
Inercja wdławiła mnie w oparcie amortyzacyjnego pęcherza, z boków usłużnie podparły nadmuchiwane fiszbiny. Starbolt nabierał szybkości, tępą głowicą rozgarniał wodę. Dokąd mnie wlecze ze sobą? Uwierzyć, znaczy — być posłusznym.
Lecimy nisko nad szklanymi budowlami. Powoli nasiąkają światłem. We mnie za to dogorywa bladoróżowa lilijka — nadzieja na nieco jaśniejszą przyszłość mojej rasy, tak sprytnie wydedukowana z tego, że — pośród dżungli, stepów i ruin tej Planety — nie spotkałem Człowieka.

Dzieci Lewiatana

Powyżej pewnego progu prędkości zewnętrzne pola elektromagnetyczne okrywające korpus starbolta zachowują plastyczność skóry delfina wygłuszającą zawirowania wody. Głowica tylko rozchyla płynne warstwy, a magnetyczna płetwa w przedłużeniu dysz na powrót skleja cięcie. Dzięki temu uderzeniowa fala nie patroszy budowli przesuwających się pod nami.
Dawno powinniśmy przekroczyć granice ciemnej plamy oddzielające nas od łuny nad Miastem. A jednak odległość nie malała wcale. Miałem wrażenie, że przestrzeń rozwija się przed nami i skręca za dyszami starbolta. Tym razem parka szczurów trafiła w „bęben aktywności”. Kiedy się obejrzałem wstecz, stwierdziłem, nie bez zdziwienia, że nasza yellow submarine wraca prosto nad ciemne wybrzuszenie tkwiące w samym centrum wielkiego cyrkułu.
Zdziwienie szybko przeszło. Powoli się uodparniam.
Nie znaczy to, że pragnąłbym zobojętnieć. Czasami jeszcze się wzdrygam, kiedy dostanę ostrogą. Kiedy mi się udzieli paranoia inducta albo gdy w gniazdku zamkniętym na cztery spusty spotykam tajemniczego gościa. Ogólnie jednak, przyznać muszę, dziwny mnie spokój ogarnął od chwili, gdy podniosłem się z klęczek w Katedrze Księżyca. Jej sklepienie nade mną rozpostarło się poza dostrzegalne dla mnie granice kosmosu. Wtedy się coś załamało we mnie, gdy prysło złudzenie świetlistej Biblioteki Wszechświata i zostałem sam, z radiostacją Ulama. Przez wieki całe, w historii tej Planety, głosem z nieba mamiła tych, którzy posłusznie panteon wszelkich bóstw przypisali kosmicznej przestrzeni.
Ich zemsta mnie dosięgła.
Jakże wciąż jestem skory do krojenia wszystkich na własną miarę. Cóż bym uczynił bez owej apatii, która mnie ogarnęła jeszcze przed progiem Planety? Zawsze konieczny jest jakiś mechanizm samoobrony. Żeby nie zwariować — musiałbym być ślepy. A jednak moja kołyska jakoś mnie potrafi ukoić. I wiem, że to nie moja zasługa. Nigdy nie było mnie stać na prawdziwy stoicyzm. To przez pancerz biologicznej ochrony — jakby to było możliwe! — przenika we mnie spokój tej Planety, nieporuszonej nawet wobec spazmów towarzyszących naszym krokom. W jej ogromie przepojonym melancholią sacrum tylko obecność upadłych bogów odciska się piętnem gwałtu.
Dziwić się powinienem tylko samemu sobie i temu, co przyniosłem z sobą, ja — ostatni pozostały przy życiu Sprawca, który powinien był raczej wszystkie drogowskazy do Ziemi Obiecanej wymazać z raportów pierwszej wyprawy i z własnej pamięci. Skoro tu jednak wróciłem powinienem wrosnąć w glebę tej Planety i czerpać z niej treściwe soki, patrzeć, słuchać, węszyć — wszystko tu powiązane zostało w żyzny czarnoziem. Nie mam co cudaczyć, to ja jestem dziwoląg z innej parafii. Aby cokolwiek zrozumieć muszę się jeszcze sporo nażreć, potem strawić. I, broń Boże, nie przykładać do tego własnej mądrości! Nie ode mnie zależy, czy mi pod czerepem zakwitnie fiołek, czy odzyska siły moja bladoróżowa lilijka.
Czemu więc miałbym się dziwić, jak ten KTOŚ dostał się do wnętrza starbolta i jego objawienie nie poruszyło żadnego z alarmowych systemów. Pogodziłem się z jego obecnością. Tak samo ta Planeta nie wzdrygnęła się przed wprowadzeniem jemu podobnych we własną ewolucję.
Jeden z nich przyszedł po mnie. Teraz siedzi przy mnie obleczony w iluzję kształtu, którego nie wyprze się moje oko. Z pewnością ja nie mógłbym go odwiedzić bez skafandra z biologiczną ochroną — tak samo on zjawił się tutaj. Tylko w kuli hełmu, nie całkiem lustrzanej, ciemnieje kropla nocy. Cały jest tylko wielką kroplą zaczerpniętą z przyszłości, której nie rozświetla wschód mojej Nadświadomości, w tym punkcie tożsamej z Heliosem.
Kropelka nocy — pomyślałem. W czarnym pęcherzu próbowali mnie zamknąć mieszkańcy podwodnego miasta. Nie wyszło — pękł balonik, za to jeden z bryzgów chlapnął w moją stronę. Mam teraz w kolekcji piórko ze skrzydła Czarnego Kruka zamknięte w srebrnym puzderku.
Ten KTOŚ jednocześnie ze mną dostrzegł reakcję przestrzeni opornej wobec próby rozpędzenia starbolta. Nie stwierdziłem, żeby mu drgnęła ręka.
— Chcą, żebyśmy zostali tutaj — powiedział.
— Kto?
Przemilczał. Jak on to przedtem sformułował: logika nigdy nie była moją mocną stroną.
Tymczasem przestrzeń rzeczywiście zdawała się zwijać. Tym jednak razem nie był to pęcherz ciemni. Wewnętrzna powierzchnia strefy, co prawda, ograniczyła pole widzenia aż przepadł pejzaż Miasta, lecz również w menisku zaklęsłym w naszą stronę pływały na przemian nacieki zielonkawe i złote. Wszystko to jeszcze było odległe, dopiero gęstniało i zwierało się w kryształową kulę — jednocześnie toczącą się w naszą stronę i okruch starbolta zawierającą w swym ognisku.
Mój towarzysz nie przejawiał niepokoju. Tak samo nie reagowały elektroniczne zmysły starbolta. Można tylko czekać. Cokolwiek się stanie — ja nie mam na to wpływu. ON — czeka razem ze mną.
— Wiesz, kto to był Ułam? — przerwałem milczenie. Przyglądałem się jego sylwetce, jeśli wzrok nie znajdował oparcia w twarzy. Grotów byłem przysiąc, że między nami istnieje więź stokroć mocniejsza niż ta, którą ewentualnie potrafiłby ogarnąć mój rozum. Tak, jak teraz, czułem się wyłącznie w towarzystwie Ulama.
— Wiem — odpowiedział.
— Skąd możesz wiedzieć?
— Pamięć — odparł. — Za chwilę zobaczysz coś, co będzie ICH pamięcią.
Tkwiliśmy w ognisku kolapsującej przestrzeni — wracała do punktu wyjścia.
— Równie dobrze znam Yongbloda — powiedział. — Najbardziej jednak zawsze mnie fascynował Horowitz, jeszcze jako trzeźwy empiryk i kiedy snuł się niby biały derwisz po pokładach starego „Trieda”, gdy płakał nad sobą i jęczał, że zgubił jedną połowę swej duszy…
Jak ryba chwyciłem powietrze ustami. To coś wypłynęło we mnie — nie chciane. Przypomniałem sobie tamte oczy natchnione gorączką, drżące wargi i rozcapierzone ręce — dawno nie przycinane paznokcie, zrogowaciałe palce i zmarszczone dłonie, jakby — z całej załogi — liść jego ciała pierwszy zaczął więdnąć. I w uszach zabrzmiały mi słowa, które starał się wyślinić z siebie: „… p–pamię–tasz, co? W pełni, w pełni… Byłem? Popatrz jak umieram, jaki coraz cieńszy — hi! hi! — dusza moja została na martwym księżycu… Hę? Nie znasz Plutarcha? Ciało w proch się obraca. Ciało dla ziemi… wiozę, wiozę… Rozum oddałem słońcu, a dusza — ha! — ta się oczyszcza w poświacie księżyca…”
— Dualizm wywodzi się z metafizyki lunarnej, wszelkie symbole i mity czerpie z faz księżyca — KTOŚ mówił do mnie w realnej przestrzeni i teraźniejszym czasie. — Człowiek przeżywa dwie śmierci: pierwszą na ziemi, kiedy dusza i rozum opuszcza ciało, drugą na księżycu, w królestwie Persefony, gdzie dusza oddziela się od rozumu i wnika w substancję lunarną, a rozum… mknie dalej, ku słońcu.
— Po co ten wykład? — spytałem.
— Żebyś mógł zaspokoić swą ciekawość. Po części jestem z tej właśnie branży.
Widocznie w tym, co powiedział przedtem, istniała jakaś pokrętna wykładnia jego tożsamości, pewnie powinienem zgrzytnąć zębami i przełamać rebus. Nie potrafiłem się skupić. Wciąż mi przed oczyma majaczył Horowitz, jakim go widziałem po raz ostatni; brudny, cuchnący łachman — zwiędłą łapką wykonał gest, jakby strzepnął kurz z piersi i brzucha, potem ślepe oczka wytrzeszczył na swoje ręce i nogi, a wargi wykrzywiły mu się z obrzydzeniem i prychnął — soma! I słyszałem, jak powtarza, odchodząc w mroczną sztolnię, szepcze z żalem i jednoczesną wzgardą: soma, soma…
— Wiem, kim jesteś — stwierdziłem.
— O?! — wyglądał na szczerze zdziwionego.
— Od dawna myślałem nad tym, że dla cywilizacji, która zbudowała Miedziane Miasto, potem wzniosła Katedrę Księżyca a wreszcie przed wzrokiem z kosmosu ukryła się pod imitacją nocy, dla istot na tym etapie rozwoju nawiązanie z nami kontaktu nie powinno przedstawiać najmniejszego problemu. I byłem pewien, że — jeśli zdołamy przyciągnąć waszą uwagę — tego rodzaju Kontakt nie będzie miał wiele wspólnego z tym, co potrafimy wyobrazić sobie.
— Coś w tym jest — zamyślił się trochę.
— Nie zaprzeczasz?
— Że jestem stamtąd… Jak to malowniczo nazwałeś? Aha: Skrzydła Czarnego Kruka. Ładnie. Mogę być stamtąd. Czego dla ciebie nie zrobię. Przed twoim jednak powrotem nie było mnie poza granicą tego, co już znasz i czego się nigdy nie dowiesz.
— Istnieje taka granica?
— Każdy jest ograniczony na własny sposób. Nie łudzisz się przecież, że wszystko zrozumiesz?
— Jestem optymistą. Na razie powiedziałeś mi, że twoje istnienie można wyprowadzić z tego, co już wiem?
— Co zawsze wiedziałeś.
Czasami trudno się powstrzymać przed głupim wyrazem twarzy — czujesz, że się gęba układa płaczliwym grymasem, a nic nie możesz poradzić na to. Czy istnieje coś, co wiedziałem zawsze? I nie tylko tutaj, na tej przeklętej Planecie?
— Nie łam nad tym głowy — machnął ręką. — Zrozumiesz, kiedy mnie zabraknie…
Niech ich diabli! Zmówił się z Synchromatem?
— Mam jednak nadzieję, że do tego czasu chciałbyś coś jeszcze poznać z tego, co się dokoła dzieje? W tym archipelagu znaków można, jak Natan, pogrzebać bez skrupułów.
Ty masz jednak naturę pielgrzyma. Aby zrozumieć świat, który cię otacza, musisz go stworzyć w sobie…
Skąd się w nim objawił talent moralizatora? Nawet Synchromat, sprytniejszy psycholog, stronił od patosu.
— Już to gdzieś słyszałem — zacząłem, ale nie dał mi czasu na nicowanie pamięci.
— Ty uważasz, że zostałem na ciebie specjalnie nasłany — powiedział. — Ja natomiast stwierdziłem, że nie ty jeden masz twardy orzech do zgryzienia. Wniosek stąd prosty — winienem ci służyć pomocą. Pasuj mnie więc na swojego demiurga.
Potrafił też człowieka rozbawić.
— Czujesz się na siłach? — parsknąłem.
— Czas pokaże.
— A co z naukowym czy… honorowym tytułem? Mam zwracać się per Maestro?
— Mów mi, bo ja wiem, choćby Kastor.
— Myślałem już, że nazywasz się co najmniej Tumatanenga albo inny Magiczny Suweren.
— Jeśli wolisz, mogę być dla ciebie Duchem Miedzianego Miasta. Jakoś ścierpię. Ważne jest, żebyś mi pozwolił koło siebie się pętać.
— Mam wybór?
— Tak — chyba i jego zaczynały ponosić nerwy. — Możesz mnie odesłać do wszystkich diabłów.
Uśmiechnąłem się.
— Niech więc przeważy ciemność — powiedziałem. — Chrzczę ciebie imieniem Kruka.
Zesztywniał cały. Milczał długo. Cholernie był bystry.
— Uparłeś się — powiedział wreszcie. — Ale coś w tym jest na pewno. W wierzeniach ludów Północy owej planety, która jest dzisiaj mauzoleum Strefy Systemu, tylko kruk zna drogę do słońca.
Gwałtownie zacisnąłem palce na martwej rękojeści sterów.
— Skąd… wiesz o tym?
Nie odpowiedział. Sam w sobie znalazłem wirującą kopułę nieba. W niej utrwalona jedna z iskier — Gwiazda Polarna nad śnieżną pustynią. Zgodnie z wiarą mojego plemienia tam zamieszkuje najwyższa istota — kruk imieniem Kurkyl.
Chciałbym zapytać, skąd ON wie i jak ta wiedza znalazła się we mnie. Nie zdążyłem.
Przed nami, poza szklaną gondolą starbolta, w przestrzeni pijanej od świateł, krystalizowała się czyjaś jeszcze monstrualna PAMIĘĆ.
Okrzyk zdumienia zdusiłem w piersi. Widziałem tam — sam byłem w środku zielonej kuli, która oddycha, skręca się w głębi pod naporem mieszadła zdolnego zawirować całą materię kosmosu. A wkoło nitki jakieś, listki, tkanki prześwietlone światłem. I kłębią się chmary planktonu — skąd znam to miejsce?! Jakbym żółtą twarzyczką wyglądał spod wody ku kwarcowemu słońcu. Przecież nie jestem łodygą wodnego hiacyntu, nie ma we mnie kropli krwi pobratymców Endo. A więc: kim jeszcze być mogę?
Żadna mnie cuma nie wiąże z dnem ani powierzchnią. Obracam się swobodnie w rezerwuarze biomasy, przepływam między krzakami glonów zakwitłymi w zielonym brzuchu „Trieda”. Krążę powoli, to znowu trwam nieruchomy, pyłki słoneczne naganiam ku sobie rzęsami, skóra się otwiera na zewnątrz łapczywymi wargami: „Wodo, jesteś źródłem każdej rzeczy i wszelkiego istnienia!” — płynna ponad wszystko — mniej dajesz oparcia, w miarę, jak ja coraz prężniej zawiązuję się w tobie, węzłem sumeryjskim „a” znaczącym jednakowo „wodę”, „nasienie” i jego „poczęcie”, macierzą jesteś uniwersalną dla zielska, zwierza i pieśni, która się z Ciebie rozwija spiralą ślimaczą i brzmi pełnym głosem, aż mnie jej wir porywa i niesie — z kroplą wyciekam w naczynie ciemne — niesie — niesie — rdzawy smak na rozwartych wargach — blaszany kolapsar, w nim się kolebie ogromna kropla — samotność bardziej bolesna.
Tam i z powrotem, tam i — raz jeszcze! Aż się kosmiczny statek przechyli i zechce przez śluzy wykrztusić mój wszechświat — pęka! Nagle we wszystkie strony tryska żywym srebrem, okruchami wyssanymi w próżnię — niebo rozwiera płeć ciemną, obejmuje ziemię i zapładnia deszczem. Krople kapią dźwięcznie — gra szklanych paciorków na czerwonym polu — rozrzucone kości — w jednej z nich jestem — jestem! — kropla się toczy i z nieba na piach upada boleśnie.
Trzask! Kryształowa sfera rozdarta na strzępy — chłepce ją teraz, ssie suchość kamienna.
W piachu ziarna parszywe resztę wilgoci wyliżą. Nikt się z tobą nie dzieli. Skulić się trzeba, otorbić w pancerną otoczkę. W czerwonej glinie, w piachu, w byle jak zagrabionej grzędzie, między ziarnami, które już się prężą — trzeba przeczekać, aż z chmur luną deszcze i wody gruntowe zachłysną się pędem w koryta rzek — dalej jeszcze! Tam dopiero ustąpi lęk przed samotnością w tym na poły martwym jeszcze świecie; jak tam — z ziaren, tak tu — ze mnie, wszelkie żywe formy ujrzą światło dzienne — ptaki, zwierzęta wodne, potwory i gnomy zawiązane z pleśni — już się jawi we mnie absolut rzeczy pospolitych i wzniosłych, tak długo zawartych w jedynej kosmicznej substancji — w wodach oceanu, który tak długo z boku na bok przewracał się bezsenny i bezpłodny, brzuchem czarnym pragnący zasiewu.
Zaraz w tobie będę! Kędy strumyk cieknie — ślisko tu i dobrze, chociaż wilgoć całą wyssały pękające ziarna — wiatr też dziwnie pieści, całuje parnym oddechem, złotymi promykami dźwięczy — tylko samemu westchnąć i rozchylić spore zatwardziałą boleśnie, może się spod niej skrzydełka wychylą — wiatr porwie, poniesie — w ocean.
Tuż pod horyzontem — trochę jeszcze. Już wiem, że nie zginę — cierpliwości mgnienie, chociaż stoi nade mną — KTO?! — cień pochylony, kulę hełmu unosi — twarz w niej pobladła, a dalej dwóch jeszcze; spory w lustrzanych pancerzach — martwy się w nich odbija pejzaż…
— Yongblod! — jęknąłem.
W tej samej chwili pękła moja skorupka, rozwinęła się szerzej — poza pancerz starbolta. Wisiałem w ogromnej kropli ograniczonej wiotkim, chybotliwym nabłonkiem.
Tuż przy mnie wnętrze starbolta znów się związało ze mną. Tylko w oczach tkwiły dostrzeżone w ułamku sekundy dwie sylwetki za plecami Yongbloda — śniadoskóry Ułam i ja. Ja! We własnej osobie! Widziałem wyraźnie — Ułam już skręca, a ja rżę jak koń nad właśnie zachowaną czystością eksperymentu.
Spojrzałem w bok — czy jest jeszcze.
Kruk patrzył na mnie jednym okiem, czarną źrenicą przebijającą spod błękitnego nabłonka hełmu. — Rozumiesz? — zapytał.
Niby co mam rozumieć? Że staliśmy wtedy ślepi, z radości szczerzący zęby, a poza nami, niedostrzegalna dla błazeńskich prześmiewców, zawiązywała się właśnie geneza akwatycznej epifanii? Zgoda — poza biologiczną ochronę „Trieda” wraz z wodą wychluśnięty został ameboidalny zgęstek. Każdy z nas też nie raz spuścił się w tę ziemię przez specjalny wentyl. I co — flirt z czerwoną gliną był takim kopniakiem, żeby byle gówno przepchnąć przez miliardolecia? Nie wierzę.
A co tu ma do czego moje „wierzę — nie wierzę”?
Tymczasem poza skorupą starbolta rozwinął się w przestrzeni pęcherz chybotliwy. To zwężał się z jednej strony i sok przeciskał w drugą, to znów się zwijał w idealną kulę. Dla odmiany — w głąb ciemności trwającej poza świetlną otoczką — wystrzeliwywał kilka pseudopodii, ślepych kanalików — artezyjskich studni,
W tej przestrzennej projekcji ciemna–vérité co chwila mnie kształtuje inna forma — od wewnątrz przejrzysta słonecznica, to gigantyczny pełzak albo nastroszony rzęskami pancerny wiciowiec. Każdy chwiejny pęcherzyk złota pępowina łączy z ciemnością, niby laserowy promień lub światłowód — puchnie nagle i ujmuje nas w komórkę żywą — dwa chromosomy w jądrze starbolta otoczonym protoplazmą, pęcherzykami wodniczek tętniących i trawiennych, systemem przejrzystych kanalików, na zewnątrz przechodzących w mgielne organella. Wszystko to tak bardzo żywotne, pobudliwe nie mniej niż organizm obdarzony grupami wyspecjalizowanych komórek nerwowych i mięśni, zdolne — czuję to — reagować na bodźce mechaniczne, chemiczne, elektryczne i świetlne z precyzją, która już dawno przekroczyła percepcję pierwotniaczej komórki i samotności w kropli wody zaczerpniętej z ziemskiej kałuży — choćby nią była biocenoza „Trieda”.
— Widziałeś podwodne miasto — usłyszałem krakanie Kruka. — Jego genezę stanowi ten właśnie podział pierwszej komórki. Pierwsze pokolenia wraz z deszczem przenikającym do gruntowych wód odprowadzone zostały i złożone w ocean, żeby w jego głębi założyć kolonię wzorem gigantycznego volvox. W normalnych warunkach właśnie specjalizacja komórek w obrębie kolonii prowadzi do powstania jednego organizmu wielokomórkowego. Jednak w obrębie tej Planety charakter ontogenezy stanowił zjawisko destruktywne wobec procesów asocjatywnych, w ujęciu biologicznym. W konsekwencji — gdy mógł się zawiązać jeden organizm było już za późno; poszczególne komórki tak dalece się rozwinęły, że jedyną alternatywą związku mogło być… społeczeństwo.
Niech go diabli! — pomyślałem. Przecież nie jestem biologiem. Nawet nie wiem, czy dobrze nastroił swoją fujarkę. A on grał dalej — klepał coś o filogenezie i ontogenezie, o wegetatywnych i generatywnych biegunach kolonii, o haploidalnych osobnikach kolonii oraz bezpłciowych gonidiach. Nie mogłem tego słuchać — tak przeraźliwym echem jego głos odzywał się we mnie. Stać mnie było tylko na myśl jedną: nawet tutaj Ten Pierwszy okazał się androgynem.
Poza tym — trudno się było dziwić, skąd ON wie o tym wszystkim; przemawiał głosem Yongbloda.
Mnie wszystko do reszty obezwładniło w równie sflaczałym odwłoku amortyzacyjnego pęcherza. Tylko oczy szamotały się jeszcze w obrębie gigantycznej komórki. Starbolt — jej jądro. A ja — w środku. Mózg i ciało skręcone niby makro—molekuła DNA, chcąca wyłącznie dla siebie zachować informację, lecz oto nitki DNA wyrywają się z mej nieszczęsnej głowy uwolnione osmotycznym szokiem — włosy stające dęba; i już tam jestem — wszędzie.
Wyciągam rękę — zgęstek ziarnistej cytoplazmy uwypukla na zewnątrz wiotkie pseudopodia, rozpromienione zgodnie z matrycą mej pięciopalczastej ręki. Chcę szarpnąć się wstecz — świetlny balon zwiera się w idealną, gorączkowo pulsującą sferę. Chciałbym się odgrodzić od ciemności, która mą jaźń wysysa niby resztki wilgoci — powierzchnia pęcherza zasklepia się, twardnieje, ulega nagłej mineralizacji. Ślepy jestem — cystą jestem. Otoczka chroni — jednocześnie uniemożliwia pobieranie pokarmu. Nie jestem joga! Postrzeganie ograniczone do samego siebie — trzeba zerwać blokadę informacji albo powstrzymać tempo przemiany materii. Głód mnie skręca — chcę wiedzieć!
Więc widzę. Na zawołanie.
Kruk na mnie wytrzeszcza swoje oko ślepe. Ułam czy Yongblod? A może KTOŚ jeszcze?
Moje płuca spazmatycznie chwytają łyk powietrza. Tam na zewnątrz żywa komórka też połyka powietrzny pęcherzyk.
Lekcja poglądowa. Pokazana z werwą. Któż by o tyle inwencji posądził podwodne płazińce? Starbolt jako jądro ogromnego ciała zawiera w sobie własną precyzję elektronicznych urządzeń tudzież naszą świadomość i pamięć. Tak przejrzysta symbolika, że wystarczy parę analogii, abym znowu zapragnął się bratać.
Zagnieździli się we wzdętym brzuchu Lewiatana. Dobrze im tutaj. Przytulnie. A jednak odtąd nie powinienem się dziwić, co też ich takiego gna przez szklane tunele, na co im kwarcowe tęcze i kule zaglądające w pośniedziały labirynt lub w rdzawe zgliszcza. Mamy jedną drogę. A przynajmniej — przez pewien czas — ich z naszą były styczne.
Żal trochę — bo przecież, jeśli w układzie odniesienia tej Planety już teraz zdołaliśmy nawiązać kontakt, znaczy to, że oni nie mają wspaniałych widoków na przyszłość. Ich ewolucja wyczerpała wszystkie możliwości. Kombinowała na rozmaite sposoby, a dokonała tylko syntezy CIEKAWOŚCI. Na ich szczęście niewyczerpane są cuda przyrody, a i rozum niejeden swoją cegiełkę dołoży.
Cóż jednak dla mnie znaczy, jeśli — gdziekolwiek się ruszę — w każdym zakątku tej Planety śledzić mnie będą, mądre i smutne, oczy Tych, Którzy Patrzą. I rozumieją. Być może. Poza tym nie potrafią wiele pomóc innym ani sobie, choćby im wszystkim przyszło wyzdychać za sprawą pocisków wbitych w krystaliczne kopce.
— Chodźmy stąd — szepnąłem.
Jak ślimacze czułki cofnęły się do mnie nitki chromosomów. Tylko jeden został. Znowu łuna zabłysła nad podwodnym miastem — przestrzeń otwarta, bez tajemnic. Tylko jedna złota pępowina czepia się tego, w co mi się jeszcze nie udało przeniknąć — Kruk został; milczący — jak to potrafił tylko Ułam, naśladujący głos Yongbloda, napiętnowany szaleństwem Horowitza.
Jako kapitan Yellow Submarine — zgodnie z logiczną semantyką — winien nosić imię Raven.
Teraz posłusznie dźwignął starbołta nad czarnym kraterem. W zetknięciu z plazmową otoczką zakipiała woda i dla tych, którzy pozostali w dole, rozpoczęło się nasze wniebowstąpienie.
Dzień piąty
„Owa niebiańska choroba zagrzała im krew zapałem tak szlachetnym, że — za radą najmędrszych, kiedy wybuchła wojna — tę gromadę Kochanków wcielono do jednej Kompanii”
(Cyrano de Bergerac)
Sztych

Starbolt przebił powierzchnię oceanu. Na wszystkie strony poszły czarne kręgi. Ciśnienie nas wypluło w sferę transcendentną dla zmysłów podwodnego świata.
I jednocześnie coś zawibrowało we mnie. Usłyszałem krzyk przeraźliwy: O–O–O–A–A–ACH! — niby ryk gwałtownie rozszalałej burzy. Lecz oczy i uszy postrzegały ciszę, bez huraganów i innych atmosferycznych spazmów — spokojem nasycone epireum powietrznych przestworzy. Bezruch zupełny. Chociaż na horyzoncie puchną zielonkawe kłęby, a pod nami ocean toczy piany w kierunku niewidzialnych lądów.
Tymczasem język skręcał się w mojej własnej gębie, próbując powtórzyć to COS, czego niepodobna wyartykułować w żadnej ludzkiej mowie.
Ledwie zdołałem obrócić oczy w stronę mojego towarzysza. Też zastygł. Skulił czarną głownię zaspawaną w szklanym słoju i zdawał się jakimś zmysłem łowić kierunek.
A TO trwało. Z przeraźliwą mocą wbijało się w tkanki rezonujące wiertło, skalpel dźwięku zdolny obedrzeć atomy z elektronowych powłok. Czułem, że mi oczy ślepną, a wraz ze mną wszystkie gwiazdy zapadają się w otchłań czarną. Absurdalny kolaps, który, zamiast resztką światła, przeraźliwym wrzaskiem daje świadectwo przedzgonnej męczarni na łożu grawitacji — w sali tortur ogromnej jak Kosmos.
Chciałem bodaj ramieniem osłonić się przed tym skowytem piekielnym. Wstecz szarpnąłem całym sobą — jakby istniał zakątek, gdzie można się schronić przed czymś wszechogarniającym nie mniej niż przestrzeń. Ramię automatycznie strzeliło do przodu. Cios karate w gardło zachłystujące się pianiem — poprzez transmisyjną kamerę, kantem dłoni w polu fotorecepcyjnych kontaktów radiostacji, gdzie resztki sił dobywa zarzynany kogut.
Lecz dłoń, która ten dźwięk miała oberwać w połowie, odczuła tylko chłód pasywnego promieniowania między kontaktami. Nie zdążyłem jej cofnąć. Teraz dopiero została uruchomiona tak długo milcząca radiostacja. Ochrypły krzyk nareszcie zawiązał się pełnym brzmieniem. I jednocześnie, jakby nam bielmo spadło z oczu — konwulsyjny trzepot bioindykatora.
— Namiar! — czyjś jeszcze wrzask nad moim uchem. Tuż przed twarzą zakwitła barwna plama koordynatografu. Oczy wślepiają się daremnie. Zanim zdołają zareagować powolne zmysły komputer w ułamku sekundy oblicza właściwą ortodromę. Teraz, nawet z nosem w chmurach, autopilot poprowadzi jak chart raz dobrze poszczuty. Eaven zdał stery i też obmiękł w fotelu. Cisza zapadła — sam nie wiem kiedy. Czasami tylko coś jeszcze zachlipiało nieludzko — coraz bardziej odległe, chociaż pod starboltem mgielne strzępki śmigały z przeraźliwą szybkością.
Tępym wzrokiem patrzyłem przed siebie. Z jednej strony w polu widzenia znieruchomiała postać Ravena. Składki skafandra dziwnie mu się układały na piersi, na brzuchu i udach. Zupełnie tak, jakby pod srebrną skórą zawiązało się ciało o innej niż moje konsystencji. Ja sam przenikliwym bezwładem zapadłem w amortyzacyjny pęcherz.
Poza nami pęd starbolta rozmazywał wszystko w brudno–żółte pasma. Na moment zanurkowaliśmy w jakieś ołowiane zamglenie. Tylko coś brzękło, jakby twardą sierścią otarło się bezpośrednio o głowicę starbolta, ignorując elektromagnetyczną osłonę. Zaraz potem na wszystkie strony pierzchnęły białe strzały. W mig wypadły poza zasięg wzroku, a ja pomyślałem tylko, że nigdzie przedtem nie natrafiłem również na rojne wylęgi owadów. Teraz dopiero to odkrycie pojawiło się we mnie, w chwili najmniej odpowiedniej. Ten świat jest przeze mnie przyswajany połowicznie — pomyślałem — ułamek za ułamkiem złuszczają się kolejne warstwy. Tryby mojej ontogenezy zazębiają się z mechanizmem zjawisk tej Planety. Kosmogonia rozwarstwiona na różne poziomy wtajemniczenia. Może doczekam i tej chwili, kiedy również ptaki zlecą się na swój sabat.
Na razie siedzę otępiały i nie potrafię poradzić sobie z tym, co się niedawno rozegrało we mnie. Zmysły zachłysnęły się przeraźliwym krzykiem. Fakt. Dotarło TO do mojej świadomości na długo przedtem, zanim z fal radiowych ten sam dźwięk wyłowiła radiostacja. Dziwny zwiastun jakiegoś strasznego obrzędu, który odbywa się pod pokrowcem chmur. Tajemniczy szaman krzemiennym nożem wypruł tam serce z czyjejś ludzkiej piersi. Psom na pożarcie rzucone ciało wydało ten krzyk, do szpiku kości przenikający nawet nas, dopiero spieszących na ucztę piekielną.
Chciałbym zapomnieć ten głos. Jego echo tkwi we mnie niby blizna piekąca — szkarłatny półksiężyc od karku do czoła. Aż uniosłem rękę, żeby palcami namacać ten rozłam w obolałej czaszce. Rękawica ześlizgnęła się po szybie hełmu.
Potrząsnąłem głową. Nie przeszło. Wolałbym się wyprzeć, że cokolwiek słyszałem. A jednak pcha nas tam właśnie. Starbolt rwie w raz wytyczonym kierunku, przedziera się między gęstymi płachtami rozwieszonymi w powietrzu. Słychać trzask dartej materii. Poza nami plazmowy ogon zostawia żar w tlejących szmatach. Miękka pajęczyna kołysze się nasycona kurzem i fioletowoczarnymi sadzami. Mam wrażenie, że nie sięgnął tu żaden huragan — przed nami. Również deszcze omijały to miejsce. Gdziekolwiek jesteśmy, choćby to był zakurzony strych monstrualnej biosfery, która nad salony odsiewa pyły i spluwa pajęczą flegmą — musimy zdążyć. Czas się zatrzymał w tym miejscu, gdzie tamten krzyk załamał się jękiem niewymownego cierpienia.
— Słyszałeś? — wychrypiał Raven.
Tylko skinąłem głową.
— Poznałeś, kto…
— Milcz!
Nie chcę szukać w pamięci.
Wyobrażam sobie, że to raz jeszcze ze stada niebiańskich hierofanii odłączył się, wcielony w byka, bóg płodności i burzy. I znowu, pośród głazów ziemskich pól bitewnych, starł się strasznie z wężowym potworem Illujankaszem, aż mu potężne sploty wszystkie wnętrzności wycisnęły na ziemię, przełamały kręgosłup nieśmiertelności. Tylko pusty bęben skóry nadął się po raz ostatni i — rozdarł się z krzykiem pękającej krtani. Ten sam krzyk, pamiętam, słyszałem pośród ciemności nadchodzącej nocy, kiedy wężowe drzewa ogarnęły mojego wierzchowca.
— Musiałeś poznać — szepcze Raven.
Wolę wyobrazić sobie, że w tej suchej przędzy, która przesnuwa powietrze, zaczaił się gigantyczny ptasznik, pająk rozpięty na dziesiątki metrów, nastroszony sierścią, polujący wśród nie swoich sieci. Tylko co w potężne szczęki chwycił latającą jaszczurkę i zdusił w niej wezwanie pomocy, skierowane do ostatniego ptaka, skrzydlatego starbolta, który jeszcze odważa się kołować w niebie.
Wszystko jestem gotów wyobrazić sobie. Cokolwiek się czai w głębokiej studni pośród mechanicznych ruin, w ostępach lasu ogarniętego zmierzchem, po stronie nocy, w czarnym oku Ravena.
A przecież noc minęła. Teraz dopiero zdołałem to sobie uświadomić wreszcie. Noc się przetoczyła nad nami, kiedy królestwo Lewiatana wyświetliło nad miastem, specjalnie dla nas, genezę i afirmację gatunku podwodnych architektów. — Musieliśmy porządny szmat drogi przebyć pod powierzchnią oceanu — odezwał się Raven. — Porównaj współrzędne. Jesteśmy ponad dwadzieścia tysięcy kilometrów od punktu twojego wejścia pod powierzchnię.
Dobrana by z nas była załoga starbolta. Gdyby tak można było na dłużej podpisać kontrakt — pomyślałem. Dziwaczna empatia sprowadza nasze myśli na te same tory.
— Nowy dzień — powiedziałem.
— Uciekliśmy przed nocą. To dobrze. Przynajmniej na noc musielibyśmy się rozstać.
— Nie boję się nocy — powiedziałem gniewnie.
— To ja musiałbym odejść.
Tak, pomyślałem. Każda kropelka zachowuje samoistność tylko w obrębie innego ośrodka. Kiedy wraca ku sobie podobnym nie na długo wystarczy napięcia powierzchniowego.
Postanowiłem zaryzykować.
— Synchromat dałby wiele — powiedziałem — żeby wrócić tam, gdzie nie liczy się jego ułomna ograniczoność.
— Twój Brat jest marzycielem.
Zadrżałem. Powiedział to z taką pewnością. Czyżbym nie miał cienia szansy, aby cokolwiek zachować przed nim w tajemnicy? On zdołał zachować odrębność — czyżbym to ja chciał tego? Nie uciekałem przecież. A przynajmniej nie po to, żeby się z deszczu dostać pod rynnę. Dopiero tutaj czyha na mnie prawdziwa mroczność — słyszałem, a teraz czuję tę przewrotną głębię pomiędzy żaluzjami mgielnych przędzy, skąd tak rozpaczliwie wzywał mnie krzyk potworny, rozdzierający tysiącletnią ciszę zaskorupiałą nad całą Planetą.
— To gdzieś blisko — powiedział Raven.
— Gdybyśmy równocześnie wzięli namiar z „Trieda”…
— Obejdzie się bez punktu przecięcia. Domyśliłem się od razu, kiedy komputer obliczył kierunek.
— Czego się domyśliłeś? — spytałem.
— Miejsca. Dla niezrównoważonej psychiki nawet krajobraz potrafi być katalizatorem.
Nie pytałem: czego. Słyszałem przecież. Pochyliłem się, żeby dojrzeć powierzchnię ziemi.
— Paskudna widoczność — powiedziałem.
— Pamiętasz, Elf — po raz pierwszy zwrócił się do mnie po imieniu — gdzie Van den Berg znalazł tłuk z obsydianu, który mu podrzuciłeś z Ulamem?
— To niemożliwe… tutaj?
Oczywiście — katalizator. Są miejsca mniej i bardziej podatne na wywoływanie duchów. Liczy się gęstość zdarzeń. Raz jeszcze spróbowałem coś dostrzec.
Nic znaczącego. Tylko szabliste formacje skał przenikały nad rozlewisko mgieł niby wręgi białych żeber. Cudaczna architektura prętów wiążących rozwarstwione powietrze. Upewniłem się co do wskazań detektora biopola. Ledwie pulsowało magiczne oko, ale sygnał bez wątpienia docierał do nas. Mogłem mieć pewność — ktoś był w pobliżu. I z pewnością nikt obcy. Detektor wychwytywał tylko sygnały przetworzone przez biologiczną ochronę skafandra. A więc — Natan lub Endo. Coś jednak w migotaniu światełka napawało mnie lękiem. Zupełnie tak, jakby ten ktoś nie był w pełni człowiekiem.
Endo — pomyślałem. I natychmiast przypomniałem sobie Ravena. U podstawy jego hełmu też, jakby nigdy nic, trzepotał zielony motylek. Nikt OBCY! — zaśmiałem się w duchu. Poza tym sygnał biolokacyjny mojego Chorezmijczyka nie różnił się niczym od modulacji biosygnału Natana. Przynajmniej pod tym względem wszyscy czterej jesteśmy reprezentantami tego samego gatunku. Ostatnim razem ta Planeta podejmowała gościną pięcioosobową załogę starego „Trieda”. Czyżby się miała dopełnić liczba?
Raven przełączył namiar na fonię. Zwykle ja również wolę unikać zakotwiczenia oczu. Sygnał był wyraźny, chociaż ciągle z tą samą arytmią. Właśnie starałem się wsłuchać w charakter owych pogłosów, kiedy główne pasmo — jakby rozciągniętego jęku — poczęło raptownie zanikać. Jednocześnie na wprost nas dostrzegłem jakieś fioletowo–wiśniowe zarzewie. Nad pokrywą grząskich, paskudnie ciągliwych wybroczyn, ni to pyłów ni to wilgoci przepływającej przez systemy okrutnie postrzępionych kratownic, kołysały się jakby cienie cyklopów zanurzone w wiśniowym osoczu. Światło formowało tam gigantyczny pęcherz. W nim eksplodowały snopy iskier i gotów byłbym przysiąc, że w tej potwornej kuźni słyszę łoskot młotów i jeszcze jakieś westchnienia. A wszystko przesłonięte mgiełką odległości, jakby gdzieś tam — nad horyzontem, ponad powierzchnię globu wyłaniała się magiczna kula, która — zwykle ukryta w jądrze — stanowi ową dyspozytornię zawiadującą losem istot bytujących na zmurszałych powierzchniach planet.
— Sygnał — powiedział Raven. — Musimy zawrócić. Nie mogłem oponować, chociaż przebijające nad chmury echa z pracowni Wulkana wabiły mnie z hipnotyczną siłą. Znacznie bliżej zdarzyło się coś, co łatwiej mi przyjdzie pojąć — przynajmniej dlatego, że ten krzyk mógłby być również wołaniem moich kiszek i jaźni — kiedy samemu trudno już cokolwiek usłyszeć.
Siła odśrodkowa zarzuciła nas miękko. Starbolt w ciasnym skręcie położył się na prawy statecznik. Niemal natychmiast sygnał znowu dał się wyłowić z atmosferycznych zakłóceń i ustalił się na jednym poziomie.
— Z tolerancją tej aparatury nie uda się podejść bliżej — stwierdził Raven.
— Ląduj.
Po raz ostatni obejrzałem się przez ramię. Jeszcze tam dygotało powietrze — tak mógłbym wyobrazić sobie rozruch archaicznej fabryki z labiryntem metalicznych kiszek, pieców, nadymających się kotłów i dudniących w głębi pneumatycznych młotów. Kiedy byliśmy już niemal w płaszczyźnie tłustych obłoków połyskujących jak zroszony deszczem bruk z masywnych kocich łbów — prosto w oczy cięły mnie fioletowe błyski, płasko puszczone po zeszklonych kopcach chmur. Poczułem się, jakby mi źrenice przewlekły okruchy szkła ze zmiażdżonej przed twarzą szyby hełmu.
Odruchowo zacisnąłem powieki. Jakbym zapomniał, że prędzej to szkło oślepnie, niż przepuści dawkę kwantów zdolną nadwerężyć siatkówkę mojego oka. Tym nie mniej krótkotrwałej ślepoty starczyło aż nadto, żebym ocknął się z wzrokiem już pod pułapem chmur.
Ostatecznemu rozproszeniu uległy tu jasne promienie Heliosa i zrazu wydało mi się, że starbolt zanurkował w ciemność pokrewną tej, która mnie ogarnęła pod powierzchnią oceanu. A jednak było tu światło. Nie chciałem polaryzować głowicy starbolta w noktowizyjny ekran — Ravenowi widać też to nie było potrzebne. Wzrok przyzwyczajał się powoli. W dodatku starbolt, prowadzony pewną ręką Ravena, który przejął stery od autopilota, zapadał się wzdłuż świetlnej prowadnicy prosto w elektromagnetyczne łożysko stopy wspartej już o ziemię. Pod nami pęczniała błękitna kula opleciona różowymi nitkami. Aż do nagich skał przezroczysta wydmuszka w karbach elektrycznych wyładowań. Jedyne w swoim rodzaju błyskawice — bez trzasków i bez rozbicia na krótkotrwałe błyski — po prostu cienkie żyłki powoli wiły się na wzdętym pęcherzu plazmy. Jeszcze chwila i pod nami zeszkli się kwarcowa soczewka. Chciałem krzyknąć, że tam przecież ktoś jest, lecz w tej samej sekundzie iskry kulistych piorunów strzeliły na wszystkie strony, przeleciały obok nas czarodziejskim pierścieniem bengalskich ogni. Starbolt wparł w ziemię magnetyczną stopę — tylko piasek poszedł okręgiem, niby iły zamącone nad dnem morza.
Starbolt osunął się w elektromagnetycznym łożysku i już łagodnie, na sztorc osiadł na maleńkim placyku — jedynym z lotu ptaka dostrzeżonym naturalnym lądowisku. Znaleźliśmy się w scenerii tak przeraźliwej, jakiej nigdy dotąd nie trafiło mi się zobaczyć. Co tam we śnie — nawet na zmurszałej Titonos. Tam powierzchnia planety była po prostu martwa, lecz nie nosiła na sobie tak wyraźnego piętna — namacalnego dowodu, że kiedykolwiek kwitło na niej życie — z wyjątkiem rozpadlin z dogorywającymi ogniskami bioplazmy. Tutaj nie trzeba było szukać.
— Raven! — jęknąłem.
— Przyjemne miejsce, nie powiem — mruknął do siebie. — Nie musisz się przejmować. Każdy ma coś na sumieniu.
— Nie rozumiem — wykrztusiłem.
— Wyobraź sobie, jaką by to mogło przyjąć formę, gdybyśmy założyli animistyczną naturę planet.
Wyrwał dłoń z uchwytu bioelektrycznych kontaktów sterów i gotował się do opuszczenia swojego stanowiska. Ja jednak rozglądałem się ciągle i nie docierało do mnie — jak też coś takiego możliwe jest na tej właśnie Planecie. Przecież zdążyła stać się dla mnie symbolem nieomal, wcieleniem wszystkich mitów o biogenetycznej determinacji Kosmosu. Od chwili poczęcia pierwszych pędów z nasion stała się dla mnie tak żywa, że — zdawało się — nic nie jest w stanie na jej powierzchni wypalić ten strup czarny ani umotywować we mnie ten okropny krzyk, na który dziwnym rezonansem odezwało się moje ciało jeszcze w punkcie przestrzeni odległym stąd o tysiące kilometrów.
Jak okiem sięgnąć, w przyciemnionym brunatnym świetle — aż po dostrzegalne i tutaj zarzewie fioletu, rozciągało się dokoła potworne cmentarzysko.
J jeszcze ten puls bioindykatora, jakby coś tutaj zdołało przetrwać i żyło jeszcze, choćby to był dychawiczny rozbłysk i natychmiastowa zapaść zielonego płomyka w elektronicznych węzłach starbolta.
— Pójdziesz ze mną? — zapytałem nie wiem po co.
Tylko skinął dłonią w wylot magnetycznego przenośnika. Teraz, w brunatnym półmroku, zdawał się być tylko srebrnym tułowiem skafandra z obrzezaną głową. Jedynie cieniutka aureola zapętlała się czasem w obwodnicy szkła zamkniętej wokół ciemnej plamy, gdzie wciąż jeszcze daremnie dopatrywałem się ludzkiej twarzy.
Już chciałem przechylić się prosto w tuleje magnetycznego szybu, kiedy mój wzrok spoczął na czymś zapomnianym — połyskliwy brzeszczot walający się pod obręczą stanowiska pierwszego pilota. W sam raz w zasięgu ręki. Już tam sięgałem, kiedy na sobie poczułem dziwnie gwałtowny wzrok Ravena. Gotów byłem cofnąć rękę, lecz palce zagięły się same. Znowu razem — pomyślałem i za pas zatknąłem nóż z arsenału Natana.
Potem był już tylko krótki lot głową do przodu. W połowie drogi automatyczny korektor przestawił bieguny — w locie mnie pochwycił tłok amortyzacyjny i po chwili już stałem na ziemi. Nogi lekko ugięte i dłonie osunięte poniżej kolan. Zakląłem w duchu — cholerny atawizm. Może w tym coś jest, co i mnie dotyczy, nie mam jednak zamiaru we wszystkim zdawać się na Ravena — fizyka to też metoda i czasami trzeba się chwycić za rękojeść maczugi lub noża.
Lokalna scenografia zdaje się potwierdzać racje Natana.
Kolumna starbolta podczas lądowania wprowadzona została w elektromagnetyczną gilzę, zdolną nas znowu wystrzelić w kosmiczną przestrzeń bez rozpruwania gruntu odrzutem. Teraz przezroczyste wrzeciono po prostu wisiało w powietrzu. Jeżeli jednak moje rozmiary nie potrafiły dopełnić nawet tej szczeliny między dnem starbolta a powierzchnią ziemi, o tyle jego proporcje wobec otaczających nas skał czyniły ze starbolta zupełnego karła. Pomyślałem — skały. A przecież to, co nas otaczało ze wszystkich stron, mogło być również monolitycznym splotem żył, które z planetarnej skorupy wyduszone zostały przez nieprawdopodobne ciśnienie. Gigantyczne, umarłe tętnice. Ich nieruchoma trwałość sugerowała raczej, że to nie one wyduszone zostały na zewnątrz, lecz właśnie powierzchnia samej Planety skurczyła się nagle niby komórkowa błona. Przez naciągnięty nabłonek przebiły się na zewnątrz, mniej plastyczne od ciała, sierpy kości. Teraz sterczą dokoła — ostrza zwapniałe, powiązane cieniutkimi kryształami zmineralizowanych ścięgien. Szeroko do nieba rozwarta piersiowa klatka.
Zastanawiałem się, jak też Ravenowi udało się w tę klatkę wprowadzić starbolta.
— Lubię elegancję — usłyszałem jego głos. — Jeśli trafiać kulą, to przede wszystkim prosto w pierś. Sam byś kręcił nosem, gdybym cię wpakował bliżej odbytu.
Jego niewątpliwe umiejętności czytania cudzych myśli biły na głowę lekkość dowcipu. Inna sprawa, że inwencji pewnie mu starczy na wyrwanie nas z tej pułapki zaginającej nad nami sierpy żeber — ostatecznie jest moim Przewodnikiem. On i ten głos, który nas przywiódł tutaj. Bez nich nigdy bym się nie odważył zanurkować w te strzępy mgieł, którym nie ma końca. Brunatna pajęczyna falujących włókien zdaje się nie być ani parą wodną, ani też dymem z wiśniowej pożogi. Razem z odległym, a przenikającym ją, fioletowym blaskiem zdaje się być pozostałością tkanek niegdyś przyrosłych do kości. Rozpełzło się ciało i tylko zmurszałe strzępy skóry łopoczą nawleczone na krzywe szable.
Szelest usłyszałem za sobą. Magnetyczny pęcherz wypluł Ravena. Teraz staliśmy ramię w ramię, chciałbym wierzyć — zdjęci tą samą niepewnością. Czy jednak cokolwiek na tej planecie potrafi nas wprawić w osłupienie?
— Tam — wreszcie wskazał kierunek zgodny z namiarem biolokatorów starbolta. — Słyszysz?
Skinąłem głową. A przecież mam wrażenie, że nie jest ważne — dokąd się udam w ten gąszcz dziwaczny jak rumowisko kości na miejscu ostatniej pielgrzymki wymarłych olbrzymów. Ważne jest — po prostu iść przed siebie. Niby żywy duch nad cmentarzyskiem. Aby poznać i zrozumieć trzeba się tak właśnie przemieszczać — duchem, który ma obok swojego demiurga, a poza tym — przecież oczy i uszy coś na własny rachunek widzą i słyszą poza pęcherzykiem biologicznej ochrony. Ruszyłem przed siebie.
Ziemia tutaj była czarna i sypka. Stopy zapadały się powyżej kostek. A jednak z tego próchna, zarazem sypkiego, i niewątpliwie żyznego, nie wyrastała bodaj jedna trawka. W zasięgu ręki pierwszy biały filar. Wparłem weń dłoń. Porowata powierzchnia. Jednocześnie dostrzegłem coś, co spoczywało na drugim planie, między filarami bodącymi niskie niebo. Białe, na pół rozsypane truchło — rzekłbym: szczątki olbrzymiego ptaka, który dostał się w tę samą co my pułapkę. Widziałem wyraźnie — suche kości pozbawione elastycznego spoiwa rozsypały się na ziemi. Długi bezzębny dziób, nad nim ogromne oczodoły i pozbawiona szwów mózgoczaszka. Dalej pęknięty sznur kręgów szyjnych, żebra spojone mostkiem pokaźnych rozmiarów i dwie pary kończyn rozłożonych szeroko. Przednie — wieloczłonowe, o rozpiętości dobrych dziewięciu metrów, z paroma odrostkami jakby reliktowych palców przy końcu trzeciej piszczeli licząc od kręgosłupa. Tylne z wyglądu na tyle słabe, że im pewnie brakowało siły, aby ten cały ogrom z płaskiej ziemi poderwać do lotu. Taki ptak musiałby najpierw wspiąć się na jakiś skalny występ i wtedy dopiero rozłożyć skrzydła. Myślałem — ptak, a przecież jasne było, że wszelkie analogie mają tutaj wyłącznie charakter uwarunkowany biologiczną konwergencją. Gdyż, tak naprawdę, mam przed sobą szkielet pteranodona. Za nim, w plątaninie gnatów, niby pusta muszla, rozwijała się czaszka triceratopsa z rogiem niby radło wbitym w ziemię. Jeszcze dalej, na przedłużeniu pękniętego kręgosłupa, z czarnej gleby wystawały trójkąty kostnych płyt, niby stare, pochylone nagrobki. Gdziekolwiek spojrzałem moje oczy przebiegały wzrokiem pod przęsłami ogromnych żeber. Pozorne skupiska luźnych głazów okazywały się tyralierą tarcz wielekroć większych od kostnych płyt stegosaurusa albo gigantyczną żuchwą, jako namacalnym potwierdzeniem zasady Dolla o nadmiernej specjalizacji — bezpośredniej przyczynie wymierania całych gatunków.
I nagle zrozumiałem, że to, na czym opieram rękę, jest tak samo kością, choćby zawrotnym łukiem zdawała się pruć chmury. Cały ich las sterczał prosto w obwisły brzuch nieba, coraz bardziej obrzmiały wiśniowym popiołem. Choćbym się nie wiem jak starał — nigdy nie sklecę w realny obraz tych stworów tylko wyobraźnią, bez podszeptów kruka–demiurga, który byłby zdolny natchnąć duchem owe kościane maszynerie monstrualne jak oblężnicze wieże, potworne katapulty sprężone naciągiem mięśni tak mocnych, aby bez trudu łączyć dwumetrowej średnicy belki w zwarty układ, a potem jeszcze przestawiać szczudła o rozstawie przynajmniej stu metrów.
Aż zadrżałem, przejęty wizją tych „kroków olbrzyma”. Ciężki oddech Ravena odzywał się tuż przy mnie, jakby — poprzez słuchawki — sprzężony z moim własnym oddechem.
Czerń wdychająca powietrze — poczułem, jak gwałtowny kurcz targnął mi połową twarzy — Ułam był ze mną. Albo Horowitz.
Zatoczyłem się w lukę między kostnymi płytami. Jak okiem sięgnąć cmentarzysko piętrzyło przede mną megalityczne nagrobki. Pode mną i nad głową. Musiałem się schylić, aby przeniknąć pod masywnymi przęsłami głębiej w to rumowisko. Szedłem z dłonią kurczowo zaciśniętą tuż koło biodra, jakby mi z boku wystrzelił kościany wyrostek na łbie Eobasileusa albo tytanoterii — wystarczy nóż wyszarpnąć zza pasa i po szklanym ostrzu skoczy do przodu promień stokroć twardszy niż róg nosorożca między gałkami ślepi wypełnionymi wściekłością. Każdy niesie ze sobą swój atawizm. Dla takich jak Raven, zwykle bytujących po stronie Nocy, jestem tym samym, czym ten nóż dla mnie. A jeszcze mam złudzenia, że potrafią mi pomóc akcesoria z arsenału Natana. I przede wszystkim — cóż mi tu może zagrozić, w tym labiryncie szczątków — odpadów ewolucji, która i na tej Planecie zatknęła wykałaczki w każdym zębie, kiedy już nie ma szans, żeby cokolwiek uzdrowić. Jeśli trafiłem tutaj, to tylko za sprawą moich własnych kości, które zew usłyszały swoich pobratymców. Nie mam więc szansy stoczyć tutaj pojedynku z żadnym z obleczonych w ciało tyranosaurusów. To tylko ślepa uliczka, w której prawa przyrody nie dały szansy ziemskim i nieziemskim gigantom na wyjście z wilczego dołu. Jak i ja nie mam ich wiele, żeby w tropikalnych promieniach Heliosa, z moją strzelbą w ręku stanąć kiedyś dumnie ze stopą wspartą na wzdętym brzuchu tej ziemi.
Na tej Planecie najwyższym sędzią są prawa Ewolucji — najcierpliwszego ogrodnika i najokrutniejszego z myśliwych.
— Co to wszystko znaczy? — zapytałem Ravena kroczącego tuż za mną. — Wiesz coś o tym śmietniku?
Zaśmiał się ochryple.
— Ewolucja odwaliła kawał roboty w krótkim czasie — powiedział głosem Yongbloda. — Czasy się zmieniają i my zmieniamy się razem z nimi.
Wskazał jakiś łuk wykręcony cudacznie, niby brama, pod którą można przejść spokojnie — łuk triumfalny z białych gnatów.
— Tam popatrz.
Między monstrualnymi iglicami zaklinowała się z jednej strony czaszka — maleńka na swej wysokości, z drugiej ogon wkleszczony między dwa drzewca. Dzięki nim cały tułów nie zdołał runąć na ziemię — chociaż osypało się ciało nie puściła stalowa struna nerwu nanizująca kręgosłup i tak to zostało — to coś maszkarne, z wiaterkiem szeleszczącym w rozcapierzonych żebrach, z naciągniętą szyją wisielca.
— Apatosaurus uwił sobie gniazdko — powiedział Raven. — Stąd pewnie wywodzą się mity, że pochówek w koronie drzewa przybliża do Krainy Wielkich Łowów.
— Kiedy powstało to piekielne cmentarzysko? — spytałem. Kątem oka dostrzegłem, że wzruszył ramionami.
— A masz jakąś teorię? — odparł pytaniem. — Podziel się ze mną a przyznam ci rację. Albo nie.
Nie powinienem był go w ogóle zaczepiać o to. Jeszcze niedawno sam mi się deklarował na mojego osobistego demiurga. Gotów był zorganizować mój wewnętrzny świat, zaszczepić w nim rozum i, jak przystało na Kruka, uwolnić słońce, które od środka roztopi zmarzlinę pod pancerzem biologicznej ochrony. Jeśli nie uczyniły tego biogenetyczne moce Planety. A jednak, słusznie powiedział: tempora mutantur et nos mutamur in illis. Z Demiurga ostał się Weryfikator.
Tak samo Ziemia nie dała szansy dinozaurom, jak ta Planeta nie zdołała na dłuższą metę podwiązać ścięgnami tych kościanych machin. Trafiły w swoją ślepą uliczkę, kędy i ja teraz kroczę, ze śmieszną nadzieją, że gdzieś mnie prowadzi trop, który się we mnie odezwał bolesnym krzykiem. Wciąż we mnie tkwi — sztych przeszywający gardło, chociaż staram się przemóc i bodaj z tym jednym nawiązać kontakt, który krąży koło mnie — nie Kruk, być może, ale cień Sępa.
— To wszystko nie ma znaczenia — powiedziałem do niego, mimochodem, przez ramię, jakbym chciał głosem zagłuszyć cienkie popiskiwanie żwiru towarzyszące naszym krokom, niepokojące w zupełnej ciszy uroczyska. — Dawno przestałem się łudzić. Liczy się tylko pierwsze odczucie. We mnie — kiedy po raz pierwszy zetknąłem się ze światem istniejącym po stronie nocy i zrozumiałem, że nie jestem w stanie przestąpić ponad progiem z kości tych, którzy próbowali przedtem.
— Przebić się ku doskonałości? — roześmiał się nagle. — Przeceniasz przodków. Wysokość kurhanów i piramid nie jest miarą ich wielkości, lecz nagrobkiem kolejnych porażek Ewolucji.
Kolejny przypływ czarnej fali. Przecież tak niewiele pojmuję z tego. Czarna fala przetacza się we mnie tak samo, jak nad tym globem. Istnieje w nadirze moich wyobrażeń i w zenicie rzeczywistej natury Kosmosu, gdzie nie znajduje oparcia dla zmysłów. Wciąż jeszcze. We mnie i na powierzchni ziemi, która się objawia w promieniach Heliosa i znowu ucieka w ciemność.
— Wszechświat wyłonił się z ognia — znów usłyszałem Ravena. — Lecz dla nas, tam, u źródła, pozostał tylko popiół. Prawdziwą jego przyszłością i miejscem, gdzie się dopełnić może ewolucja każdego gatunku, jest ciemność. Tak właśnie: nie gwiazdy, lecz mrok jest przyszłością Wszechświata. Dlatego noc tej Planety jest zaledwie forpocztą owych systemów nieuchwytnych dla zmysłów, które — być może — nastąpią dopiero wtedy, gdy rozum uwolni się od zmysłów. Tam, w nieskończoności czasu i przestrzeni, już wygasa nawet reliktowe promieniowanie. Potrafisz wyobrazić sobie świat, w którym i tego zabraknie?
Wiele rzeczy potrafię sobie wyobrazić.
— Dopuszczam nawet możliwość, że kłamiesz — powiedziałem. — Albo nazbyt usilnie wciągasz mnie w świat abstrakcji. Co często na jedno wychodzi. Twoje mniej lub bardziej mądre aluzje, służą dla podtrzymania dialogu, i owszem, nie bierz mnie jednak za durnia. Żadna wymiana zdań nikogo nigdzie jeszcze nie doprowadziła. Co najwyżej może posłużyć jako strefa buforowa, delikatne łącze między twoją realnością i tym, czego ja nie potrafię pojąć. I czego, być może, nigdy nie zdołam dokonać.
— Ciepło, ciepło — powiedział Raven.
— Ten świat, w którego proroka raczysz się zabawiać, przydzielił mojej osobie jedno—jedyne, z przyszłości w moją teraźniejszość wystawione OKO. Na szypułce tułowia, rąk i nóg, oczko wytknięte z labiryntu nocy skręconej w pancerną muszlę.
Znowu parsknął śmiechem, mniej wesołym, jakby i jego coś potrafiło za pierś ścisnąć. A przecież — pomyślałem — tylko tym jesteś dla mnie kroplo ciemności zakonspirowana w srebrzysty skafander. Zapewne na twoim miejscu mógłby mi się objawić Yongblod — nie do poznania, Ułam — jakiego znałem, albo krzyżówka wyhodowana na pożywce rozsądku i pasji z Van den Berga i Horowitza. Nawet Mungo Clair mógłby być gościem na pokładzie mojego starbolta — jakim się wyrył w mojej pamięci, już ze specjalnym aneksem, z pierwszą miłością Liany. I ostatnią — zapewne. Kto jeszcze? Nie wiem. Opatrzności czuwającej nade mną bynajmniej nie idzie o to, żebym się oszukiwał i zwodził tak długo, aż przyjdzie zwariować z bezradności — na jakimś kamieniu, z kolejną czaszką Yoricka w dłoni.
Tylko jakie znaczenie dla przyszłości tej Planety, przyszłości zawsze trwającej w strefie nocy, ma to moje szamotanie w planetarnym „bębnie aktywności”, między Natanem i Endo, między Miedzianym Miastem i Katedrą Księżyca, w ślepym labiryncie między dniem i nocą? I na co komu potrzebne, żeby taki Raven chodził krok w krok za mną i patrzył na ręce?
Głupiec ze mnie. Przecież dla tych lub tego, co TAM istnieje, przeszłość jest tym, czym ląd dla dzieci Lewiatana budujących szklane tunele — byle sięgnąć jak najgłębiej. We własną prehistorię, poza horyzont zdarzeń przypisany ich ciałom i ten przed rozumem rozpościerający się nieco szerzej. Czy jest coś, co mogłoby sięgnąć dalej?
Wciąż brnę przed siebie jednostajnym krokiem.
A sztych tkwi we mnie — na wspólny szpikulec nawleka jaźń i ciało. Teraz wystarczy znaleźć ogień i przywrócić jedność albo wziąć ostateczny rozbrat.
Raven niepostrzeżenie wysunął się do przodu i teraz on prowadził pewnie, jakby bardziej polegał na nadprzewodliwości własnych zmysłów. Czy ma znaczenie, dokąd zmierzamy? — zastanowiłem się. Każde miejsce jest dobre. Najpewniej to, co nas tu przywiodło było krzykiem całej biosfery.
Wciąż przedzierałem się przez rumowisko białych kości. Stopy wbijały jakieś odpryski w czarną glebę — patyki zamiast nasion — też potrafią wypuścić korzenie, może w czarnoziemiu znów obrosną mięsem. Buty mieszały drzazgi wapienia z tłustą ikrą, z pęcherzykami o tłustym połysku, perlącymi się jak torfowisko — martwe, choć nawarstwione z próchnicy organicznych tkanek. Nawet KRZYK rozpadł się nic nie znaczącym echem, szelestem piasku i oddechem wiatru. Teraz już jestem pewien — nic takiego nie mogło zdarzyć się tam, na zewnątrz. To tylko w nas coś pękło — kiedy zatrzasnęła się za nami brama powierzchniowego napięcia. W punkcie przebicia między wodą i powietrzem — gigantyczna ameba, jej fantomatyczna zarodnia, wypluła nas poza komórkową błonę.
Nareszcie poczułem ulgę. Mogłem zapomnieć o tym KRZYKU, choćby pamięć twierdziła, że się wydostał z ludzkiej krtani. Wolno mi umyć ręce, gdyż nie mam przecież pojęcia, co rzeczywiście tą Planetą wstrząsa na granicy dnia i nocy. Szala balansującej biosfery przechyla się to w jedną to w drugą stronę. Jeszcze światło Heliosa przyszpila do ziemi to wszystko, co pewnie by się mogło obejść bez kształtu, bez liści, pni, korzeni, nóg, rąk i sierści, lecz nie wygasły jeszcze wszystkie gwiazdy kosmosu — dzień rozdziela, noc nietrwale jednoczy. Może ten ryk był takim właśnie wyciem przedzgonnym KSZTAŁTU, który się czepia jasnej geometrii nie pojmując jeszcze, że noc tej Planety nie oznacza śmierci. Plecy Ravena — zderzyłem się z nimi. On nawet nie drgnął — stał jak wkopany. Niechcący oparłem dłoń na jego ramieniu. Poczułem przenikające go drżenie, gwałtowny puls — jeszcze trochę i ten KTOŚ przede mną skuli się, zasklepi w czarną kroplę i wsiąknie w ziemię.
Lecz on stał i zagradzał mi drogę przed rozłamem palisady z na sztorc osadzonych gnatów. W górze oberwały się białe przęsła i zwaliły na jakieś kurhany usypane z wszelkiego drobiazgu. Można w tym było rozpoznać obrane z ciała miliardy ptasich trucheł, kościane składanki drobnych gadów, płazów i ssaków. Szkieleciki zanurzone w czymś srebrzystym, leciutkim, suchym niby plewy — pustych w środku, bo z nich wyparowała wilgoć wszelka. Wiatr niewidzialnymi palcami przebierał w chitynowych skorupkach, owadzich wylinkach zmieszanych z twardymi łuskami, w siwych włosach, w kłaczkach sierści przylepionych do kości i w obłamanych niby–skrzydełkach.
Po bokach Ravena dwa białe słupy mamucich kłów. On — między nimi skamieniały. Ledwie cokolwiek mogę dostrzec ponad jego ramieniem. Chciałbym zajrzeć tam, gdzie poza kościaną tyralierą lasu — w przybytku monstrualnej architektury z czasów dominacji dinozaurów — rozpościera się ściernisko stokroć wyższe od tego lasu. Nad nim — za nim — coś dudni głucho, w powietrzu pchane fioletowym światłem fruną jakby płaty sadzy i przezroczyste, woskowe płachty — jakby pasami zrywanego naskórka. Bodaj jednego kroku nie mogę postąpić do przodu.
— Puść! — wyrzuciłem z siebie zdławionym głosem. Raven nie stawiał oporu, tylko się nieco w bok zatoczył. Mogłem iść dalej. Mogłem pójść dokąd chciałem, choćby do tych cyklopów, których cienie machały pięściami w wiśniowym zarzewiu horyzontu. Stałem.
Nic tu po mnie — myślałem z przerażającą jasnością. Jednak śliski tłok języka stwardniał w gardle i mocnym kneblem zatamował oddech. Nie śmiałem ruszyć ręką.
Tylko oczy wyskoczyły z orbit — jeszcze trochę i zeszklone gałki stoczą się po policzkach i pijanym wzrokiem zapadną głęboko pod ziemię. Jeśli da się na tyle przechylić kryształowy kielich hełmu z zabełtaną w nim moją głową. Przynajmniej wzrok chciałbym wessać na powrót w oczodoły, spoza mojej zewnętrznej skorupy, poza którą wychylił się tak pochopnie.
Patrzyłem dalej. Słuchałem, jak coś koło mnie łka spazmatycznym oddechem. Ja cały czy moje płuco prawe — po stronie Ravena? Chciałbym móc TAM nie patrzeć i na czymkolwiek jeszcze skupić siłę woli. Szklany klosz hełmu Ravena pusty prawie, ponad wewnętrzną obręcz ledwie się uwypukla łysinka czarnego pęcherza — pierś też wypięta, jakby to coś, z czego ulepiony został, chciało powrócić do pierwotnej i najprostszej formy — rtęciowej kropli skręcającej się w próżnym i już zbędnym łachmanie skafandra.
A nad nami jeden łuk triumfalny zachował się w całości — z białej masy, nie z kości. W nim przypływ i odpływ dalekiego oceanu przepycha żywe zgęstki — patrzące, w niczym nie potrafiące pomóc.
Jęknąłem z wysiłku i zmusiłem oczy, aby nie szukały oparcia w czymkolwiek, czego nie przyniosłem z sobą.
Na ziemi zrytej dokoła, w rozchlapanej szeroko jamie, w tłustej ikrze czarnoziemu walało się nagie ludzkie ciało. Skóra na wpół przejrzysta. Pod jej wiotką osłoną kości dziwne — kanciaste i ostre. Ości raczej. Piersiowa klatka wzdęta, ręce i nogi rozrzucone szeroko — płeć dziwna, zielonym liszajem nakrapiany korzeń. Wstecz odgięta głowa. Grdyka wciąż drgająca, gdyż to ciało żyło jeszcze, rwało ziemię zakrzywionymi palcami, kopało nogami, w grząskim torfowisku zapierało się bosymi piętami. Od kolan do kostek płatki pośniedziałej miedzi.
Wzdrygnąłem się — gotów byłbym sam postąpić jeden krok do przodu i stopą to ciało przydepnąć, mocno przydusić obcasem, żeby się przestało męczyć.
Lecz na sobie czuję wzrok spod obłoków — Dzieci Lewiatana patrzą na mnie swoimi wiecznie zdziwionymi oczami. Niczego nie mogę przedsięwziąć, chociaż tam — niewidzialną szpilą przykłuty do ziemi — wokół własnej osi obraca się pajęczak nagi albo krab jakiś, obnażony z chitynowego pancerza, dygocący za każdym liźnięciem jadowitego powietrza. Wciąż wzdryguje się cały, przewrócony na wznak wygina piersiową klatkę to znów rzuca do góry brzuchem przyrosłym do żeber i kręgosłupa. Już wyrył w ziemi czarną jamę i wkręca się głębiej, jakby sam pod sobą grób kopał. Wystarczy tylko nagarnąć rozrzucony czarnoziem.
Gotów to byłbym uczynić, natychmiast, żeby to wszystko stracić bodaj z oczu i potem próbować już tylko, czy się nie uda zaleczyć pamięci. I nagle — w pół obrotu tego drgającego ciała — dostrzegłem głowę. Coś jęknęło we mnie z bardziej jeszcze obłędną rozpaczą. A tam na kości twarzy nie skóra lecz sina naciągnięta błona. Przeraźliwie wyszczerzone zęby — między nimi kołek języka niby żółty sromotnik, sztywny i napuchnięty, w kącikach warg nitki plazmogamii. I każdy spazm tego ciała, wreszcie skoncentrowany w twarzy, zdaje się być prostym odzwierciedleniem przedzgonnych konwulsji całej tej Planety ogromnej.
Zadrżałem i, tracąc pod dłonią oparcie czyjegoś ramienia, zatoczyłem się do przodu. Za mną klekot kości — coś się zawaliło, jeszcze się sypało, jakby ogromny kręgosłup, przeistoczony w iglaste drzewo, otrząsnął się z nadmiaru szpilek–żeber. Patrzyłem, wciąż nie wierząc jeszcze, na tę twarz straszną, martwą bardziej niż wszystko, co dotychczas potrafiłem wyobrazić sobie — jeśli zdolną do jakiejś mimiki, to nie inaczej jak elektrycznym prądem pobudzany mięsień. Poznałem go wreszcie — czego z pewnością nie potrafiłbym nigdy dokonać, gdybym przedtem nie otrzymał lekcji poglądowej — jak wyglądają zatopieni w rezerwuarze biomasy „Trieda” i skrzelami oddychający zielonoskórzy bracia Endo. On sam leżał przede mną.
Twarz żółta — ugnieciony pergamin. W tych zetlałych zmarszczkach ledwie można wysupłać bardziej ludzkie rysy. Od nasady nosa w górę, niby zagłębienie między fałdami nasępionych brwi, przeraźliwa blizna dzieliła czoło na dwoje. Okrutne cięcie musiało rozłupać całą czaszkę, a przecież widziałem tylko obrzmiałą, krwawymi węzłami broczącą resztki limfy, dzikim mięsem już ściągniętą bliznę. Tak to wyglądało, jakby niedawno mózg się na zewnątrz otworzył pąsowymi wargami — po bokach srebrzysty puszek, pod rzadkim lanugo pękają ropne wągry i już różowieje ciało, zasklepia się mniej krwawą błoną. Za chwilę zostanie tylko blizna szeroka, na tyle głowy całująca czarną ziemię. Spojrzenie ze szklanej tęczy zdaje się dopełniać scalenia.
On żyje, choć pewien jestem, że już się nie podniesie i — choćby dobywał z siebie Bóg wie jakie rezerwy — pozostanie martwy. Niech z jego ciała wyjdą czerwie i zasiedlą wymarłe wsie i pałace Chorezmu.

Wyjątek z Księgi Psalmów

— Będzie żył — powiedział Raven.
To być nie mogło, a jednak stać się miało. On żył, chociaż tego właśnie przeżyć nie miał prawa żaden człowiek. Jeśli nim był kiedykolwiek. Teraz zostało tylko ciało.
I nawet ono zdołało tylko dlatego przetrwać, gdyż znalazł się tutaj nagi, odarty ze skafandra, plecami wtulony w tę samą ziemię, która czarnoziemem osypała się ze szkieletów miliarda dinozaurów.
Raven opuścił to wiotkie, teraz przez ręce lecące ciało, prosto w reanimacyjną komorę kapsuły wystrzelonej z pokładu starbolta. Sam ładownik pozostał tam, gdzie go zostawiliśmy. Jeszcze trzasnęła domykana szczelnie pokrywa sarkofagu i kapsuła uniosła się w powietrze. Nad rumowiskiem lasu—cmentarzyska pochwyciła laserowy peleng starbolta i odpłynęła w jego kierunku. Potem komora anestezyjna i chwila gwałtownych przeciążeń przy starcie w kierunku „Trieda”. Można nie szczędzić przyspieszeń — raz przynajmniej nie grozi uraz mózgu. Nic więcej dla niego nie możemy zrobić. Raven — gdyby, jak ja, nie był również w obcym sobie świecie — być może. Ale jakie to ma znaczenie? Nawet jeśli jemu udało się do mnie zstąpić to jeszcze nie dowód, że istnieje sprzężenie zwrotne. W każdym bądź razie ja nie potrafię pomóc temu, w co zasklepiło się ciało Endo. I bardzo wątpię, czy jego duszę zbawi Brat mój — Synchromat. Dusza jest nieodłączna od rozumu, rozum od mózgu, mózg od ciała — tak przynajmniej łudziłem się dotąd.
Może przynajmniej tam, w Kosmosie, gdzie prawa Planety tracą wagę Wyroczni, może tam przynajmniej Synchromat znajdzie sposób, aby przeciąć ostatnie nici wiążące to ciało ze światem żywych, choć już przynależy umarłym. Tak byłoby najlepiej — uśpić zupełnie. Jeśli znajdzie się w pamięci Synchromatu taki fortel, który dokona ostatecznej eutanazji wbrew woli Planety.
Czaszka Endo jest pusta. Cokolwiek zawierała przedtem — nawet jeśli w istocie był człowiekiem, któremu się przyśnił miraż Chorezmu — zostało wyłuskane z czerepu.
To wtedy właśnie zmysły nasze odebrały ten krzyk, zdawałoby się — zdolny momentalnie przeskakiwać z jaźni do jaźni, swoją anomalię wprowadzający w magnetyczne pole Planety i artykułujący zjonizowany wiatr w stratosferze. Człowiek umierał — coś zawsze po kimś zostaje dla tych, co przetrwają. Więc usłyszeliśmy jego krzyk przedzgonny.
Nadal nie wiemy jednak, kto tego dokonał i na co ta śmierć była mu potrzebna.
Właśnie dlatego nie wolno stąd odejść. Myślę tak — pewnie dlatego, że czuję na sobie nie tylko wzrok Ravena. Gdyby nie to — powinienem się obrócić na pięcie i odejść stąd natychmiast, jeśli chcę wrócić kiedykolwiek tam, gdzie ktoś czeka na mnie — a przynajmniej pozwala mi się tym łudzić. Jeśli zostaliśmy, to dlatego raczej, że nic innego nie przyszło nam do głowy.
Poza tym wolałem zostać tutaj, niż dać się zatrzasnąć w tej samej konserwie z tamtym ciałem na poły tylko martwym. Już się uspokoiło nieco, a jednak wolałem poczekać, zanim starbolt odeśle przesyłkę na pokład „Trieda” i wróci po nas. Przynajmniej mamy czas, żeby się nieco rozejrzeć i — być może — cokolwiek zrozumieć. Raven nie wyrażał swojego zdania.Po prostu został ze mną. Jeśli mu wierzyć — po to się zresztą zjawił.
Dokonaliśmy więc oględzin miejsca, gdzie odnalazł się Endo. Mimo długich starań nie udało się nam stwierdzić żadnych znaczących śladów. Wyglądało na to, że cała operacja została dokonana w zupełnie innym miejscu i tylko już niepotrzebne ciało Endo wyrzucono na ten sam śmietnik, na którym wszystkie inne z wymarłych zwierząt tego globu złożyły swoje kości.
Tymczasem niedalekie zarzewie coraz mocniej przyciągało naszą uwagę. Kiedy na miejscu nie było już nic do zrobienia ruszyliśmy w tamtą stronę.
Coraz mniej było tu aseptycznej bieli kości wyglądających tak, jakby je z mięsnej tuszy ogryzły mrówki zamieszkujące tę ziemię najmniej przed milionem lat. Kiedy tak szliśmy przed siebie coraz więcej płatów sadzy frunęło w powietrzu. Miękkie i prawie nieważkie bezszelestnie kładły się na powierzchni ziemi niematerialnym nalotem koronki, to znów w powietrzu lepiły długie pasma ciągliwej pajęczyny. Stąd pewnie tamte sieci rozpięte w atmosferze niby zapora dla ptaków, oczu i wiatrów wiejących od tętniącej życiem dżungli. Dzikie mięso wydziela z ciała martwą zgorzel — zakątek Planety przeistoczony w śmietnik. Przecież nie może istnieć życie bez śmierci. Jak każda planeta i ta posiada dwa bieguny — biegun nowonarodzonych i antypody umarłych. Chociaż nad większością tego świata włada ten pierwszy — zgrzybiała Titonos i tutaj złożyła swój pocałunek śmiertelny. Z tym samym piętnem odeszli Ułam i Yongblod, Van den Berg i Horowitz, po których tylko pamięć stała się moim udziałem.
Na jak długo jeszcze?
Raven, głosem Yongbloda — któż inny znałby się na tym lepiej, powiedział: „Będzie żył”. Jak może żyć coś, co nie jest już niczym innym nad to, co Horowitz określił wzgardliwym prychnięciem: „soma!…”
To, na czym opieramy stopy, też przestało stwarzać pozory — martwe ciało. Kamień, piasek i popiół. Dawno zniknęla powierzchowna żyzność gleby. A przecież dopiero teraz, poprzez wypięty brzuch martwej ziemi, czuję stopami jakieś drżenia w jej wnętrzu, aż tutaj dociera dudnienie z pracowni Wulkana. Nad czym się tak męczy?
Jednocześnie ciemne płaty tańczące w powietrzu stają się bardziej przejrzyste.— Po prostu sina mgiełka, w głębi prześwietlona zwodniczym fioletem. Nogi po kolana brodzą w pyle. Przed chwilą jeszcze mgielna szarość podsiąka różem, jakby tej ziemi wracała przed miliardami lat utracona cielesność. Już w prochu na nowo zawiązują się nitki tętnic i kłębami pary prężą się mięśnie.
Raven szedł znowu przodem. Pomyślałem —«przejął się rolą.
Nie patrzył pod nogi. Czuło się, że ta ziemia nie jest mu obcą, jakby poprzez stopy obute w ciężkie buciory nawiązywał z nią bliższy kontakt. Żaden uskok, pochyłość czy niecka wypełniona pyłem — nie stanowiły dlań niespodzianki. Patrzyłem, jak idzie przede mną. Nie potknął się ani razu, nawet nie zachwiał ani nie zawahał. Tylko stopy zagłębiały się w próchnie coraz czerwieńszym, pod którego powierzchnię nie potrafiłem przeniknąć wzrokiem. Kiedy tak szedłem za nim, starając się wiernie naśladować jego krok — żeby się nie pośliznąć gdzieś albo nie zwalić w jakąś jamę — miałem wrażenie, że moje nogi to tylko tylne kocie łapy sprzężone z tymi, które kroczą przodem. Automatycznie przenosiłem je nad każdą przeszkodą, z matematyczną precyzją skracałem lub wydłużałem krok i ani razu nie potrąciłem przeszkody wyrastającej na drodze, chociaż przednie łapy daleko — we mgle, i tam też patrzy przed siebie koci łeb.
Po bokach ostatecznie wróciły w ziemię kościane drzazgi, niby sierpy pazurów tylko na pewien czas wystawione nad poduszki mgieł. Za to równa płaszczyzna terenu rozłupała się nagle głębokim jarem, w który zaczęła również ściekać różowa mgła. Bez wahania wkroczyliśmy między dwie strome ściany.
Poczułem się nagle, jakbym raz jeszcze trafił między złote urwiska kanionu prowadzącego tam, gdzie się otwierają podwoje Katedry Kosmosu wzniesionej na martwym Księżycu. Lecz tam byłem sam, a poza mną brzmiała w przestrzeni muzyka niebiańskich sfer i nadymała się w szklanych piszczałach wciąż niepojętą organową mszą. Tutaj przed siebie skrada się kot, nagła metamorfoza Kruka, który dopełniony mną utracił skrzydła i teraz tylko czarny Kot przemyka w podcieniu murów. Czy dla takiego jak on ta Planeta może kryć jakąś jeszcze tajemnicę, cokolwiek niewiadomego, co nie jest piórem w Skrzydłach Czarnego Kruka. Niedawno gotów byłem uwierzyć, że nic nie potrafi zaskoczyć Ravena. Czar prysnął — gdy ponad jego ramieniem zobaczyłem ciało Endo rozciągnięte na ziemi.
Czyżby istniało coś, czego ani razu nie ogarnęła przyszłość tej Planety ukryta pod pokrowcem nocy?
Tam istniała muzyka, chorał ucieleśnionego światła, niby pomnik dla tej tęsknoty, która spod pokrowca chmur przenika w kosmos, czy też pomnik dla tej wiary istot rozumnych, które w mechanice ciał niebieskich dopatrują się Głosu Sprawcy; tutaj z każdym kolejnym krokiem jaźń przenika dziwny łoskot, z drżącej ziemi i rozdygotanego powietrza kiełkują korzonki zdolne rozsadzić każdy atom ciała. Lecz zawsze można polegać na biologicznej ochronie. Tylko wyobraźnią można sobie uświadomić, co się naprawdę dzieje poza molekularną warstwą blokady entropii. Dzięki niej wzrok nie znajduje Źródła, a słuch też chwyta tylko takie dźwięki, które znajdują echo w pamięci już istniejącej w mym mózgu. Aby zrozumieć burze przewijające się na zewnątrz mojej skorupki musiałbym rozporządzać tysiącem innych zmysłów. Nowych zmysłów — jakby one w czymkolwiek pomogły biednemu Endo.
Tymczasem schodzimy coraz głębiej w skalny rozłam planetarnej skorupy. Coraz głębiej, chociaż czuję się, jakbym właśnie na przekór — z mrocznej ciemni wyłaniał się na powierzchnię, gdzie słychać dudnienia, grzmoty przeciągłe i jakieś chrapliwe westchnienia. Na przedzie iskry jakieś eksplodują kaskadą zimnych ogni. Do powierzchni mojego ciała tajemnicze promieniowania docierają pod postacią potępieńczych jęków i łkań bezlitośnie odkształconej materii. Widzę jedynie zewnętrzną powłokę, tylko ogromny, fioletem wypełniony pęcherz. Dźwiga się nad powierzchnią globu i pulsuje ciężko, zachłystuje się bolesną czerwienią i znowu przewleka przestrzeń błyskiem jak stal chłodnego, trupiego fioletu. Pęcherz iluzorycznego światła dźwiga się coraz wyżej. Już sięga ponad wolno rozstępujące się pod naporem strzępy pajęczynowych chmur, nad popioły i we wszystkich kierunkach cieknące zawirowania mgieł. Zdawało się, że jeszcze krok i owa pulsująca sfera ogarnie nas ze wszystkich stron.
Ćmy się zlatują do magicznej kuli. Niedługo znajdziemy się pod jej sinym nabłonkiem. Może tam, w środku, przyszłość nasza zawiąże się bardziej realnym kształtem. Dla mnie — latarnią Heliosa prowadzącą na powrót do Strefy Systemu, dla Ravena — ciemnią nocy. On przynajmniej nie waha się ani przez moment. Nawet jeśli nie trafi w domenę swojego żywiołu — cóż znaczy poświęcenie kropli ciemności, jednego pióra wyrwanego z kruczych skrzydeł, żeby noc mogła prześledzić dokąd wiodą prądy. Tak samo niewiele się liczy samozaparcie takich jak ja, którymi Strefa Systemu spluwa w przestrzeń.
Zawsze — jeden krok dalej. I głębiej — do podnóża tej kuli rozpościerającej w niebie pawi wachlarz tęczy, przez granitowy rozłam ziemskiej skorupy do takich odmętów, gdzie lokalny wobec Wszechświata wir tej Planety skręca się wkoło nas, zapętla jeszcze leniwie, żeby — gdzieś tam — chwycić za gardło zawrotnym tempem zdarzeń.
Jeszcze jeden kamienny stopień. Dokoła olbrzymie głazy o zeszklonych powierzchniach. Skały zdają się parować. Dygoczą, jakby były pancerzem krzemowego liścia skręconym wokół przebudzonej larwy i coś z nich chce się przebić przez nadtopioną powierzchnię, po raz ostatni próbuje wytknąć łeb kudłaty — zanim cienką nitkę szyi ostatecznie na wylot prześwietli jasność coraz gorętszą.
Chciałem wyciągnąć ramię i powstrzymać Ravena. Gotów byłem zagrodzić mu drogę — jeśli w nim wygasł instynkt samozachowawczy, dopóki biologicznej ochronie naszych skafandrów starcza samozaparcia. Pomyślałem nawet — czort kusi owieczki zbłąkane, żeby nimi dopełnić chór dusz potępionych, których zawodzenie słyszałem jeszcze w Katedrze Księżyca.
— Dokąd nas niesie — powiedziałem nawet. — Czuję się, jakbym szedł prosto na lep…
Ani ja nie zdążyłem dopełnić trudnych do określenia przeczuć, ani Raven odpowiedzieć. Coś pękło za nami. Chrzęst usłyszałem zanim odpowiedni refleks nakazał mięśniom w bok przemieścić ciało. Raven też uskoczył, jakby pchnięty tą samą sprężyną. Tam jednak, gdzie przed chwilą staliśmy, nic się nie zmieniło.
Spojrzałem wstecz jeszcze dalej. Ziemia się tam rozbryznęła na wszystkie strony. Różowy pył perlił się na przemian z odłamkami skały i — czort wie skąd przyniesionymi tutaj — tłustymi ziarnami gleby. Nagle coś śliskiego i giętkiego wysunęło się z ziemi niby wyduszony ciśnieniem woskowy sopel. To coś, drżące i jeszcze niepewne, wysoko wytknęło szklaną iglicę, nagle się zachwiało, odchyliło od pionu i — już myślałem, że runie na skały i rozpryśnie się kryształowymi bryzgami — nachyliło się miękko, wyciągnęło jeszcze i hen daleko skierowaną szpicą na nowo utknęło w ziemi. Wyglądało to tak, jakby blady pęd albo korzeń, na moment zmylił drogę i wyrwał się nad powierzchnię ziemi, żeby rozpoznać kierunek. Potem zatoczył szeroki łuk i na powrót zanurkował w sypką glebę.
— Niech ich wszyscy diabli! — zaklął Raven. — Wszędzie muszą nos wetknąć.
— Kto? — zapytałem odruchowo, jakby to było potrzebne.
— A co myślisz? Że się nam trafiła dorodna dżdżownica? Patrzyłem na to wysokie, nieledwie chmur sięgające przęsło.
Jeszcze chwilę rezonowało, wreszcie zastygło zupełnie. Byłem pewien — można w to wyrżnąć nie tylko pięścią. Najwyżej odezwie się echo, jeśli go nie wygłuszy białawe osocze. We wnętrzu już się ujawnił jakiś zgęstek. Wypłynął w górę, zatoczył łuk w szklanej prowadnicy i nawet na nas nie zwrócił uwagi. Nietrudno było zrozumieć, czyim był ten krok długi na kilkaset metrów. I on, jak nasza ciekawość, kierował się naprzeciw temu zarzewiu idącemu od podnóża szkarłatnego teraz, pulsującego pęcherza. Cóż znaczy jedno wymarłe Miedziane Miasto, jeśli tam w epileptycznym transie skręca się cała Fabryka nakryta szklanym kloszem.
Więc Ich też tu przywiodło — pomyślałem.
Tam znowu — gdzie ledwie coś można wzrokiem rozpoznać — krok następny. Tym razem pod powierzchnią gruntu. I jeszcze raz wynurza się biała sinusoida, strzela nad głazy rozmyte mgielną sierścią, krzepnie płynąc w powietrzu i zapina kolejne przęsło tunelu. Dzieci Lewiatana płyną w nim gęsiego, przeciskają się przez wąskie gardło i znów drążą ziemię — plazmoidy wszędzie przenikające i wszystkiego ciekawe.
I kiedy chciałem już ruszyć w tym samym kierunku — coś jeszcze mnie powstrzymało, kazało przysłuchać się łomotom, od których wzdrygiwała ziemia. Trudno było pojąć, czy rzeczywiście przyczyna tych głosów leży przed nami, czy już — ślepi — minęliśmy ten bęben za którymś zakrętem kanionu. W ciemnej jamie siedzi tam szaman i pod jego ręką prymitywny telegraf nadaje wytrwale — ahoj! Plemię pod szklanym ciemieniem! Depcze wam po piętach czterołapy Kocur w srebrnych gaciach i z jednym czarnym ślepiem!
Zamarłem więc na moment, zdjęty obawą, że nie dostrzegłem tej granicy oczekiwanej i oto już tkwimy we wnętrzu zaklętego kręgu, pod powłoką gigantycznego, fioletowo–szkarłatnego balonu, który się nadyma wkoło nas. W membranie powłoki, której napięcie powierzchniowe uchyliło furtkę przed jednookim Kotem, słychać bicie tam–tamów. Pilnie wsłuchiwałem się w te wszystkie trzaski, gromy i ledwo uchwytne szelesty. Starałem się zrozumieć czy już dałem się nakryć, czy jeszcze sterczę na zewnątrz.
Jakie to ma znaczenie, od kiedy wdepnąłem w tę Planetę?
Lecz coś jeszcze włączyło się w dziwaczną kakofonię dźwięków.
Słuchałem z zapartym oddechem i dłonią kurczowo zaciśniętą na rękojeści mojego noża — jakby to był kostur, bez pomocy którego nie mogę opukać tej ziemi. Zdawało mi się, że Raven coś mi do ucha szepcze ponad ramieniem: „… my — spokojny naród”. Poczułem, jak mi usta wypełnia smak kwaśny, cierpka—wy, jakbym głowę wetknął w zmurszałą dziuplę i zachłysnął się tam — nie próchnem, lecz jakimś zapachem zwilgłym, prześladującym mnie jeszcze na pokładzie „Trieda”.
To nie był głos Ravena. Nie Ulama i nie Yongbloda.
Żadnego z nich nie było koło mnie.
Rozejrzałem się rozpaczliwie.
Ponad grań kanionu wypłynęła jakaś srebrna iskra. Zatrzęsła się leciutko, po czym w dół spłynęła. Może ją prowadził delikatny podmuch powietrza — niewiele trzeba, żeby pchnąć mydlaną bańkę. Jeszcze chwila i przepłynie koło mnie, wiatr ją uniesie między mgiełki różowe, w komorę dudniącego pieca. A głos słyszałem z tego pęcherzyka właśnie, choć się uszom wymykał i co rusz przechodził w szelest, to znów w po—skrzypywanie jakieś, jakby się tam — w środku — zatarła ośka toczącego się koła. Zdawało mi się, że słyszę: „…nasienie jego będzie trwać na wieki, a stolica jego, jako słońce przed oczyma memi…”
Nie wierzyłem własnym uszom tudzież innym zmysłom, które potrafią słyszeć mimo najodleglejszych przestrzeni. Tam jednak — pergaminowa kartka obróciła się w pożółkłym ze starości psałterzu, gdzie archaiczna z kosmiczną przemieszała się wiara — usłyszałem znowu:

„… Ehej! Ehej! Dla kogóż to się stałeś
ucieczką od rodzaju?
Jam — nikt «
Tyś — coś
Czy miejsca w tobie starczy
by stać się domem naszym?”

Mógłbym tak stać, zauroczony tą skargą przepływającą w pustej przestrzeni. A każde słowo zawiązane głosikiem cichym, drżącym, jakby w szklanym słoju mysz zatęskniła do pełnej spiżarni.

„Ehej! Ho–ho! Dziś tysiąc lat przed okiem twoim
mija jak dzień wczorajszy
— pomimo nocnej straży…”

Zadrżałem, przejęty grozą i niewiarą w oddalenie „Trieda”, gdy mój wzrok w chybotliwej kulce żywego srebra dostrzegł coś ruchliwego, poruszającego krótkimi odrostkami. Poznałem go wreszcie — unosił się w tym pęcherzyku świetlnym, a zarazem jakby szedł w powietrzu, po niewidzialnej linie — zgarbiony linoskoczek. Kuśtykał drobnym kroczkiem, w sam raz na swą posturę w krasnym kubraku, ze wzdętym brzuszkiem i cienkimi łydkami tonącymi w filcowych kamaszach. Tym razem zabrakło pompona.
Myślałem już, że przejdzie obok i nawet mnie nie zaszczyci spojrzeniem. On jednak zatrzymał się nagle, w palcach okręcił jakąś złotą laseczkę — popatrzył prosto w moją stronę. Chyba mnie nie widział ze swojego bąbelka, ale dziwnie mu drgała różdżka w suchej łapce — uśmiechnął się dobrodusznie, pokiwał srebrną główką — może gdzieś po drodze zgubił swoją szlafmycę albo na odchodne nakrył czapką psotny ludek, żeby mu się nie rozlazł po wszystkich zakamarkach „Trieda”.
Wydało mi się, że słyszę: „stary ze mnie łamaga, ale sam rzekłeś: trzeba na własną rękę”.
Potem zrobił do mnie filuterne oko i pomaszerował dalej. Potoczył się w swojej błękitnej kulce, jakby oderwanej z plazmowej otoczki starbolta przelatującego gdzieś w górze.
Zgrzyt usłyszałem, jakby się rozstępowała ziemia. To tylko ja sam z przeraźliwą mocą zacisnąłem zęby. Oprzytomniałem. Dostrzegłem nawet Ravena — ledwie jego sylwetka majaczyła u podstawy fioletowego pęcherza, tego ogromnego, w którego tle trudno było rozpoznać, czy gdzieś plącze się mniejszy czy już przycupnął do ziemi.
„Przeklęty gnom! — zakląłem w duchu, sam nie wiem, kogo mając na uwadze. — Przecież jestem!”
Raven mnie wzywał. W myślach coś szeptało jeszcze: „stolica jego, jako słońce przed oczyma memi…”. Szklane przęsło tunelu niby most wisiało nad skałami. Ćmy się zlatują do lampy. W tym samym kierunku szept cichnie, jakby ktoś dla dodania ducha coś sobie brzęczał pod nosem — od rzeczy.
Muszę dogonić Ravena — pomyślałem. Zostaliśmy w tyle. Może się uda nadrobić.

Sprzężenie hiperzespolone

Szczęk i zgrzyt usłyszałem. Zatrzasnęły się za nami masywne wierzeje. Lokalny kolaps przestrzeni. Jeszcze chrobot w zamkach — kamienie osypują się po gładkich ścianach wąwozu.
Staliśmy na dnie tej przerębli. Jeszcze przed chwilą łudziła nas perspektywą kanionu. Teraz szlify ścian zwinęły się w tuleję. Może przed nami ogromny czerw wżarł się w ziemię, wydrążył ten tunel. Całą masę gleby przeistoczył w swój tułów, który gdzieś tam — daleko przed nami — napęczniał do takich rozmiarów, aż się pod chmury rozprysnął fioletowo–szkarłatnym pęcherzem.
Wystarczy wyciągnąć rękę i dotknąć ściany. Tu i ówdzie pozostały ślady drążenia. Wyraźnie widać miejsca, gdzie idealna gładzizna skały została obnażona spod diamentowego lemiesza. Widać zadry stalowych szczęk, od stropu w dół i na ukos do przodu biegnące smugi, spiralne żłobienia. Wszystko świadczy dobitnie, że coś się w te skały wgryzło pospiesznie i jeszcze niedawno. Soki trawienne atmosfery nie zdołały utlenić metalicznych żyłkowań w kamieniu.
Poza nami niebo dawno się zasklepiło kamiennym stropem. Mrok wypełnił perspektywę tunelu. Przed nami wciąż ta sama jasność infraczerwieni i nadfioletu ucinała wszelką głębię. Trudno było coś dostrzec w kierunku naszego marszu — kolejne fragmenty przestrzeni pojawiły się od razu za nami.
Pomyślałem, że oto leżę czołem i piersią na powierzchni pulsującego pęcherza — czasami ustępuje i wtedy, oglądając się wstecz, mogę stwierdzić, że jakoś mi się udało przebyć kilkanaście kolejnych metrów. Poza tym — przebieram nogami nie gorzej od Wielkiego Thana Hobbitów, który się na przechadzkę wybrał w oczku swojego Pierścienia.
Brnęliśmy po kostki w mlecznych strzępach — snuły się tuż nad ziemią niby wybroczyna słodka i gęsta z odwłoka tamtej mechanicznej dżdżownicy, która utorowała tę drogę łykając olbrzymie kęsy ziemi.
Raven parł do przodu z takim pośpiechem, jakby zupełnie zapomniał o mnie. Prawie nie zamieniliśmy ze sobą słowa od wejścia do tego podziemia. Starałem się tylko po to dotrzymać mu kroku, żeby się zmieścić w cieniu jego ciała — drażniło mnie światło, przeciw któremu nie skutkowały lustrzane polaryzacje hełmu — może się brało we mnie samym, nie z zewnątrz. Nic postronnego nie miało prawa porazić moich oczu — tyle gwarantowała biologiczna ochrona. Jednak ogromny krwiak rozlewał się pod sklepieniem mojej czaszki i jedyną przed nim osłoną była owa czarna plama wyświetlona na wewnętrznym ekranie mojej camera obscura — cień Ravena. Czasami chciałbym go dotknąć ręką, dosięgnąć rozpaczliwie wyciągniętymi do przodu palcami, a potem zamknąć oczy i zdać się na niego bez reszty — iść do przodu niby któryś z kolei ślepiec Brueghela. Jednak nie potrafię go pochwycić ręką, zawsze jest na przodzie o jeden krok za daleko. Tylko jego cień, niby cierń, tkwi we mnie…
Powietrze zadrżało, jakby ściśnięte gwałtownie zwierającą się kiszką tunelu.
Tuż przed sobą dostrzegłem jakąś gmatwaninę i potężne bloki kamienia. Cienie pławiły się w cieknącej nieustannie mgielnej posoce. Opar kotłował się w dole, wartki strumień rozbryzgiwał różowe promyki, perlił się w nastroszonych sprężynach. Trudno w tym było rozeznać cokolwiek.
Chciałem ostrzec Ravena, a sam w bok uskoczyć, lecz coś mi się oplotło wokół kolan, nogi w kostkach objęło mocnymi cęgami. Spróbowałem się w tym rozeznać zanim wezwę Ravena. I to był błąd właśnie — światło mnie oślepiło nagle, na moment obezwładniło mój zmysł równowagi. Głową do przodu runąłem z rozpostartymi ramionami. I nawet nie dobyłem z siebie głosu.
Upadłem niespodziewanie miękko, bez wstrząsu. Jednak łoskot odezwał się blaszany i zgrzyt cienki, jakbym się zaplątał w zwalisko złomu. Tuż przed twarzą miałem zwoje siwych włosów. Miejscami narosły na nich iskierki kryształów, metaliczne wióry i mnóstwo przezroczystych ziaren — w każdym ściśle skręcona spirala, to znów czarny węgielek — oczko diody próżniowej. Moje ręce po ramiona zanurzyły się w zgrzytliwych patrochach. Leżałem w martwym uścisku, chociaż czasami — może mi się zdawało — otaczające mnie sploty wzdrygiwały niby ramiona żelaznego ukwiału. Zwierzo–kwiat rozwinął się na dnie tego strumienia, który płynie w tunelu. Leżałem nieruchomo, sam nie wiem dlaczego nie podejmując żadnego oporu. Czekałem. Coś jeszcze tuż przy mnie odzywało się cichym brzękiem. Jakiś rezonans dogasał w szklanych paciorkach nanizanych na srebrzyste włosy. Niespodziewanie wróciła cisza. Tylko gdzieś daleko odzywało się wolne kapanie i krople pękały z cichym pacnięciem — kap, kap — w mlecznych strzępach. Sprawiało to wrażenie, że ktoś nadchodzi wolnym, równym krokiem — zbliża się w moją stronę. Przeszły przeze mnie, aż się skuliłem pod nieistniejącym obcasem.
Zrozumiałem, że oplatające mnie wici sprężyn są doskonale martwe, wygasłe do ostatniego kryształka. Aż trudno sobie wyobrazić, że kiedyś mogło to być żywe.
Uniosłem głowę i zobaczyłem wreszcie — różowa mgła spłynęła na boki — olbrzymie głazy musiały się oderwać od stropu i przygniotły ten tułów czarny, rozchlastany na boki wręgami stalowych żeber. Spod strzępów blachy bryznęły na ziemię metaliczne wnętrza — miliardy kryształków nawleczonych na siwe włosy z rozkręconych spiralek. Ze spękanych tłoków też wyciekały jakieś zmineralizowane już sople. Momentalnie zeszklone w powietrzu promienie radiolarii stopiły się z węzłami równie skamieniałych, mechanicznych ścięgien.
Trudno wyobrazić sobie — pomyślałem znowu — że to kiedykolwiek żyło. Życie — nie to słowo, chociaż to coś obudziło się kiedyś w przeźroczu „Trieda” — jak ja, Natan i Endo — z miejsca gotowe do akcji.
Cień mnie nakrył i usłyszałem szelest spokojnego oddechu. Raven wrócił po mnie.
— Nic się nie stało? — zapytał.
Milczałem. Z twarzą zwróconą do ziemi, w objęciach martwego ulepca niegdyś nadprzewodliwych obwodów, zastanawiałem się, któż teraz przypomniał sobie o mnie: nie był to głos Ulama ani Yongbloda.
— Trzeba się było trzymać smyczy — powiedział.
Najpierw dźwignąłem się na łokcie, potem podparłem ramieniem. Pomógł mi się podnieść. Szare nitki puściły z suchym chrzęstem, jakbym odpruł elastyczny ścieg, którym mnie zbyt pobieżnie przyfastrygowano do ziemi.
— Zgubiłeś — powiedział Raven.
Podniósł i na rozpostartej dłoni podał mi nóż.
Chciałbym móc go zdzielić twardą rękojeścią prosto w ten pęcherz hełmu wypełnionego czernią. Może by spłynęła lub okazała się zwykłą polaryzacją, pod której osłoną, jak pod przyłbicą, ukryła się jego prawdziwa twarz. W wypukłej szybie dostrzegłem tylko odbicie samego siebie. Aż mi się zrobiło niedobrze — tak dziwnym wzrokiem spojrzały na mnie moje własne oczy, nabrzmiałe niespodziewaną gorączką i gniewem, podpuchnięte i jakby pijane.
— Dziękuję — odparłem. — Daleko jeszcze?
— Nie wiem — obejrzał się tam, gdzie światło prześwietlało wszystko napotkane po drodze.
Może centrum tej opuchlizny, która się uwydatniła z jednej strony globu, okaże się tożsame z jądrem Planety?
— Kto ma wiedzieć? — spytałem.
Obrócił się w moją stronę całym ciałem, jakby to miało dla niego znaczenie, którą stroną głowni udaje, że patrzy na mnie.
— Ty — odpowiedział. — Zapomniałeś?
— Daj spokój — parsknąłem. — Jaki sens szastać się Bóg wie dokąd. W tym czasie można było z parę razy dosiąść starbolta.
— Zapomniałeś — powtórzył.
— O czym?
— Ktoś przecież czeka na ciebie — powiedział cicho. — Chcesz wiedzieć, jak jeszcze daleko? Zależy dla kogo. Myśl tylko o sobie. Tak będzie najlepiej. Wszyscy na raz i tak nie mogą osiągnąć tego, czego pragną najbardziej… Zastanawiałeś się kiedyś, z kim ona teraz jest i co robi?
Poczułem, jak dłoń jeszcze mocniej zaciska mi się na rękojeści noża. Całą siłą, na jaką stać nie tylko moją doczesność, lecz — przede wszystkim — na moim krzyżu podwieszony egzoszkielet i serwomotory. Jeszcze trochę i uda mi się oszukać konstruktorów — z mojej czarnej skrzynki wycisnę całą energię pod postacią ogromnej, pałającej kropli. Spłynie po ostrzu noża i skapnie na ziemię. Kleks zostawi popiół po różowej mgle, a pod naszymi stopami wywierci studnię nie mniej głęboką od tej między ramionami szkarłatnej asterias.
— Tak mocno nie bierz tego do siebie — poczułem jego ciężką dłoń na ramieniu. — Gdybyś wiedział, jak ja… Cóż ja… Każdy przychodzi na świat, żeby odegrać swoją rolę. Kiedy się dopełni moje posłannictwo — odejdę i zapomnisz o mnie. Może nie pomyślisz nawet, kim dla ciebie byłem… kiedykolwiek. Odejdę, gdyż jest ktoś, kogo pragniesz bardziej niż ten świat, bez którego ja istnieć nie mogę. Zazdroszczę ci. I nie gnęb się myślą — czy ona… czeka na ciebie. To nie ma znaczenia. Najważniejsze, jeżeli wrócisz, powiedz jej, że i ja… tutaj, w tym najbardziej parszywym ze wszystkich kosmosów — kocham ją również…
Jeszcze we mnie nie zgasła wściekłość — czyż Brat mój, Synchromat, przed nikim tutaj nie potrafi dochować tajemnicy? — kiedy jego głos załamał się na ostatnim słowie. Tyle w nim było drgającego, beznadziejnego żalu, że gotów byłbym objąć go i uściskać jak nowego Brata, a potem — już razem — pośmiać się nad poronionymi tęsknotami kosmicznego wraka.
Lecz coś mi utkwiło w pamięci — jedno czy dwa słowa wypowiedziane nie tym głosem, który kiedykolwiek mógłby wspomnieć o niej. „Posłannictwo” — poza tym hasłem ukrył się piekielny śmiech Boba Horowitza.
Raven odwrócił się ode mnie, jakbym mógł dostrzec jakąś łzę albo ten krzywy uśmiech w jego czarnym oku.
— Uważaj na te śmieci — powiedział i kopnął butem blachy rozprute malowniczymi strzępami, lecz nie całkiem oddzielone od czarnego korpusu przywalonego potwornym głazem. — Wydusiło jak pluskwę.
— Bob… — powiedziałem cicho. Machnął ręką.
— Żartowałem tylko — z głosu można było wywnioskować, że się przy tym sam do siebie uśmiechnął. — Tam popatrz. Zdaje się, że niedługo przyjdzie skasować bilety wstępu.
Rzeczywiście mgła po raz pierwszy otworzyła przed nami przestronną bramę. Jednocześnie w perspektywie odległej dostrzegłem coś ostatecznie zamykające drogę. Dymy splotły tam niepalną siateczkę wokół jakiejś kuli. Niby koszulka Auera — pomyślałem, która pod wpływem wewnętrznego ognia rozpala się do białości i wysyła przenikliwe promieniowanie. Białe światło — majak gazowej lampy. Teraz pękła osnowa związków ceru i toru, świecenie zdawało się rozbiegać szerzej, pod sklepienie trudne do określenia — jakbyśmy stali dopiero w płaszczyźnie fundamentów gigantycznej, na naszych oczach wznoszonej bazyliki.
Zadrżałem — tam mogła czekać na mnie ta sama kula, po którą sięgnąłem w Katedrze Księżyca. Wtedy pękła mi w dłoniach i przestrzeń pod wygwieżdżonym sklepieniem Kosmosu wypełniła chichotem, jakby się tam rozwinął złośliwy dżinn — po miliardach lat daremnego oczekiwania.
— Popatrz, co za maszkara — odezwał się głos Ravena.
Tknął palcem między jakieś kolumny wparte w strop u wylotu tunelu, na znacznie bliższym planie.
Teleskopowe człony rozciągnięte do granic możliwości, aż biel stawów obnaża się spod metalowego pancerza. Dwie nogi zakotwiczone w skale, rozciągnięte niby skoki wielkiego pasikonika. W górze zbiegały się ostro. Tam właśnie dostrzegłem ziarno z połyskliwego metalu, czarne, przylepione do wysokiego sklepienia jako gwiazda wprowadzająca pierwszy element gotyku w romańską architekturę bazyliki. Kształt był zmarszczony niemiłosiernie, jakby całą masę swojego wnętrza wycisnął na rzecz tych długich odnóży. Wbiły się w kamień i stał tak twardo — szeroko rozkraczony stawonóg, metaliczny kosarz albo inachus scorpio, który w zgrubiałych kleszczach mocno zacisnął pękający kamień wysokiego stropu, jeszcze go podparł barkami, żeby na długich nogach zaklinować się między niebem a ziemią i zapobiec kolejnemu obsunięciu mas ciążących z wysoka — jak to się stało parę metrów przedtem, u moich stóp, gdzie głazy zmiażdżyły jedną z mniej ostrożnych mechanicznych larw.
— Twój Natan zadbał, żeby za sobą nie zawalać przejścia — powiedział Raven. — Rośnie nam dług wdzięczności, prawda? Z drugiej strony podziwiam jego pewność, że pójdziemy za nim.
A więc wreszcie padło to imię, pomyślałem. I Raven powiedział to z takim przekonaniem, jakby od samego początku nie ulegało dlań wątpliwości, że zmierzamy za tym właśnie tropem. Tymczasem ja wciąż bez przekonania patrzyłem na dwie z porzuconych maszyn. Pierwsza przywalona żałobnym megalitem — może trzeba było przygwoździć do ziemi jej duszę wywabioną z mechanicznego ciała przez śmierć nazbyt gwałtowną. Niech nie kryje mrocznej urazy dla tych, którzy jeszcze w ariergardzie marudzą bez pewności czy spieszyć za Wodzem. Drugie monstrum dźwiga na barkach sklepienie tunelu, żeby się ostatecznie nie zawaliło skalne gardło. Już przeszła żelazna kohorta, ale zawsze jest szansa, że i z pleśni coś jeszcze nadąży.
— Zresztą, czort go wie — Raven spuentował również swoją duchową rozterkę. — Może w ten sposób nie dbał bynajmniej o nasze bezpieczeństwo, lecz sobie samemu zabezpieczył odwrót.
— Pójdziemy tam? — zapytałem.
Raven znów zachichotał znajomym mi głosem.
— A jak myślisz, jest inna droga, żeby dotrzeć do damy twego serca? Gdzie indziej znajdziesz mocniejszą trampolinę, żeby się odbić z takim impetem, aby trafić z powrotem prosto w ramiona Strefy Systemu? — nie bardzo pojmowałem do czego zmierza, a jeszcze drwina zabrzmiała w głosie Boba Horowitza. — Przecież próżnia nie wyssała z ciebie ikry. Ani jednej z najbardziej parszywych planet nie udało się z ciebie zrobić rzezańca. Jeszcze w starym wraku ostatni tłok rwie się do tańca. Daj sobie! I mnie się nie krępuj. Skorzystam przy tobie.
Myślałem, że zwariował. Jednak, jeśli się zastanowić, kryła się w tym jakaś logika. Strefa Systemu zadbała o to, żeby coś jeszcze — ponad instynktem samozachowawczym — pomogło mi przetrwać i kiedyś wyrwać się wreszcie z najgorszego piekła.
— Każdy niech robi, co do niego należy — powiedział. — Niech cię spierają żądze, jęcz, wzdychaj i przewracaj ślepia, może ci to pomoże iść do przodu. Chodźmy!
Ze złością ciął powietrze ręką.
— Zaczekaj…
— Strach obleciał? Popatrz, jak ten pająk zaparł się nóżkami. Tobie co, kolanka zmiękły? Brak motywu dla samozaparcia? Ech, Elf! Gdybyś ty wiedział…
Nad drwiną przebiła się ckliwość cudaczna, jakby mu coś w piersi jęknęło — pieczołowicie skrywana rozterka. On — omal sam nie parsknąłem śmiechem — on cierpiał.
Dlaczego wydało mi się to tak dziwaczne?
— Myślałem, Elf, że masz mocniejsze nerwy — powiedział znowu lekkim głosem. — Raz wdepnąć w martwe bebechy i klapa! Siada pięknie nadęty balonik. Może ci któraś cholerna sprężynka przekłuła biologiczną ochronę?
Złapałem go za ramię i przytrzymałem mocno, kiedy chciał się odwrócić plecami i pomaszerować przed siebie. Palce wbite w srebrzystą materię zwarły się na czymś twardszym od moich bicepsów — z czasów, kiedy jeszcze byłem w dobrej formie.
— O co chodzi? — zapytałem.
Tylko wzruszył ramionami. Pod palcami poczułem kurcz twardych mięśni–sprężyn. Pewnie trafiłem na egzoszkielet. Sam jestem równie mocny, jeśli mnie pięścią zdzielić między łopatki — znacznie gorzej, gdy ktoś prosto w nos zaśmieje się głosem Horowitza albo zrobi aluzję do przewodniczki zbłąkanych duszyczek, które wracają na łono Strefy Systemu.
— Kim ty właściwie jesteś? — powtórzyłem pytanie zadane tak dawno, że prawie o nim zapomniałem.
— Tak w ogóle?
— Istnieje coś jeszcze?
— Myślałem, że rozgryzasz relacje między mną a tobą. Wiedziałem już, że lepiej było nie tykać tego tematu. Przecież powiedziałem sobie — tabu. To nie biokontakty sterów, gdzie można wetknąć paluszki i poprowadzić starbolta jak dobrze ujeżdżonego konia.
Czułem przedziwne ssanie w okolicy brzucha — ołowiany ciężarek szamoczący się między żołądkiem a sercem. Staliśmy w wysokiej, srebrzystej trawie oplatającej nas powyżej kolan — wystarczyło ruszyć stopą, żeby się osypywały kryształki i nowe sprężyny wyzwalały z kapsułek szklanych. Chciałem wyłowić to coś, co już pływało tuż pod powierzchnią mojej świadomości, zanim mi Raven wyszepcze swoje wyznanie.
Ciemność się zakolebała w szklanym naczyniu jego hełmu.
Gwałtowna sygnalizacja oczu próbowała odwrócić moją uwagę ku czemuś, co działo się na drugim planie. Gdzieś tam rozkręcały się mgielne zwichrzenia i słuch rejestrował łoskot zbliżający się w naszą stronę. Byłem jednak ślepy na wszystko poza tym, co stanowiło sprzężenie między nami.
Raven mnie objął. Mocno — zakleszczył ramiona i nagle poczułem się zupełnie bezradny. Tego samego, przez moment, doznałem wtedy, gdy twarzą do przodu runąłem w objęcia kołyszącego ramionami ukwiału. Wtedy to, w uścisku blach, stalowych ścięgien, nitek wysnutych z piersi otwartej na oścież, zrozumiałem, że zaplątałem się w druty pozbawione nadprzewodliwości, że owa rozchlastana pierś to tylko mechanizm, a w dodatku martwy, jak tylko złom może być martwy — bardziej niż próchno i na wpół zetlałe kości.
Kiedy mnie Raven pochwycił w ramiona uczucie to było stokroć straszniejsze. Mniej bym się wzdrygnął w objęciach kościotrupa. A przy tym miałem wrażenie, że w czarnej for—malinie wypełniającej skafander pływa jednak żywe ciało — gorące i dziwnie bliskie.
— Jeszcze nie wiesz? — usłyszałem szept, głos drżący, jakim kiedyś Horowitz spowiadał mi się ze swojej pogardy dla „ciała. — Tak przecież być powinno. Trzeba umieć być bliskim. Każdy dla każdego… Jak jest — dwóch, trzech, pięciu — wszyscy palcami tej samej ręki… Że się potrafiła w pięść zwinąć i z kosmicznej przestrzeni walnąć we wzdęty brzuch każdej planety! Płeć! Płeć — powiesz! Niech się Strefa Systemu nauczy tresować kochanków! Powiedz im, jeśli wrócisz… Bo dopiero wtedy — słyszysz?! — każdy za każdego pójdzie nawet do piekła!… I sam nie wróci!
Czułem przed sobą i w sobie gorączkę. To COS — przywykłe do mroku, ciemni prześcieradeł i kołder przepojonych potem — dla osłony przed światłem worek skafandra wypełniło sepią czarną, niby człekokształtna mątwa.
— Chorobliwa ciekawość, powiadasz? — słyszałem. — Diabelnie doskwiera? Ulżyj sobie! Żeby poznać trzeba spróbować. Zatańcz ze mną!… Co? Hha–a–ha! Nie rób takiej miny! Zatańcz… Tylko krok trzeba chwycić… Zdaj się na biologię, w podlejszych instynktach poszukaj rytmu! Nóż wziąłeś ze sobą — pchnij! Spróbuj, może się przyda!… No? Jak się zgramy zrozumiesz, kim jestem… Słuchasz mnie jeszcze? Przecież tylko po to tutaj przyszedłem — żeby z tobą zatańczyć! Popatrz tam! Widzisz? To muzyka w sam raz dla nas. Widzisz tę parszywą mgłę i czarne pluskwy uwijające się w obłędnej fabryce? Endo próbował się wmieszać w technologię… Widziałeś jak skończył. Kiedy ci zagra prawdziwa orkiestra podziękujesz jeszcze, że ktoś jest z tobą, że cię poprowadzi, jeśli tancerz kulawy, kiedy mu nie staje muzykalności… Co? Dalej! Chwycił mnie mocno i wyszarpnął ze skudlonych metalicznych włosów. Wić się nagle poczęły, odezwały się chrobotem w teleskopowych tulejach — już poza mną. Może je różowa, chybotliwa mgła na nowo natchnęła energią.
Wszystko tak zarejestrował kadr jednego spojrzenia. Potem powietrze znowu cofnęło się w kierunku fioletowego zarzewia, jakby z powierzchni globu przez gardło tunelu zassało chłodniejsze powietrze — do płuc zatkanych gorączką i jaźni napiętnowanej obłędem.
Powietrze pchnęło nas w plecy. Do przodu. Nie trzeba się lękać — dokądkolwiek przeznaczenie gna mnie i mojego Kochanka.

Szalej, szaleju!

Przekroczyłem przez wywinięte żebra rozduszonego skorupiaka. Z boku połyskliwe kolumny podpierają nasz łuk triumfalny.
Dalej coś się perli. Klekot czerwi pokrytych pancerną łuską przechodzi w bełkoty pod powierzchnią rozlewiska gotującego się niby wulkan błotny. Czasami ze szklanych kielichów wystrzeli szkarłatny gejzer, jakby mechaniczne szczypce pocięły tam jakąś tętnicę. I widać w tym topielisku brodzące maszkary. Łby potężne, bezokie, bezuche, tylko cienkie czułki z nich sterczą, rozchylają się i zwierają czarne pokrywy, rozdziawiają gęby z diamentowo—zębatym obrzeżem. Biały lepik wystrzela z gardeł, pociski kropel naciągają nitki srebrne. Tam znów obły tułów, opuszcza się na teleskopowych podporach, zasklepia wszelkie szczeliny w puklerzu i przeistacza się w pływakowatego chrząszcza. Potem się ślizga na ciągliwych, dla wzroku przejrzystych powierzchniach, natyka się na sobie podobnych, zajętych równie pracowitą krzątaniną, to znów wymija inne stwory — już przepoczwarzone w skrzydlate nimfy.
— Popatrz, jak zdążył zamieszać! Wspa–a–niały walczyk…
Raven ciągnął mnie prosto w ten gigantyczny, pulsujący pęcherz, gdzie czarne żuki mościły sobie legowisko lub wylęgarnię dla własnego potomstwa.
— To przecież zaproszenie do tańca! — śmiał się. — Hej! Popatrz, jaki fajerwerk! I jak tu pięknie!… I muzyka świetlna, psychodeliczna… Można pana prosić do pierwszej pary?
Tym razem nie zdążył mnie chwycić pod ramię. Wywinąłem się bokiem. Tylko nim zatoczyło, jakby w pierś dostał. Dygotał cały i skrzekliwie bełkotał pijanym głosem.
Włosy musiały mi na głowie dęba stawać — te, które się ostały. Co z nim? Jeszcze trochę i pęknie skorupa jego hełmu, weźmie przykład z czarnych łusek na chitynowych pancerzach. Rozchylą się skrzydła Kruka i spoza nich wykluje się coś szeleszczącego, zmiętego, na wpół szklanego, na wpół srebrnego. I w powietrzu rozsypią się białe włosy — pochwycę nozdrzami smrodliwy zaduch zjełczałego potu, odkorkowanego spod szczelnego okrycia, z konserwy biologicznej ochrony. Zaraz Bob Horowitz wyszczerzy do mnie żółte, końskie zęby i będzie rżał z radości. Zachłyśnie się spazmem przedzgonnym, szalonym chichotem, i wyciągnie z rękawów swoje brudne, wykoślawione paluchy, żeby mnie ułapić raz jeszcze i tchnąć w twarz: „Spełniliśmy posłannictwo swoje… Teraz musimy odejść, odejść, odejść!” Jakby mnie tutaj cokolwiek trzymało. Sam chciałbym Ravenowi i samemu sobie nakazać — „Precz stąd!” Lecz racja jest po jego stronie. To tylko przygrywka. Zaproszenie do tańca; wściekły galop przez prerię, podmorskie królestwo i Miedziane Miasto — maleńka rozgrzewka. A jednak mnie trzymała wrodzona nieśmiałość. Siedziałem w kącie, pod ścianą, w kołyskę „Trieda” cofnąłem się rakiem, kiedy tylko niewiadoma lubieżność pod przykryciem nocy próbowała mnie wywlec na parkiet. Nie tańczę z nieznajomą — żeby choć uchyliła czarnej maseczki nabijanej gwiezdnymi cekinami. Żebym się nie lękał otrząsnąć w tańcu z mojego fraka — biologicznej ochrony.
I tak — dzień po dniu. Do trzech razy sztuka. Czwartego dnia wyczerpała się czyjaś cierpliwość i — żebym się oswoił — jedną noc przetrzymano mnie pod osłoną Oceanu. Poza świadomością. Dzisiaj wreszcie Rada Taumaturgów obradująca pod Skrzydłami Czarnego Kruka rzuciła mi pod nogi granat z odciągniętą zawleczką. Przysłano mi wodzireja. Oto on — tancerz stworzony na mój obraz i podobieństwo, tylko z większą werwą. Daj się wciągnąć — Elford! Pozbądź się kompleksów w kosmicznej fonotece. Zatańcz raz jeszcze, na luzie, z basem w kiszkach i z nóżek przytupem. Raz jeszcze — jakby to miał być twój taniec ostatni!
Dalej! Na bal sproszono kilku innych gości. Nawet plazmoidy odlepiły się od swojego dna i na brzeg wypełzły; w imię swojego kredo „nihil est in intellectu quod prius non fuerit in sensu”! Ha! Co na to powiesz? Chcą się przynajmniej napatrzeć do woli, jeśli im nie pisane wdepnąć głębiej. Popatrz — nawet Władca Gnomów pozwolił sobie na skok w bok od Systemu. Słyszysz, jak węszy? Idź za nim. On swój parszywy narodek nie wystawi na gorsze. Pociągnie tam, gdzie lepsza orkiestra. A jeszcze Natan zadbał o ekskluzywną służbę — przytaszczył mechaniczną czeredę. Teraz się to jeszcze kotłuje, zanim poda na stół gotowe danie. W szkarłatno–fioletowej atmosferze miesza manipulatorami piorunujący koktajl. Jeszcze trwa przymiarka — kroją, ciągną, lepią. Za progiem został tylko Endo. A raczej — poza krąg magiczny wypluło jego marną doczesność. Czy zaproszono kogoś jeszcze?
Błędnym wzrokiem patrzyłem przed siebie. Ściany przesuwają się bokiem. A więc — idę.
Horowitz też skakał z kamienia na kamień, po łbach wielkich, szkarłatnych bloków pławiących się w różowej mgiełce. Wyglądał niby pokraczny karzeł z kolekcji hobbitów. Co rusz się zatrzymywał, oglądał za mną — czy trzymam się na postronku. Jeszcze trochę pogardy dla ciała i będzie mógł się w czółko cmoknąć z Gnomem — jeśli się zderzą w tańcu. Każdy z nas ma w sobie coś z karła. Praeter intellectus ipse. Diabli nadali Leibniza! Dzieci Tolkiena wykluły się z nas samych.
Tymczasem czarne żuki ugniatają mięsiwo materii. Tak to właśnie wygląda. W szkarłatno–fioletowej zorzy światło jest czystą euforią. Materia się tam zawiązuje opornie, dopiero nawarstwia ogromne pęcherze. Uczniowie Diabła odczytują z przestrzeni dyspozycję świetlną i wstawiają atomy w stelaże określone jakimś termiczno–feromonowym zmysłem.
Zdaje mi się, że potrafię to ująć, jakby został we mnie ślad kontaktu z biologiczną wiedzą Yongbloda, zanim na to miejsce wtargnęło szaleństwo Horowitza.
A więc — mechaniczne chrząszcze grzebnymi łapami zeskrobały nieco próchna z powierzchni Planety. Niby gnojowe żuki znalazły takie miejsce, gdzie na cmentarzu Ewolucji zebrało się nieco nawozu. Potem wyżłobiły pionowy szyb w ziemi i rozgałęzione kesonowe chodniki — żeby je można było zaczopować pryzmami nawozu. U styku chodników zostało nieco miejsca na złożenie jaj. Lecz akcelerator ontogenezy w brzuchu tej Planety nie gwarantuje nam — rozumnym — czasu na refleksję i zmontowanie tłumaczących wszystko filozofii. Już się zaczął czas Lęgu. Dla materii tego wszechświata czarne skarabeusze stanowią biogenetyczny wektor — konstruują, lepią gigantyczną larwę, która karmi się odłożonym w spichlerzu nawozem materii.
Jeśli mogę, jeżeli kiedykolwiek miałem tę szansę, żeby zrozumieć cokolwiek — muszę uczynić to teraz. Szybciej! Dopóki to coś, co pożeram wzrokiem, zachowuje cechy rudymentarne i stanowi formę przejściową między moim światem i tym wszystkim, co traci realność pod czarnym kapturem nocy. Muszę zrozumieć, zanim ten pulsujący pęcherz — sam nie wiem: w jądrze globu czy dawno wybrzuszony nad powierzchnię — przepoczwarzy się w formę dla mnie ostatecznie niepojętą. Dla mnie — jakim jestem. Nie pisane nam postąpić krok ponad człowieczeństwo.
Na razie czujniki skafandra nie sygnalizują takiej elektromagnetycznej nawałnicy, która mogłaby mnie z nóg skosić. Teraz albo po paru miesiącach. Bezpieczny jestem w swojej muszelce.
Raven też raczej beztroski. Chociaż takiemu pewnie światło szkodzi. A tutaj jasno. Cholernie jasno się robi. Aż trudno cokolwiek określić wzrokiem. Każdy kształt prześwietlony fioletem — tylko w nim czarne żuki pływają swobodnie.
Widać, jak drążą korytarze jakieś, tunele. Metalicznymi szczękami szczerbią bloki materii już skondensowanej, lecz wciąż rozjarzonej do białości. Nie płynnej i nie gorącej — bynajmniej. Po prostu jakoś niedopełnionej. Może się materia nie w pełni zawiązała z energii, atomowe jądra jeszcze się nie otoczyły puklerzem elektronowych powłok — a już z nich skrzętne skarabeusze utoczyły kulkę gnoju — bucha świetlistą eksplozją kalorii. A oni dalej — lepią, lepią, lepią…
Na szczerbach wydłubanych w blokach przejrzystej materii można już oprzeć nogi.
Sam nie wiem, kiedy przeskoczyłem przez wysokie stopnie, prosto w tunel kołyszący się przy każdym kroku niby gumowa kiszka zawieszona w powietrzu, bez oparcia na sztywnym fundamencie. Szedłem w tym dziwnym korytarzu. Przez ściany można ciągle dostrzec, jak we mgle różowej nadymają się cienie, aż wokół pancernej łuski krzepnie światło. Potem zwierają się nagle i — przewężeniem z jednej strony — wyskrobują z komórki samych siebie. Zostaje pusta wakuola i nitka korytarza łącząca nową komnatę z prześwitującym dalej systemem tuneli. Wszystko to drga jeszcze, pływa niby ulepione z żelu. Tylko pod moimi stopami już zeskorupiała łuska podobna do rogowych płytek imitujących posadzkę. Słyszę chrzęst pod obcasami. A poza ścianami świat się kołysze, rozdyma i znowu kurczy plechowe powłoki, niby elastyczne ciało głębinowej gąbki. Czarne tłoki przemieszczają w niej porcje mezoglei, lecz tu i ówdzie już się krystalizują krzemionkowe igły. Jest prymitywny szkielet. Luźne żeberka kołyszą się w ogromnym pęcherzu wiśniowego światła, niby w kropli wody przeistoczonej w cudowny pryzmat za sprawą promieni Heliosa.
Raven biegł przodem, prowadzony którymś ze swoich nieomylnych zmysłów. We mnie samym też się coś obudziło — ostroga pod siódmym żebrem. Coraz bliżej byłem czegoś, co mnie napawało przerażeniem, a jednocześnie budziło odwagę, którą — jak myślałem — na zawsze pogrzebałem w zgrzybiałej Titonos.
Poza łoskotami, zgrzytami i ciężkim posapywaniem mechanicznych czerwi torujących drogę w stężałej materii — słyszałem coś jeszcze. Jęk. Jakby w mózgu zapalało się i przygasło alarmowe światełko. Pulsowało znajomym rytmem, zupełnie jakbym własnym ciałem, poza tarczą „Trieda”, głową do przodu nurkował we wnętrzu gwiazdy wypełnionej materią zwyrodniałą pod wpływem potwornego ciśnienia. I czułem presję coraz potężniejszą, sam nie wiem — ciśnienia czy żaru. Informacji może, której nie potrafię rozłożyć na czynniki pierwsze albo, wręcz przeciwnie, dokonać syntezy. Biologiczna ochrona pewnie do maksimum wytężyła regeneratory powietrza, a jednak biegłem z gębą szeroko otwartą i kołkiem języka zeschłym od przyspieszonego oddechu. Czułem już ukłucia w piersi, jakby mi stymulatory pracy serca i mięśni dodawały odwagi elektryczną akupunkturą. Tu i ówdzie kąsają moskity — dożylne szpryce odpowiednich rozruszników.
Jeszcze jeden próg. Załom korytarza. Błękitna fala biegnie po ścianach — nad nią latające ryby zdają się odrywać z fresków. Jakieś srebrne lustro na moment przypłaszcza mnie do ściany.
Jestem! Taki właśnie — z obłędem w oczach i kosmykami włosów przylepionymi do wypukłej, guzowatej czaszki. Skafander szary, zacieniowany pasmami nacieków — sadzą, mgielnym pudrem, fioletową emulsją i wapnem zdrapanym ze ścian, kiedy się o nie obijałem w pędzie. Czort wie czym jeszcze — narosty złuszczają się przy każdym ruchu, odpadają kruchymi płatkami. Spod ich zgrzebnej mimikry obnaża się znowu, lustrem do lustra, nietknięta zbroja biologicznej ochrony. Kiedy dotrę do celu będę znowu czysty, niepokalany przynajmniej po wierzchu, jeśli nie ma siły, żeby tłuszcz wyskrobać spod skóry, ją samą wygładzić, napiąć jak na bębnie. A głębiej — naprostować żylaki poskręcane w pętle, odrestaurować mięśnie i kościom przywrócić byłą elastyczność. Przecież i tak biegnę! Krok w krok za Ravenem. Ile w tym ze mnie? Biegnę — cha–acha–cha! — szarpię się, ciskam do przodu. Technicy Strefy Systemu starannie mnie podwiesili do egzoszkieletu, przytroczyli na plastykowych ścięgnach. Bez tej mojej muszelki pewnie bym został tam, gdzie lichota kosmicznego wraka trafiła do jedynego portu przeznaczenia — na złom! Między siwe druty, w blachy i sprężyny rozpoznające bratnią duszę. Może bym tam został — bezradny do tego stopnia, aż braknie siły woli, żeby wydać dyspozycję — A–a–cz–ność! — serwomotorom wmontowanym w powłokę skafandra. Lecz Raven wyciągnął grabę i postawił na nogi, jakby to miało znaczenie czy się zanadto nie roztkliwię i nie utożsamię z tamtym złomem.
Na wiele się nie zdało. Słyszysz, Raven? Choć mnie pomacałeś solidną ostrogą: „powiedz jej, że i ja… tutaj, w tym parszywym kosmosie — kocham ją…” Potem przede mną wizję roztoczyłeś ponętną — patrz! Potrafisz zrozumieć — tylko zatańczyć musisz! Masz jeszcze nogi, dwa badyle z palcami i łeb wyleniały nie całkiem. A w łapie trzymasz spluwę, cudowną mizerykordię, z którą już się nauczyłeś obchodzić. O tak! Tego się najłatwiej uczysz! Więc zatańcz! Niech byle szczeniak nie wyobraża sobie, że jemu jednemu starczy wigoru, żeby się puścić z prawdziwą dziwką kosmosu! Raz już go zdzieliłeś po mordzie. A jak zacząłeś — trzeba skończyć. Wczuj się, Elf! Durniu stary — wydłub ze skarbonki trochę ikry, może jej starczy na drugą młodość — czas najwyższy… No? Trzymasz? No to poszalej! Jazda! Takich parkietów Ułam nawet okiem nie zmacał. Na gorszym balu duch wyparował z Mungo Claira. Masz od nich stokroć lepszą szansę. Nie większą, bo to i tak twój bal ostatni, ale lepszą właśnie — przynajmniej, nim wyciągniesz nogi, liźniesz czegoś, nad czym potem przez dziesiątki lat głowić się będą spece od Kontaktu, majsterkowicze ewolucji nad sterylnymi menzurkami i posługacze na dworze Teorii Prawdopodobieństwa. Tańcz, Elf! Przebieraj łapkami nawet wtedy, gdy już leżysz na grzbiecie. I tak jesteś pierwszy! PIERWSZY! Czujesz to? Co? Dlaczego — pytasz? Bo zostałeś ostatni na tej Planecie i jedyny we wszechświecie, który ma w sobie coś z Ulama, Yongbloda, Van den Berga i Horowitza. Z tego ostatniego najwięcej — zapewne. Cha–a–cha–cha! — śmiej się ze mną. Nic to — jeszcze o tym nie wiesz, ale twoje łzawe oczka i przygłuche uszka to nędzna, bo nędzna, ale zawsze soczewka. Ona ten świat wypaliła w tobie. Teraz się tylko połapać musisz, co do czego przystaje — masz ten świat po prostu jako obraz odwrócony w głowie!
Tak właśnie czuję — to mój ostatni solowy występ. Ale mam szansę być PIERWSZYM. Choćby pobratymcy Endo i protagoniści rasowej czystości, którzy tutaj wydelegowali Natana, choćby wszyscy oni na długo przede mną zwietrzyli coś z dystansu swojego Systemu. Tylko — CO?! Do jasnej cholery! Teraz jestem pewien, że nikt tutaj nie aranżował byle turystycznej wycieczki, nie rozkręcał całej afery bez przekonania, że warto i jest w czym inwestować. A przecież dalej brnę po omacku. Brnę. Co tam — pędzę! Kocimi susami na złamanie karku gnam tuż za Ravenem — za moim oczkiem ślepym. Co widzę — nie wiem. Boję się zbyt głęboko zajrzeć. Tam, skąd jęk dociera do mnie.
Szkarłatny sygnał pod sklepieniem czaszki zachłystuje się bolesnym wezwaniem. Jeszcze trochę — coś we mnie kwiczy jak zarzynane prosię. Nerwy sprzężone z motorami egzoszkieletu bezlitośnie szarpią do przodu worek kości.
Tupot naszych nóg na niespodziewanie wzorzystych posadzkach. W niszach cienie białe, to znów obleczone w puklerze ze świeżej miedzi i brązu. Bokiem! Strop się unosi, przesiąknięty resztkami wiśniowego pożaru zasklepia się wysoko w podniebienie kamienne. A tam — ze ściany wycieka korzeń biały, krzepnie mocnym szkliwem — nie dał się wyprzedzić! Nerw wzrokowy pączkuje okiem zapuszczonym w tę kipiel potworną od strony kołyski oceanu. Wewnątrz polip od dna się odrywa i wypełnia źrenicą — amebą zachłannie patrzącą powierzchnią kloszowo rozwartego ciała.
Sto–op! Grzbiet czarny zaczopowany w łożysku tunelu. Strażnik przed samym sanktuarium. Jego pancerz zwarty szczelnie metaliczną łuską. Tylko w naszą stronę wystawione srebrne wąsy, elektroniczne czujniki cerbera warującego przed ostatnim progiem.
Usłyszałem chrzęst. Pancerne płaty zaczęły się rozwierać.
Z kolczastej rozedmy w środku piersi popłynęły w naszą stronę nitki białe, szybkie, chwytne, nakrapiane diamentowymi iskrami. Co dla nich znaczy przerżnąć biologiczną ochronę — nawet jeśli przyjdzie zdechnąć pod udarem energii laserów zamykającej martwą pętlę w submolekularnej warstwie skafandra.
Gdyby tak mieć skrzydła i górą przefrunąć ponad tym ogromem. Wetknij kij w mrowisko! — usłyszałem. Przecież się nie obejdziesz bez tej satysfakcji!
Nie czekałem, aż białe wąsy dosięgną Ravena. Ramię na wysokości twarzy i przezroczysta klinga wprowadzona w oś spojrzenia. Jak palec na spust — błękitny tunel wypełniony próżnią. W niej ostrze płata relatywistykę przestrzeni i trafia w cel bezbłędnie. Iskry metalu bryzgają na wszystkie strony, aż coś tam zaskwierczy cienko i promień przeniknie w krystaliczne wnętrza. Od środka przeraźliwa tęcza rozdyma tułów czarnego chrząszcza. Blachy się gną, trzeszczą i eksplodują wreszcie. Najpierw w szczelinach między płatami, potem spod rozlatujących się strzępów, pojawia się i na pierwszy plan wypływa coś spoza blach, drutów i sprężyn.
Pierś strażnika przewiercona na wylot, można w nią wejść i wyleźć poza plecami.
Raven runął w ten prześwit.
Skok za nim — jak mnie natchnął kosmiczny Tyrteusz. Czerwony puls krwi dudniący w głowie. Indykator bioprądów usiłuje artykułować zrozumiałe głoski, lecz w ciąg sygnału wkradł się jakiś wykoślawiony, nieludzki dysonans.
A przed nami już ofiarny ołtarz.
Brak przestrzeni, którą można by w głąb pokonać. Jesteśmy wtopieni jakby w szybę szklaną, w wypiętą powierzchnię magicznej kuli — stanowiącej wzorzec dla odwzorowania gigantycznego pęcherza gdzieś ponad nami, nad powierzchnią Planety.
Ta przed nami — maleńka, w odpowiednich proporcjach, żeby się poczuć jednocześnie wewnątrz serca broczącego krwawo i trochę na zewnątrz, dokąd się właśnie wysnuwają zgęstki mgielne. Leżę rozkrzyżowany na skręconym w kulę ołtarzu. Nade mną świat się kurczy i nadyma znowu. Czuję za sobą naroślą chwiejne murów, baszt na wpół skrystalizowanych. Nitki je przenikają białe, odwijające się ze szpuli pode mną. W mrocznych zakamarkach coś polatuje skrzekliwie, goniące się po próżnych grotach — na mgnienie rozpościera błoniaste skrzydełka i znów się skręca w czarne bilardowe kule. Ktoś jeszcze kuśtyka dokoła, gaworzy pod nosem. Gnom się krząta. Chciałby podejść bliżej, ale się wstrzyma, popatrzy z boku jak się temu ułoży, który sam na lep poszedł. Na razie więc przygląda się z bezpiecznego dystansu — widzę kątem oka. Przyniuchuje się, z podziwu aż cmoka. Spryciarz wielki. Zagapił się we mnie. Siąknął nosem i, niespodziewanie, palcem pokiwał przyjaźnie. Potem dalej podreptał cały w wydmuszce seledynowego światła.
To wszystko — poza mną.
Choćbym chciał tam wrócić, uciec — bodaj tylko wzrokiem — oczy zawracają tam, dokąd nie powinienem zaglądać. Żeby nie zwariować.
Lecz moje ramię, wbite najgłębiej, wskazuje kierunek nieomylnym promieniem. Palce twardo splecione na rękojeści noża — tylko chcieć i przedłuży promień.
Szary kłąb na ostrzu noża. Niby żelazne jądro komety pochwycone w magnetyczną pułapkę, ściśnięte podkowami elektromagnesów — w sercu tokamaka albo Lady Makbet. Tkwi wbity w ciasną przestrzeń. Drga sinymi węzłami, pobrużdżony gęsto, obrzmiały, rozdzielony na dwie połowy — ze skorupy obrany włoski orzech. Olbrzymich rozmiarów. Siny tylko z wierzchu, z głębi prześwietlony upiornym światłem. Dygocze, jakby chciał eksplodować na wszystkie strony, lecz mocno się zwarły szczęki grawitacyjnej pułapki. Spod prasy ciśnienia tylko światło ma prawo się odsączyć. I nitki różowej mgiełki — rozprzestrzeniają się daleko, mnie samego przenikają bez echa, żeby nad ołtarzem, z ofiarnej hekatomby wyłowić resztki materialnej treści i wytrwale formować monstrualny kopiec.
A więc tym jesteś — DYSPOZYTORNIĄ.
Czuję w tobie spazm bolesny. I ja chciałbym się odezwać, powiedzieć cokolwiek. Ktoś mi wetknął w zęby niezawodny knebel — tę samą przestrzeń, która nie pozwala przesunąć się bodaj milimetr do przodu. Umilkły łomoty Twojej fabryki i westchnienia mas formowanych przez mechaniczne czerwie. Gdybym mógł nad tę ciszę wybić się okrzykiem — zrobiłbym to za Ciebie. I od siebie też dodał — cały jad, jaki się zebrał w kiszkach i jątrzy, rwie, gnoi — wyplułbym to z siebie, zawył wilczą skargą wzniesioną do Wielkiego Animisty Kosmosu — jak może patrzeć na to chłodnym okiem!
Nie mogę. Wiszę nieruchomo, jednym ramieniem wbity tuż—tuż w rozłam Twojego mózgowia. A tam czerwone nitki krwionośnych naczyń przylegają do szarości całkiem świeżą wilgocią. Chciałbyś w sobie myśli zabliźnić, chciałbyś przynajmniej oszaleć — nie możesz. Czemuś się tak rozrósł, żeby już nigdy nie zmieścić się w największej z czaszek? Czemu się nadymasz jak ogromny balon? Ile jeszcze w Tobie zostało człowieka? Wiem, wiem — Twoja myśl targa mi nerwy — wiesz, że tu jestem! Czy musisz tak rozpaczliwie żebrać o coś, czego Ci dać nie mogę?
Przecież masz w ręku mizerykordię! — coś kwili w piersi mojej. Pozbądź się litości. To JA błagam o to! W twoim ręku cios miłosierdzia… Dobij!
Dobij! — zanim się spostrzeże ten, który czuwa nade mną!
Ból potworny i szalony śmiech Horowitza. Ostrze noża chętne — to ja się wzdrygam. Nie potrafię tego…
Wybacz, Endo!

Arsenał taumaturgii

Najpierw ostry trzask mnie przeniknął do głębi i zawodzące echo z kiszek odbiło się o podniebienie. Potem oślepłem.
Coś zaszeleściło koło mnie. Po chwili miałem ręce wykręcone i skrępowane za plecami. Na twarzy i piersi poczułem rodzaj ssania, jakbym się odlepił od owego pęcherza, który stanowił ostatnią osłonę mózgu żywego ciągle poza ciałem. Coś jeszcze siłą przełamało mi palce i wyłuskało z nich rękojeść noża.
— Tak będzie lepiej — usłyszałem. — Dla ciebie.
Przed oczami wciąż mi majaczył mózg ogromny, nabrzmiały sinymi fałdami mózgowej kory. Tam — dokąd z mojej zapadni nie mogłem sięgnąć wzrokiem — zdawał się w przestrzeń emanować całą swoją zawartość. I przypomniałem sobie, jak ON mnie błagał. Może to ON właśnie ponad Planetą aż tu kierował moimi krokami, przeprowadził przez meandry narośli zakwitających nad nim architekturą dziwaczną. Przywołał mnie tylko po to, żeby się przekonać, jak marne były jego nadzieje wiązane ze mną. Była szansa. Nie starczyło rozumu, żeby pchnąć nożem od razu.
— Nie spodziewałem się po tobie takiej głupoty — usłyszałem znowu. — Elf! Czyś ty się jeszcze niczego nie nauczył? Od dawna powinna cię obowiązywać podstawowa zasada — nie wtykać nosa w nie swoje sprawy.
Chciałem coś powiedzieć, sam nie wiem co — z mojej piersi wydobył się tylko zdławiony charkot.
— Obaj doszliśmy do wniosku, że nawzajem nam nie odpowiadają nasze metody pracy — ktoś ciągnął swój monolog zwrócony najwyraźniej do mnie. — Tym samym uważałem, że zostawiliśmy sobie wolną rękę w podchodach…
Głos brzmiał głucho i brzękliwie. Zupełnie tak, jakby między mną a tym, który mówił, istniała niezbyt elastyczna, blaszana membrana. Pomyślałem, że tak właśnie mógłbym tkwić pod pancerzem metalicznego chrząszcza, rozciągnięty na jego grzbiecie i przykleszczony łuskami, zwykle okrywającymi mu skrzydła. Nie powinienem niczego wyobrażać sobie, pomyślałem. To podstawowy błąd mojego rozumowania, we wszystkim dopatrującego się więcej niż rzeczywistość ma do zaoferowania.
— Kim jesteś? — wykrztusiłem wreszcie.
— Sądząc po chrypce i zadyszce znowu się poluzowały śrubki. Wrak, przyjacielu. Dawno cię powinni spisać z czynnej służby. Na straty… Ech! I to jest właśnie powód, dla którego możesz się nieco podbudować moralnie. Brak zastosowania w technologii. Pojmujesz?
— Nie — przyznałem.
— Jeśli się zabieram do eksperymentów lubię je przeprowadzać raz a dobrze. Tak więc, jakoś ci się upiekło. Głupcy zawsze mają więcej szczęścia. Gdybyś trafił tutaj przed Endo… Pewnie bym skorzystał ze szmelcu. A tak… Endo miał więcej sprytu. Lepiej od ciebie ruszał głową. Parszywy odmieniec… Próbował mi deptać po piętach. Jak ci się teraz podoba? Gdybyś się pospieszył musiałbym zrobić roszadę…
Nie miałem już wątpliwości, że to głos Natana.
— Gdzie teraz jesteś? — zapytałem.
— O! Słyszę, że parę lat wstecz pozwoliłoby ci się pozbierać — chyba się uśmiechnął. — Przecież nie myślisz, że sam rączki kalam brudną robotą. A jeszcze cackać się z tobą. Nie jestem pomywaczem trupów. Wierz mi, służba w tym domu ma ode mnie delikatniejsze rączki. Czujesz to? Wyobrażam sobie…
— Gdzie jesteś? — powtórzyłem z uporem.
— A jak sądzisz? W każdym bądź razie mogę cię zapewnić, że nie jest to miejsce, do którego mógłbyś dotrzeć. Tak zawsze wygodniej — trzymać się na stronie, zamiast po uszy ładować się w zaprawę wątpliwej jakości. Bierz przykład.
Nagle przypomniałem całą drogę, która mnie doprowadziła — czort wie dokąd. I znów mi stanęło przed oczami tamto ciało nagie, odarte z biologicznej ochrony, z rozłupanym czerepem. Sam je zapakowałem w transportową kapsułę, żeby Brat mój, Synchromat odebrał przesyłkę z ładowni starbolta i sam posmakował wreszcie, czym jest prawdziwa bezradność.
— Zabiłeś go — powiedziałem.
— Bez przesady — żywo zareagował Natan. — Trzymajmy się logiki raz uzgodnionych założeń. Po pierwsze: to nie człowiek. Po drugie: eksperyment wymagał, żeby to było coś w miarę przynajmniej do człowieka podobne. Po trzecie: mało mnie obchodzi, co o tym sądzisz.
Spróbowałem targnąć całym ciałem. Nie puściły moje więzy i ciemność nie odsunęła się sprzed oczu. Tylko szelest usłyszałem, jakbym był cały szczelnie opleciony anielskim włosem.
— Eksperyment? — powtórzyłem.
— A co sobie myślisz? Masz mnie za takiego durnia, który od razu zaryzykuje własną głową? Wiem, wiem, widoki prześliczne. Ale to jeszcze nie powód, żeby iść na całość. Niech się najpierw w kotle wygotuje doświadczalny pomiot… To TEST, przyjacielu, to mój lakmusowy papierek…
Znowu poczułem w sobie kolumnę żarłocznych Ecitonini — rozpiętość falangi od karku po pięty. Pielgrzymka wiecznych głodomorów wyspecjalizowanymi żuchwami dobiera się do rdzenia kręgowego i wygryza kanaliki w pozostałych nerwach.
Na moment się uchylił rąbek kurtyny. Poza nią scenografia sennego delirium. Raz jeszcze tamto ciało do połowy zagrzebane w czarnoziemiu. Straszliwa blizna z supłami dzikiego mięsa — już nieco zarosła, odzyskuje cielesność pod błękitnawą błonką. Gdyby nie pusty czerep pewnie by Endo wstał i obejrzał zdziwiony, bezradny wobec prób przypomnienia sobie, w jaki też sposób znalazł się na ziemi. I pewnie by potarł czoło wierzchem ręki, starając się uśmierzyć szczątkowy ból w okolicach skroni.
A jednak, chociaż nie istniało w nim nic zdolne mięśniom wydać rozkaz, to ciało nie umarło całkiem. Ono ŻYŁO. Aż się wzdrygnąłem przy próbie utożsamienia się z bytem tamtego pustego pokrowca. Pozostał kręgosłup, wszystkie mięśnie i zespół nerwów gotowych do sterowania mechanizmem ciała. Tylko właściwy ośrodek dyspozycyjny wyjęto z naczynia czaszki i oddzielono od reszty ciała. Odtąd jednak każda z części znalazła oparcie w tak przejmująco biogenetycznej biosferze tego globu. Ciało i mózg — rozdzielone. Po raz pierwszy poza bioblokadą hełmu i skafandra. I żadna z części nie umarła. Ubytek kości zarósł chrząstkową tkanką i na wierzch czoła naciągnął czerwony grzebień zabliźnionej skóry. Mózg też nie przestał funkcjonować, chociaż zabrakło organów zdolnych podtrzymać jego metabolizm i tych, którym mógłby dać coś w zamian. Czystość EKSPERYMENTU wymaga, aby się ujawniły w pełni rezerwy, tajemnicze moce, do których każdy wzdycha, a nikt nie potrafi z siebie wyzwolić.
— Uważasz mnie za głupca, który pozwoli, aby taki kwiatek rozwinął się na pełnym luzie? — zaśmiał się Natan. — O nie, przyjacielu! Jeśli piekielna wyżymaczka tego globu potrafi coś jeszcze wycisnąć z szarych komórek, jak to się jej udało z byle ziarnem — voilà! Ale pod ścisłą kontrolą. Zadbałem o to. Tylko prosto, po sznureczku, w sam raz w takim tempie, żebym się mógł rozeznać dokąd zmierza…
— Co z nim potem zrobisz?
— Och! Potrafisz być mało delikatny. Ja się ciebie na przykład nie pytam, jak się tu dostałeś… A nie wiem. Wierz mi. Tylko mnie to nie obchodzi. Zresztą, jeśli to jego fortel, paskudnie się na tobie zawiódł. A wiesz, jak to wygląda — każda nieudana sztuczka ogranicza do minimum skalę możliwości. Tak samo teraz. Już mu nikt nie został, żeby miał się przed kim wypłakać. A ja tymczasem, cóż — wycisnę go jak cytrynkę…
Baw się, pomyślałem. Krzyw na innych. A z ciebie przecież też społeczne bydlę. Też musisz się przed kimś wygadać.
— Bo widzisz, szkopuł w tym, żeby przed wybiciem dobrze umiejscowić własną poprzeczkę — ciągnął swoje. — Niech mu planetka zafunduje skrzydełka, niech zeń wyzwala cuda—cudeńka, wystarczy pstryczek z mojej strony i posypie się karciany domek… Dobrze to sobie przemyślałem. Dałem mu mechaniczne bebechy, które znajdują się wyłącznie pod moją kontrolą. Dostał nawet łapki—chrabąszcze, żeby móc wygrywać swoją patetyczną symfonię… Wykonają wszystko, ale — nic nad to. Zabawne, prawda? Tak, nawet się nie raczysz uśmiechnąć. A on to rozumie. Zawsze był od ciebie mądrzejszy… Nawet kiedy cię wezwał liczył tylko na to, że potrafisz pchnąć nożem… Bez zastanowienia. I na tym się zawiódł. Spróbowałeś główkować I teraz nikt mu nie został na zewnątrz.
W ostatniej chwili ugryzłem się w język. Raven! Raven, pomyślałem. Gdzie on się podziewa, do jasnej cholery! Natan taki pewny siebie, że najwyraźniej nic na ten temat nie wie.
A jednak wyczuł moje wahanie.
— Za wiele się nie spodziewaj po wyczynach swojego Gnoma — powiedział. — Jeśli mam się przyznać szczerze, nie przypuszczałem, że i to paskudztwo zabrało się na pokład „Trieda”. I to cię trochę usprawiedliwia. Tak, tak, właśnie ciebie. Jeżeli ja dałem im się pewien czas wodzić za nos, cóż tobie mieć za złe, że w naiwności swojej nie miałeś pojęcia, jaki ci Strefa Systemu przyprawiła ogon. Dociągnąłeś go do Planety. Tutaj wszystko diabli wzięli. Twój pech polega na tym, że ogon okazał się większy od jaszczurki i bardziej od niej żywotny.
— Poczciwość moja wierzyła również, że od prehistorii niewiele mocy sprawczej pozostało sodomii — powiedziałem.
— Przestały się rodzić hydry, centaury, Gorgony i wszelkie inne chimery.
— Dobre! — przyznał. — Więc masz mnie…
— Za mordercę.
— Mocne słowo. Zważywszy, że nie potrafisz ruszyć ręką ani nogą. Ej, Elf! Wdałeś się w aferę nie na twoje sterane doświadczeniem nerwy. W sam raz byś się nadał do Mauzoleum Strefy Systemu. Przecież mówiliśmy o tym — zło jest względne. Tak samo dobro. Sztuka polega na tym, żeby być ponad tym.
— Ubermensch — wyrwało mi się wbrew woli. Zapadła cisza, w której zdawał się przeżuwać to słowo.
— W dziesiątkę — mruknął wreszcie. — Nareszcie ci bielmo spełzło z bystrych oczek. Nadczłowiek! To jest to!
— I sądzisz, że ty…
— Ja wiem — powiedział niespodziewanie twardym głosem. Próbowałem cokolwiek wokół siebie spenetrować wzrokiem.
Ciemność mnie otaczała zupełna. Metaliczne łuski zwarły się nade mną niby zatrzaśnięta krypta o ścianach z czarnego marmuru. Mogła też mi klosz hełmu wypełnić ta sama ciemność, która przed moim okiem osłoniła twarz Ravena.
— Jakie plany wiążesz z moją osobą? — zapytałem.
— Zapytaj, jakie mam plany co do drzewa w lesie, z którego cię wyciągnąłem — powiedział.
Wyobraziłem go sobie, jak też teraz siedzi — gdzie, nie wiem. Dumny z siebie, zadowolony, z nogą założoną na nogę, rozwalony w przepastnym fotelu. Apartamenty natchnione barokiem. Tylko w buduarze nie czeka żadna księżna. Długimi palcami jednej ręki sam bezwiednie pieści swoją pierś różową. I mówi głosem na wpół sennym, leciutko wydymając wargi:
— Nie przeszkadzacie mi. Ty i te drzewa. Naiwność twoja jest dla mnie wystarczającą rękojmią, że nie uczynisz nic z tego, co mogłoby mi w czymkolwiek przeszkodzić. Dlatego… Puszczę cię wolno.
Niefrasobliwość arystokracji, pomyślałem. Może mi się rewanżował zresztą, że mu nie nadeptywałem na odciski, kiedy jeszcze mogłem. Tak się właśnie mitologizuje przeszłość. Zapewne nigdy nie mogłem. Tak naprawdę zawsze mnie uprzedzał przynajmniej o jego posunięcie — potulnie patrzyłem, jak sobie włosy upina srebrzystą siateczką, żeby kląć poniewczasie, gdy lokatory starbolta nie potrafiły wyłowić jego biopola w szumowym tle całej biosfery. On tymczasem, na własną rękę, harcował po powierzchni Planety.
— Kiedy otrzymam przepustkę? — spytałem.
— Tak nagli? Chyba, że za własną potrzebą…
Wyraźnie mu dzisiaj dopisywał humor.
— Na razie masz dobrą obstawę. Gdzież może ci być bezpieczniej. Jeden z moich czarnych aniołków przyjął cię pod swoje skrzydełka. Teraz będzie miał zaszczyt Jaśnie Pana Elforda wyprowadzić na takie pokoje, gdzie ci do głowy nie przyjdzie szukać piwnic.
— Co to znaczy?
— Przecież nie odejdziesz, ot — tak sobie. Przecież ciekaw jesteś, do czego jest zdolny twój przyjaciel Endo… Jakiś postrzelony wielbiciel archaicznych kultur dobrze to wykombinował. Bardzo sprytnie. Żebyś ty wiedział, jakie im śmiecie powtykał do głowy! Zresztą — obejrzysz to sobie. Znaj moje dobre serce. Nawet ci nie mam za złe, żeś się wzdrygał stanąć po mojej stronie. Twoja strata…
Usłyszałem nagle, że zdusił w sobie śmiech, jakby mu przy— szedł na myśl nowy dowcip, z którym — przed czasem — nie chce się przede mną zdradzić.
— Jeszcze porozmawiamy o tym — dokończył.
— Kiedy?
— Sam się do ciebie zgłoszę.
Co mogłem jeszcze zrobić? Jeśli ma zamiar, przynajmniej na razie, zostawić mnie w spokoju, to z mojej strony nie powinienem pozwolić na bezbolesne odłożenie ad acta. Trzeba przynajmniej spróbować czy się nie da upuścić kawałka ciernia tam, gdzie samemu nie można ruszyć ręką ani nogą. I najlepiej kozła ofiarnego wybrać odpowiednio daleko, żeby — kiedy się zajmie filozofią — mniej baczył na to, co mu tkwi pod bokiem.
— I sądzisz, że się potoczy tak gładko? — zapytałem.
— Tutaj? — zaśmiał się. — Za to ręczę.
— A potem?
— Bardzo wątpię, żeby w Strefie Systemu znaleźli się ludzie, którzy chcieliby i mieli odwagę w czymkolwiek mi przeszkodzić. Wykruszyła się stara gwardia…
A jednak, pomyślałem.
— Tacy, jak ty, dawno przerobieni na próchno… Przez własną głupotę.
— Każdy z nas prędzej czy później odchodzi.
— Oho! A ja ci mówię — przez głupotę! Tylko dlatego diabli wzięli całą twoją paczkę, Van den Berga, Ulania, Yongbloda i, jak mu… Horowitza. Tylko też dlatego z ciebie zostało to, co… sam czujesz najlepiej. Szmelc. Gdybyś ty wiedział…
— O czym?
— W tym przytułku, jaki dla waszego zdrowia psychicznego wydzielono w strukturze Systemu. Pamiętasz atrapę tej knajpy, którą ci pod nos podsunięto?
— Co z tego?
— Ba! Żebyś ty wiedział, jaki miałem ubaw widząc twoje maślane oczy…
— Zamknij się!
To on mnie przyszpilił. Zawsze — ruch do przodu.
— Zresztą, one czasami lubią starszych panów. Do reszty byś wyleniał, gdyby ci przyszło do głowy, czym jest to, ku czemu ci serduszko zabiło… Tfu! Czort z nimi! I z byle atrapą!…
Chciałbym móc się skulić i pięści w zębach zagryźć. Nawet nie drgnąłem. Leżałem jakby na krzyżu rozciągnięty — na płask, zanim go w ziemię wkopią. Jeden łotr stracił przytomność, gdy mu wbijali gwoździe w dłonie. Drugi się jeszcze naśmiewa.
— Czort z nim! Powiedziałem! — wrzasnął pełnym głosem.
— Iz tobą! Zabrać! A tego gnoma…
Zatrzęsło mną miękko, jak w amortyzacyjnym pęcherzu. Poczułem, że mi żołądek skacze do gardła — gwałtowne przyspieszenie wzdłuż poziomej osi. Trzymają stalowe ścięgna. Poprzez świst jakiś i elektryczny szelest słyszałem głos Natana: „Na kawałki i w ziemię! Może z tuzin hobbitów wykiełkuje z tego jak grzyby po deszczu!”. Zrozumiałem — nie do mnie. Potem trzask usłyszałem, jakby coś pękło oporne — oczko Pierścienia. I nagły pisk, przeraźliwy, rozdzierający ciszę — znowu! — aż pod obłoki otulające Planetę. Pisk cienki, jakby podkutym butem mysz rozdeptać na twardej podłodze.
— Na–a–a–tan! — krzyknąłem i bezsilnie szarpnąłem się w swoich pętach. — Prze–e–stań!
— Pilnuj swojej skóry — głos jego zabrzmiał spokojnie.
— Do usłyszenia na innej fali! Znowu się roześmiał.
— Natan! — próbowałem jeszcze. — Niczego nie zdziałał Endo, nie uda się mnie… Ale są jeszcze ci po stronie nocy!
Milczał chwilę. Słyszałem tylko syk, jakby metaliczna folia szorowała o ściany sztolni.
— Nie kracz — warknął, jakbym go trafił prosto w szczękę. To ostatnia szansa, zrozumiałem, żeby mu nieco nadwerężyć nerwy.
— O tak! Pilnuj się, Natan! Cha–cha–a–cha! Rozdziobią cię wrony! Słyszysz? Czarne kruki wykolą ci oczy!
— Precz z nim!
— Strzeż się Ravena! — krzyknąłem w otaczającą mnie ciemność.
I tak nie mógł zrozumieć.
Jednocześnie do granic słyszalności podniósł się wizg na zewnątrz tego pojemnika, który mnie unosił w sobie. Jak karawan taszczący ciało Endo do ładowni starbolta. Lecz mnie śmiech skręcał — chichotałem radośnie na myśl, jak on teraz siedzi — zdziwiony. Pewnie wzrusza ramionami — najlepszy środek uspokajający to świadomość, że do reszty zbzikował amator czytania w baranich jelitach. Niech się w ty m utwierdzi. Chichotałem tak długo, aż mnie zatkało — zrozumiałem, że śmiech Horowitza dźwięczy w mojej piersi.
Raz jeszcze zakolebał się błędnik mojego wewnętrznego ucha. Potem cisza zapadła. Jakaś — niezupełna. Coś w niej mrowiło dalekie szepty — liści ocierających się o powietrze albo porcelanowej polewy, która wreszcie temu światu nadała właściwą formę i teraz potrzaskuje, stygnąc powoli, w głąb ścian naczynia odpycha wiśniowy żar, aby na powierzchnię wyłowić barwy i wzory.
Kiedy ten szept dotarł do mnie jednocześnie nad moimi oczami pękł węgielny kamień i wąska zrazu szczelina zaczęła się rozsuwać na boki. Ujrzałem jasność złotawo–różową. Jakbym się z kazamat wynurzył prosto w saunę, gdzie opar miękki i pachnący wysublimowany został wyłącznie z różanych płatków. Lecz wzrok przebija mgielność. Rozstępują się płyty marmurowych posadzek i w tę samą komnatę otwierają się łuski czarnego chrząszcza. Z twarzy mi spełzały szeleszczące błony skrzydeł i mogłem widzieć coraz wyraźniej, coraz głębiej w górę, jakbym już mógł unieść głowę — sam jeszcze rozpostarty szeroko, rozkrzyżowany na wznak. Całe moje ciało oplecione czymś elastycznym, sprężystym — zanurzony jestem w puchu porastającym grzbiet czarnego skarabeusza.
Wreszcie wierzchnie łuski odjechały poza zasięg mojego wzroku. Sam jeszcze leżałem unieruchomiony. Tylko oczy próbowały cokolwiek rozpoznać z barwnych plam rozlanych na różowym stropie i naciekami spełzających ze ścian. Nitki rumijskich malowideł zdawały się wrastać w kopułę wypełnioną światłem, jako kruche gałązki odchodziły od wielkich pni stojących po bokach — kolumn wykutych z alabastru.
Nie zarejestrowałem momentu, kiedy mi żelazne klamry oswobodziły ręce. Uniosłem je i skrzyżowałem przed sobą; se non e vero, e ben trovato — coś jęknęło we mnie słowami Bruna i jednocześnie zrozumiałem, że jestem wolny. Białe, elastyczne włosy zwiotczały na tyle, żebym się mógł ponad nie wynurzyć.
Szarpnąłem się i wełniste pasma odlepiły się od moich bioder, spełzły po udach. Tylko stopy po kostki zagłębiły się we wspaniałym, puszystym dywanie. Kobierzec rozpościerał się od ściany do ściany. Zdawał się być utkany nawet nie z włosia najdelikatniejszej wełny, ale z puchu srebrnego, z nitek cieniutkich, pierzastych, elektrycznością nastroszonych w nieruchomym powietrzu.
Stałem pośrodku przepysznej komnaty — bez okien, lecz światło przenikało przez ściany wyłożone żółtawym, to znów bladoróżowym marmurem. Pusta komnata. Malowidła dziwaczne, wypełnione rysunkiem podszkliwnym. Miejscami ogólne kontury rozsypują się tęczową mozaiką z jakichś kamyków różowawomgielnych, z oczek błękitnych, zielonych, rozświetlonych punktami cekinów srebrnych i złotych, spod których wyziera jeszcze topaz jak tygrysie oczy i brunatno—czerwony turmalin. W płytkiej niszy naprzeciw — tak, jak stałem — wisiała pajęczyna ze srebrnych niteczek. W środku utkany ze złotych, misternie plecionych drucików, maleńki lichtarzyk. W złotej plecionce ledwie się żarzył węglik, a nad nim cienki dymek w mig się rozpraszał w powietrzu. To było ciepłe, lecz czyste i suche. Tylko zapach w nim wisiał ulotny, orzeźwiający, aż myśli odzyskują przejrzystość, jakby się włączyły w obieg różowego światła wypełniającego tę przestrzeń.
I nagle pojąłem, że twarz moja reaguje jak skóra niemowlęcia. Nowonarodzony jestem. Nawet drgnienie powieki wyzwala leciutką falę powiewu spełzającą po policzkach, wyczuwalną nawet przez szczelinę tygodniowego zarostu. Zrozumiałem również, że czuję, naprawdę chwytam zapach — drażni mi nozdrza, lecz wewnątrz ciała rozlewa się ciepłą, pogodną falą.
Spojrzałem na swoje dłonie — nagie. Potem drżącymi palcami dotknąłem skroni. Samymi opuszkami przesunąłem od czoła w dół, przez guzy oczu i kości policzkowe, grzbiet nosa, usta twardo zaciśnięte i podbródek szorstki od zarostu. Ręce mi opadły na pierś. Nie byłem nagi. Klatkę piersiową zdobiła mi zbroja z błękitnawej, stalowej łuski naszywanej na srebrną kolczugę. Tę musiałem przywdziać na kaftan z ciężkiego karmazynowego brokatu, wyłożonego na wierzch białych, bufiastych spodni. Opuściłem dłonie na pas opinający biodra — szeroki rzemień z guzami jakby muszli i kapiącymi na kaftan kroplami szmaragdów oprawionych w złote oka.
Przejęty dziwnym uczuciem — na pograniczu zabobonnego lęku i absurdalnego poczucia śmieszności — rozejrzałem się wkoło. Żadnego śladu czarnego chrząszcza, który mnie wniósł tutaj pod swoim pancerzem. Został tylko szeroko rozwinięty srebrzysty kobierzec, a ja stoję w centrum kopulasto sklepionej komnaty. I zdaje mi się, że pod stopami czuję jeszcze puls tego wełnistego brzucha. Wypchnął mnie tutaj z podziemia, a potem ściany, ściśle przywierając do bębna dygoczącego podskórnie, wytyczyły owalny prostokąt — dopełniając mimi—kry.
Coś zaszeleściło za moimi plecami.
Odwróciłem się gwałtownie. Był tam otwór drzwiowy o wykroju zamkniętym półkoliście, z dekoracyjnym obramieniem. Teraz go przesłoniła kotara z ciężko lejącego się materiału.
Postąpiłem trzy kroki do przodu i raptownie w bok szarpnąłem zasłonę. Pusty, długi korytarz. Ściany obite miękkim aksamitem. Purpurowy dywan.
Usłyszałem czyjś oddech płytki, ledwie wzruszający powietrze.
Powoli opuściłem oczy.
Tuż za progiem garb brunatny, przygięty do ziemi. Dłoń położyłem na wąskie, spazmem wstrząsane ramiona. Chciałem je pogładzić uspokajająco, kiedy ktoś nagle chwycił moją rękę i przycisnął do warg jakby rozpalonych gorączką. Zdawało mi się, że mógłbym w dłoni zdusić szept ledwie słyszalny: „nie odsyłaj mnie, panie!”. Wyrwałem rękę spod parzącej pieczęci, a tam brunatny garb osunął się na podłogę, rozchylił na boki i błysnął złotymi nićmi po wewnętrznej stronie.
Jakby się ciemna płeć otworzyła przede mną. Zadrżałem — widziałem plecy nagie, aż do bioder ledwie przymglone muślinem. Jej ramiona objęły moje kolana i przytuliła się maleńką głową — kiedy patrzyłem z góry — z włosami starannie rozdzielonymi na wąskie pasemka i splecionymi w cieniutkie, po ramionach spływające warkocze. Chciałbym wydusić z siebie: „Jak się nazywasz, dziewczyno?”. Głos mi się zadławił w gardle wobec słów wypisanych w przeraźliwie rozjaśnionej głowie: „Imię moje jest Kurrat, o Władco Wiernych”. Palcami sięgnąłem ku pochylonej twarzy. Jeszcze jedno muśnięcie pocałunku, tak ulotne, jakbym pajęczą przędzę próbował rozchylić ręką. Ostrożnie ująłem jej drżący podbródek i odchyliłem twarz do góry, aż się spotkały nasze oczy. Usłyszałem jęk. Sam nie wiem — w mojej piersi czy w sercu Władczyni Piękności.
Ramię mi stwardniało jak stalowa dźwignia. Myśl błysnęła krótka — czyjeś obce słowa, lecz dźwięczące we mnie, gniewne: „A jak myślisz, jest inna droga, żeby dotrzeć do tej twojej… jeśli na ciebie czeka?”. Po raz ostatni chwyciłem w nozdrza zapach przenikliwy, budzący w lędźwiach dawno zapomnianą żądzę. Wchłonąłem aromat nagiego ciała, skóry wygładzonej wonnymi olejkami i z miejsc najbardziej skrytych pachnącej piżmem — niech mi na jak najdłużej starczy. Palcami zgarnąłem pęk czarnych warkoczy i w bok targnąłem tę głowę, choć się policzkiem tuliła do mego brzucha. Ktoś chciał być sprytniejszy niż Brat mój, Synchromat. Nie pożałował własnej siostry. Nie wiem, co znaczą te słowa. Pewnie mój rozum to rozum ulema, którego opuściła mądrość. Albo cała moja moc w ramieniu ghazi, potrafiącego tylko mieczem ciąć: „Za wiarę!”—. Nawet z niej nie wyrwałem jęku. Tylko patrzyła za mną swoimi czarnymi, rozpaczą wypełnionymi oczami — odrzucona pod ścianę, pod srebrnym muślinem naga w pękniętej brokatowej muszli.
Odchodziłem twardym krokiem. Każde stąpnięcie budziło echa w podłogach, jakbym nie szedł po pysznym kobiercu, lecz po blachach szkarłatnym mchem porosłych.
Wyszedłem z mojego limanu. Marmurowy próg przed centralną pałacową salą. Szepty, szepty. Sala Królów.
Znowu ktoś klęczy w kornej postawie szkarłupnia stulonego szczelnie. Nubijczyk o łysej czaszce, zgięty w służalczym pokłonie.
— O sajjidi! — wzdycha pokornie. — Radość wielka w domu pana naszego, Chorezmszaha Tekesza Ala ad–Dina!
— Mów!
Najpierw kilkakroć stuknął czołem w posadzkę.
— Z woli Allacha prawowita małżonka pana naszego, czcigodnego Turkan chatun, na świat wydała syna Muhammada! Chwała Allachowi Najwyższemu, Żywemu i Wiekuistemu!
A więc — stało się, pomyślałem.
Uniosłem głowę. Wzdłuż Sali Królów biegło podwyższenie, z głębokimi niszami. W nich wysokie postacie z białego marmuru, twarze bóstw i chorezmijskich królów, od Anusza tegina, jego syna Kutb ad–Dina Muhammada i wnuka Atsyza, do pożegnanego z bólem Il–Arsłana, który był ojcem miłościwie nam panującego Ibn Tekesza. I przy boku każdego Władcy stała Królowa–Matka. A dalej — dwieście figur zbrojnej gwardii chorezmszahów. Nad nimi — już w płaszczyźnie ściany — malowidła przedstawiające przepysznie ubranych dworzan, niewolnice podobne do hiacyntów, śpiewające pieśni Awesty przy wtórze lutni albo dombry. Jeszcze wyżej rozrastał się misternie rzeźbiony roślinny ornament z gałązek saksaułu bezlistnych w słonym stepie, a podpory okryte rzeźbionym alabastrem — podzielonym na prostokątne panneau i wąskie pasy — podtrzymywały kopułę sklepioną wysoko, pod którą bezimienny pędzel rozwinął skrzydła fantastycznych ptaków.
Ten strop ginął w różowawej mgiełce i tam, zdawało mi się, że potrafię wzrokiem przeniknąć na wylot przez mury, gdzie jeszcze się nawarstwiają tysiące komnat sklepionych niby w glazurze zastygłe pęcherze. Tam właśnie, dokąd sięgałem myślą bardziej niż wzrokiem, prosto w niebo uciekały trzy potężne baszty.
— Nie widzę radości na twoim obliczu — usłyszałem głos miękki, szeleszczący przymilnie.
Muhammad Baghadi niecierpliwym ruchem dłoni odprawił czarnoskórego niewolnika i uśmiechnął się do mnie. Tylko jego małe oczka patrzyły twardo i z ową szczególną bystrością, jaka przystoi osobistemu sekretarzowi Chorezmszaha.
— Wnętrze mojej duszy otwarte jest tylko przed okiem Allacha Najwyższego — powiedziałem, a język dziwnie opornie formułował słowa.
— Zauważyłem to już dawno — powiedział Baghadi. — Coraz częściej myśli Tugan szaha nie skłaniają się do ucha pana naszego, Muhammada Ibn Tekesza, którego dozgonnym jesteś dłużnikiem.
— Allach osądzi.
— I stanie się według jego woli… Ale już nie na tym padole — uśmiechnął się Baghadi. — Dlatego ustanowił swoich ziemskich kadich.
— Do nich idzie ten, któremu nie starcza własnego sumienia.
— Otóż to! — podchwycił natychmiast. — Doszły mnie słuchy, czcigodny Tuganie, że przez ciebie smutek wielki zagościł w sercu Władczyni Piękności. Miecz twój zasnął, a oczy więcej przychylności udzielają zakazanym księgom…
— Kto ci doniósł o tym?
— W pismach Biruni zainteresował cię szczególnie „Kanon Masuda w zakresie astronomii i gwiazd”. Czy mądrość tych ksiąg, o panie, budzi w tobie te myśli mroczne, które cię gnębią ostatnio?
— Chciałbym móc zajrzeć tam — ręką wskazałem mleczną kopułę nad nami.
Fantastyczne ptaki trwały tam nieruchomo, jakby w locie zaklęte w kamień. W cieniu ich skrzydeł zdawały się otwierać miliardy migotliwych oczu.
— Oho! — zaśmiał się Baghadi i aż cmoknął pełnymi, wilgotnymi ustami. — Odważne cię myśli nachodzą. Chciałbyś się tam wyprawić?
— Nie potrafię usiedzieć dłużej.
— No proszę! I nie zatrzyma cię radość naszego pana Muhammada Ibn Tekesza?
— Teraz już mu nie będę potrzebny.
— Gdyż otrzymał potomka?
— Nie tylko dlatego.
— Czymś cię uraziła Władczyni Piękności?
— Nie dorówna jej żadna peri czy inna nadziemska istota — powiedziałem i poczułem dziwny smak w ustach, jakbym rozgryzł gorzki owoc.
— O–ho–ho! — zaśmiał się Baghadi i pokiwał paluchem ze złotym pierścieniem. — Oko mnie nie zawodzi. Złość zagościła w sercu twoim, Tuganie. Wiesz, co po kątach szepczą dworzanie? Ostre języki zwą cię sadr–i dżahannamem.
Wzruszyłem ramionami. „Filar piekła!” — ich prawo roznosić podłość i kalumnie. Od tego są dworzanie. Prawem osobistego sekretarza Chorezmszaha jest nakłaniać im ucha. Coraz ciaśniej się robi wokół ciebie, Tuganie.
Przypomniały mi się zapomniane strofy dawnego poety Chorasanu. Nasir–i Chusrau zapisał je podczas długiej tułaczki, kiedy się musiał ukrywać przed prześladowaniami imamów:

Cóż warty spór z Tobą,
Kiedy modlitwą hołd składamy
Jakże stworzyłeś Szatana
Skoro sam jesteś bez skazy?”

Powiedziałem to głośno, akcentując każdą sylabę, aż Baghadi spłoszonymi oczami rozejrzał się wkoło.
— Pan nasz cię prosił, żebyś doń przyszedł — powiedział szybko. — Chce się z tobą pierwszym podzielić radością.
Pokręciłem głową.
— Już mu nie będę potrzebny — powiedziałem.
— Chcesz odejść? — skwapliwie w moją stronę pochylił się Baghadi i dostrzegłem niezwykły błysk w jego oczach.
— Mój miecz… — uśmiechnąłem się w duchu. — Tekesz się obejdzie bez niego. Oby mu Allach szczęścił dalej i na wielkiego wodza wychował syna jego, Muhammada.
— Wodza i władcę — pochylił głowę Baghadi.
— Wodza — powiedziałem twardo.
Moje oczy znalazły się poza tym, co mnie otaczało. To było tak, jakby ściany, sprzęty, postacie między nimi i ja sam wreszcie stworzeni zostaliśmy ze szkła, któremu nagle wraca przejrzystość i utracona przewodliwość dźwięku. Słyszałem tętent na skraju ojkumeny szkarłatnej, a wraz z dudnieniem kopyt wlewać się w nas poczęła gorączka idąca nad stepem. Wiatr zlizywał kara—kumy i piaski czerwone, obnażał skaliste takyry — wicher w ciążących chmurach dymów i pod kopytami włochatych rumaków. Do grzbietów chrapiących z wysiłku maleńkich koników nagięci jeszcze mniejsi jeźdźcy. Spoza rozwianych grzyw ślą strzały o kościanych grotach — prosto w twarz, aż trzeba przymrużyć powieki przed nadlatującą hordą jeźdźców skośnookich, przybranych w skóry. I już nic nie widać, nic prawie, nad obłoki kurzu i kłujące niebo buńczuki. Już pęka błękitny łuk Syrdarii, a potem przez granice i brzegi przewala się dziki zagon, nie zwalniając galopu. I wstaje łuna nad murami miasta — jeszcze się broni cytadela, potem i ona zapada w brunatną kurzawę.
— Jeżeli dożyjesz tego czasu — Baghadi drgnął, kiedy mu położyłem dłoń na ramieniu. — Gdy na tronie Tekesza zasiądzie syn jego, Muhammad; powiedz mu, że jeśli nie potrafi być mądrym władcą, niech przynajmniej będzie dzielnym wodzem…
— Co to znaczy, Tuganie?
Widziałem w oczach Baghadiego niewiarę walczącą ze strachem przed czymś gorszym niż śmierć każdego z nas osobno. Nie mogłem mu ulżyć w tej rozterce.
— To oznacza koniec Wielkiego Chorezmu — powiedziałem.
— Bluźnisz, Tuganie!
— A jednak spróbuj to przekazać ode mnie. Albo zapisz w księgach. Niech się strzeże Otrari i nie lekceważy…
— Czego?!
— Czyngis–chana.
Odwróciłem się i przeszedłem bokiem. Słyszałem jeszcze, jak za mną szepcze zdjęty zabobonnym lękiem: „Sadr–i dża–hannam, sadr–i dżahannam!…”
Szedłem przez środek Sali Królów nie osłaniając twarzy i nie ściszając kroku. Miałem wrażenie, że szept Baghadiego biegnie przede mną, ale nie brakowało tu innych dworzan, spieszyli znaleźć się w polu widzenia Tekesza, kiedy mu radość pierś rozpiera — wygodnie być wtedy pod ręką. Zauważyłem, jak się witają ze sobą, cmokają ustami, kłaniają głęboko i wielbią Allacha. I prześcigają się nawzajem w układaniu koślawych epigramów na cześć Wielkiego Chorezmszaha Tekesza i jego syna Muhammada.
I każdy był czymś zajęty wielce, gdy przechodziłem obok, ja — ulubieniec Allacha i najlepszy przyjaciel Władcy Wiernych. Tekesz jeszcze czeka na mnie, żeby napełnić złoty puchar winem: „Pij i zakosztuj mojej radości”. Odpowiem: „Jeśli jest w sercu twoim, jest i w moim”. A on wtedy klaśnie w dłonie i zawoła: „Gdzież twoja Władczyni Piękności? Picie bez muzyki i śpiewu nie daje żadnej rozkoszy!”. I będę siedział z pochyloną głową, aż on zrozumie i gniew w nim zakipi. Szkarłatne krople z pucharu rozprysną się na mozaikowych posadzkach. Lecz on nie zapyta o zdrowie siostry swojej. Powie mi: „Zejdź z oczu moich”. Odejdę. Jak teraz odchodzę.
Jeśli nie w sercu, niech przynajmniej w pamięci Twojej zostanę taki, jakim mnie przyjaźń związała z Tobą. Nim mnie przywiodłeś z pola bitwy ostatniej do tego pałacu, gdzie pierwszy raz ujrzałem siostrę Twoją. Dostrzegłeś, jak się wtedy zmieniłem na twarzy — jakby deszcze, ogień, wichry i wojny z przeklętym giaurem zbyt płytko mi wygarbowały skórę. Kładąc to zmieszanie na karb zachwytu jej pięknością nieporównaną zapytałeś: „Drogi Tuganie, czy znałeś wcześniej piękność zdolną dorównać siostrze mojej?”. Pochyliłem się wtedy głęboko: „Tak, Władco Wiernych — odparłem. — Czyż da się ukryć księżyc?”.
Nie zrozumiałeś wtedy. Dlatego teraz muszę odejść. Nie dla mądrości Biruniego, nie dla bluźnierstw Nasira–i Chusrau, bynajmniej nie uciekając przed pychą twego syna, który się dzisiaj narodził. Miecz jego tępy od kołyski, a twarz obleje się pąsem, kiedy garść dzielnych żołnierzy ze zgliszcz Chodżentu wyprowadzi nie on, lecz Timor–Malik. Syn twój, Tekeszu, ukryje się przed hańbą na wyspie nieznanej dalekiego morza, zasłoni oczy i uszy, żeby nie słyszeć trzasku ognia i jęku wiernych, kiedy nad nimi przetoczy się pierwsza fala dzikiej hordy. Tego wszystkiego nie wie Baghadi. Cokolwiek usłyszał — już zapomniał i nigdy nie zapisze w księgach swoich. Nie będę więc wprawiał ręki twego syna w rycerskim rzemiośle. Muszę odejść — dziś byłbym tylko złym prorokiem… I jeszcze — tym, który wzgardził sercem twojej siostry.
Zegnaj. I wyzbądź się złej pamięci o mnie. Przede mną kres sali tronowej. Obok—ajwanów — trzydzieści trzy wejściowe nisze. Straż pałacowa zwrócona do mnie plecami. Chwała wam za wierność, żołnierze.
Już od strony dziedzińca marmurowa boazeria pokryta misternie rzeźbionym roślinnym i geometrycznym ornamentem. Ściany powyżej i sklepienia nisz zdobione rzeźbioną terakotą i sztukaterią w kolorach żółtym, błękitnym i czerwonym.
A mnie się zdaje, jakbym nie opuszczał właśnie Sali Królów, lecz teraz dopiero zjawiał się na progu prawdziwej tronowej sali. Światła w niej niby słoneczne promyki rozplecione na różnobarwne pasma. Jeszcze muszę przejść pod arkadą ajwanu, a tam nieboskłon zbudowany z glazurowanej cegły, pokrytej turkusowym szkliwem albo zupełnie przezroczystym, poza którym płoną oliwne znicze i nowe płaszczyzny wypełniają się barwami magicznych malowideł, czarnych i białych, o różnych odcieniach brązów, gdzie kształty podcieniowane delikatną bielą, czernią i głęboką zielenią. A wszystko się rozsypuje w ziarenka coraz mniejsze, niby okienka w koronkach zalane glazurą, w pajęczynie z pasemek ciągnionego szkła — pędy inkrustowane złotem, srebrem i miedzią, listki coraz drobniej sze strzelające z pąków narosłych na szklanych gałązkach. I coraz w tym więcej zieleni. W niej zapisane kształty zwierząt, roślin cudacznych, fantastycznych kwiatów, ptaków, ifritów wplecionych w epigraficzny ornament — tej samej zielonkawej barwy.
Jeszcze przed siebie. Krokiem coraz bardziej dudniącym — między gałęzie liściastego drzewa. Ponad Kyzył–kumy, takyry i barchany — w każdym liściu zapisany kształt innego mieszkańca kosmosu. Poczwarki drzemiące w tulejkach papirusów, zakodowane w genetycznej mądrości. Śnią pewnie sen stepu i dżungli — tylko naokoło mnie pęka sklepienie ogromne. Szczeliny się otwierają niby zagłębienia w pośniedziałej korze. Perspektywy biegną w czernią wypełnione tunele, w rozłamy ścian pokrytych dziwacznym malowidłem — jakbym z jednego ziarna włamywał się we wnętrze całego granatu. Jeszcze się pod stopami sączą soki różowawej mgiełki, odblaski z pałacu chorezmszahów, lecz jednocześnie krzepnie glazura zamrożona czernią.
Idę środkiem ulicy.
Rezonans kroków w płaszczyźnie szyby rozchodzi się szeroko, odbija od urwistych ścian i znów ogniskuje pode mną. W głębi, kiedy odruchowo szukam dla stóp oparcia, zatopione w ciemnej zieleni migoczą złote iskry kielichów, z przewróconych dzbanów sypią się monety, naszyjniki i perły, w bezruchu toczą się pierścienie. Pewnie nikt i nigdy nie mógł stąd wynieść niczego, jakby przed złodziejem rozwierała się ziemia i pochłaniała ukradzione skarby. Tylko moje stopy znajdują twarde chodniki. Posadzka z lodu skutego stratosferycznym mrozem. Ja jednak nie czuję chłodu. Moje ciało szczelnie zapięte w uniform blokady. I w marszu można się rozgrzać. Więc idę, wspinam się, zataczam chwiejnym krokiem — wyżej! Przez zielonym mrokiem wypełniony labirynt uliczek — jak po wznoszącym się dnie oceanu.
Dokąd? Wciąż lękam się unieść głowę, żeby tam — w zwiedzionych perspektywą przeręblach — dostrzec refleks promieni Heliosa na graniach pośniedziałych bloków, na trzech monu mentalnych wieżach wyniesionych wysoko nad cichy i mroczny labirynt Miedzianego Miasta.

Droga do Eldorado

Już nie wierzyłem ciszy poza mną.
Coś działo się tam, skąd wyszedłem. Mam przynajmniej nadzieję, że Natan wierzy nadal w niezawodność zastawionej pułapki. Któż by się oparł, gdy go do piersi przytuli Władczyni Piękności, otoczy ramionami i przygarnie tam, gdzie korzeń na nowo nabrzmiały nadzieją będzie chciał trwać wiecznie.
Nie tylko on pragnął tego. Można by się zachłysnąć falą rozkosznej nadprzewodliwości, aż generator żywych komórek wyzwoli tyle energii, żeby — laserowym promieniem albo siłą woli przez powierzchnię pośniedziałej skóry — od spodu natchnąć życiem fantastyczne malowidła pokrywające ściany kryształowych bloków, aż się wybrzuszą na zewnątrz czymś więcej niż holowizyjnym obrazem, wypełnią niby baloniki i wreszcie się oderwą od miedzianej matrycy. W powietrze uniesie się posiew wszechwładnego Biomu.
Ktoś będzie się musiał sam z tym uporać.
Może powinienem był zostać? Jeśli mi nie starczyło odwagi, by ulżyć Jego męczarni, trzeba mi było przynajmniej zostać z siostrą Endo. To najwspanialsze, czym chciał się ze mną podzielić z całego serca. Żebym z nim został. Zapomniał. I przestał śnić o powrocie do Strefy Systemu.
Wzgardziłem twoją ofiarą. Wybacz, Endo.
Teraz coraz wolniej kroczę przez mroczny kanion Miedzianego Miasta. Nie udało się w pełni przeciąć pępowiny. Coś za mną zostało — trzyma mnie sprzężonego—nadal z wnętrzem ukrytym pod miedzianą blachą. Jakbym tam pozostał jednym ze swoich zmysłów. Absurd, pomyślałem. Wszystko, co mnie łączy ze światem, Endo, jest tylko ulotną, podłą PAMIĘCIĄ.
A jednak czuję coś, co się zmienia tam, skąd uciekłem. Gwar pęcznieje w tajemnych podziemiach, pod sklepieniem Sali Królów. Gotów eksplodować poza granice Chorezmu. Rozsadzi zielone ściany i wyciśnie z nich brokat, czerwone złoto, pajęcze muśliny i srebrne sieci — rozdarte szeroko, jakby na obrzmiałej piersi pękła żelazna kolczuga. I wszystko to — beze mnie. Mój miecz rdzewieje w pochwie. Chciałbym stąd odejść. Idę coraz wolniej. Ten świat, który mnie otacza, tak bardzo realny i określony empirią, rzeczywiście zostawił w przeszłości cieniutką pępowinę, kędy goni mnie puls, który dawno powinien wygasnąć — nie przed godziną, lecz przed lat z górą tysiącem. Zatrzymałem się wreszcie i ostrożnie obejrzałem przez ramię. W perspektywie ulicy nie było tej ciemności, którą raz już poznałem dzięki oczom Endo. Dzisiaj miedziane, patyną pokryte lustra ogniskowały jakąś szarość. Mróz tutaj musiał panować okrutny — czarny lód pod stopami rezonował jak dzwon, czułą membraną gonił w moją stronę drżenia budzące się w sercu miasta. A przecież przychodzę stamtąd. Powinienem wiedzieć, co jeszcze wstrząsnąć może światem zaszczepionym mitem upadłej cywilizacji Wielkiego Chorezmu, wysnutym z genetycznej pamięci Endo — ostatniego z sufich, dla których nie ma bogactwa nad bogactwo duszy.
Powinienem tam wrócić. Czyż nie jest podłością opuszczać w potrzebie towarzysza broni? Przecież ponad granie murów wyrasta tam szara poświata i, jeśli wsłuchać się głębiej, już odzywają się głuche tąpnięcia, jakby westchnienia wewnątrz ziemi. Wstrzymałem oddech, gdyż zrozumiałem nagle, przypomniałem sobie, że nie ja jeden w tamten świat przeniknąłem z zewnątrz. Garbaty gnom dotarł tam przede mną pod osłoną swojego Pierścienia. I jeszcze — tunel z białego szkliwa wetknął tam jeden korzeń, żeby nad czarną taflą przebitych posadzek otworzyć ogromne, białe oko. Patrząc w tę i w tamtą stronę, gdyż Biała Kula tkwi również w obecnej mojej rzeczywistości — na pustym placu w sercu Miedzianego Miasta. Nerw wzrokowy cienkim światłowodem sięga daleko, żeby każde dziecko w brzuchu Lewiatana nacieszyć kalejdoskopem otwartej przestrzeni, gdyż tylko Teatrem jest to wszystko, co dzieje się nad ich prawdziwą oceaniczną głębią.
To ostatnia szansa, żeby stąd odejść — pomyślałem. Tuż za murami miasta zaczyna się równina rozległa aż po szczyty najeżone niby kolczasta płetwa, gdzie szczeliny między igłami górskiego masywu wypełnia lód zeszklonej kosmicznej przestrzeni — tak samo przejrzysty i dostrzegalny wyłącznie za sprawą zmiennych współczynników kątowych załamania słonecznych promieni. Może nad tymi szczytami dostrzegłbym srebrną iskrę „Trieda” zamykającego nad Miedzianym Miastem kolejną pętlę lub zawieszonego na stacjonarnej orbicie. Mógłbym wezwać mojego Brata, żeby po mnie przysłał starbolta.
Lecz nogi mam jakby stopami przymarzłe do ziemi. Chwiejna szarość wypełnia się przeraźliwą bielą, rozpala ognisko ogromne — otwiera się OKO. A mnie przenika ten sam paniczny lęk, który ogarnął Endo, gdy po raz pierwszy twarzą w twarz zetknął się z tym kimś zamkniętym pod szklaną, przezroczystą powieką.
I jednocześnie wydało mi się, że czyjś oddech zbiega się z moim — aż potrząsnąłem głową. Radiostacja skafandra powtórzyła ten szelest. Miałem uczucie, że ktoś mnie widzi i słyszy, chciałby się odezwać, ale nazbyt go bawi moja rozterka.
— Kto… — wyszeptałem.
Tymczasem biel przede mną coraz jaśniejsza. Trzask słychać, jakby się coś wyłamywało nad czarną glazurą zatapiającą chodniki i jezdnie.
Tuż koło mnie ktoś nabrał oddechu w olbrzymie płuca — chciał zatrzymać powietrze, lecz się wyrwało wbrew jego woli i wreszcie usłyszałem cichy śmiech, bardziej podobny do szelestu szronu osypującego się z drzew.
— To ty… Raven? — zapytałem.
Nie wytrzymał. Parsknął wreszcie i coś zatrzeszczało z przeraźliwym wysiłkiem, jakby się czerń zwinęła pięścią w szklanym słoju, żeby rozsadzić hełm i na wszystkich nas bluznąć piekielną sadzą, błotem pulsującym pod szklanym czerepem, jednocześnie magmą i martwym prochem, z których dopiero zawiązać może się ciało. Czyje? Wyzwoli się szaleństwem z kiszek Horowitza, spojrzy na mnie — jaki tu i teraz jestem, popatrzy twardym wzrokiem Van den Berga, cały ten obłędny labirynt ewolucji wyjaśni głosem Yongbloda — najbardziej kompetentnego w sprawach biologii, a może wskrzesi Endo, może się tylko z wierzchu zasklepi nabłonkiem, a wewnątrz czerń nadal będzie w sercu Natana bełkotać obłędnie. Albo drugim mną będzie. Nie drugim — tym samym.
Zdążyłem to pomyśleć, kiedy ten ktoś — cieniem podążający trop w trop za mną — stracił ochotę do zabaw. Odezwał się głosem Natana. Nie — wcale nie czekał, aż potwierdzę odbiór. Mówił krótko. Potem usłyszałem trzask i tylko pamięć pozwoliła uświadomić sobie treść expose wygłoszonego przez Nadzorcę Eksperymentu:
„… Nie dawałem ci szansy. Wyszedłeś. Trzeba było zostać. To była jedyna okazja w miarę pogodnie dopełnić żywota. Prawda, że nasz Endo całą duszą zaangażował się w ten teatr? Marny, ale zawsze… Zostając miałbyś możność odznaczenia się w morderczej walce z tym, jak mu… Czyngis–chanem — parsknął raptownie uciętym śmiechem. — Tylko razem mogliście czegokolwiek dokonać. Teraz Endo ma swojego Czyngis–chana w cudownym iluzjonie, a ty… masz mnie. Jak sądzisz, który z was ma większe szansę? Jeśli chodzi o mnie podeślę ci nawet paru sprzymierzeńców. Nie cierpię, jeśli mi pod nogami pląta się jakaś nędza. Ale ty się brataj, Elf! Bez skrępowania. Masz jeszcze z kim krwią się pomieszać? Szukaj przymierza. Tylko pamiętaj — ostatnia kropelka i tak należy do mnie… A teraz — łap!”
Jednocześnie usłyszałem daleki łoskot. Eksplozja targnęła powietrzem, jakby nie tamte słowa, lecz moje ich zrozumienie okazało się lontem.
Aż się zachwiałem od pchnięcia, chociaż wciąż jeszcze bokiem stałem do białego pęcherza, który się wzbił ponad mury zielone. Zamigotały w powietrzu kleksy jakieś, tam — wysoko — rozpostarte białymi kloszami. Trysnęły wysoko, aż jednolita poświata rozpadła się na tysiące iskier. Poczułem gwałtowny werbel na szybie hełmu i na piersi opiętej tarczą skafandra. Przez moment kryształowe krople zacięły ostro, a potem bębniły równo, choć nie mniej mocno. Stałem w deszczu, który lunął nagle, nie z nieba przecież — to było bez chmury, nie mogło aż do stratosfery wypompować tyle wilgoci. A jednak stałem w deszczu. Tylko raz po raz coś mi o przyłbicę brzękło, jakby się odbił od niej kryształowy odprysk. Patrzyłem szeroko rozwartymi oczami i zdawało mi się, że tam — nad masywem martwych gmachów — gejzer trysnął z podziemi, na tyle gorący, żeby się w mig nie przemienić w słup lodu. Otworzył się wysoko rozpryskiem potwornym i z głębokiej sztolni dalej ssał rybi pomiot — z brzucha ogromnej żyworodnej ryby wyduszał tysiące żywych iskier. Pomyślałem tylko — jak potworne musi być ciśnienie, które rozerwało tę kiszkę podziemną.
Bryzgi wody grzmotnęły raz jeszcze i w powietrzu pozostał tylko pył wodny, rozwiesił tęcze między ścianami i zielenią zraszał płyty z dziwaczną, liściastą intarsją.
We mnie jednym grzmot ciągle narastał — jak zwykle spóźniony wobec tego, co gdzieś się dokonało.
— Nie — szepnąłem zmartwiałymi wargami. — Natan… Nie możesz tego zrobić!
Tam, gdzie się biel znowu pod ziemię zapadła, coś wzbierało pomiędzy murami, jakby się tłum przeciskał przez mroczny labirynt i szmerem podnieconych głosów płynął w moją stronę. Nagle zrozumiałem, że już jest koło mnie.
Spojrzałem pod nogi.
Ucięte powyżej kostek. Jakby się zanurzyły w czarnej glazurze. Jednak ta warstwa zewnętrzna zdawała się płynąć. Napór czułem — już sięgający kolan. Od załomów murów też plusk dochodził. Perliły się pęcherzyki piany, coraz jej więcej było, nie potrafiła dotrzymać kroku pierwszej fali. A dopiero nadciągał szum prawdziwy. Dostrzegłem w ostatniej chwili — łeb potężnej połyskliwej fali. Przeciskała się całą szerokością ulicy.
Skoczyłem pod ścianę i w tej samej chwili ciemność mnie nakryła, targnęła, jakbym nie potrafił ustać mocniej niż polip przywierający do skały na swej jednej nodze, opierający się kurczowo przed morskim prądem, który go ciągnie, szarpie i spycha w chłodną głębię pozbawioną planktonu.
Wtuliłem się w moją rafę. Wkoło powierzchnia wody uciekła wysoko. Byłem pęcherzykiem powietrza jeszcze się dna trzymającym. Sam nie wiem, czemu nie chciałem wypłynąć. Ta fala by mnie zaniosła prosto do granic miasta, gdzie tak bardzo pragnąłem dotrzeć. Winienem się poddać, rozłożyć płetwy i dać się ponieść nurtowi, który z kazamat wytrysnął na światło dzienne.
Kula hełmu nagle przebiła powierzchnię. Woda gwałtownie opadła do bioder, potem z powrotem uniosła się do ramion i na tej wysokości ustaliła chwiejny poziom. Wartki nurt spychał mnie wstecz od miejsca, gdzie eksplozja wstrząsnęła sercem Miedzianego Miasta. Spróbowałem przesunąć się krok naprzeciw wirującym prądom. Poszukałem wzrokiem oparcia dla palców — po zielonym murze pięć krwawych szram schodziło pod powierzchnię wody. Cofnąłem rękę — blizny pasowały do rozstawu moich własnych palców. A więc — tak mocno trzymałem, zrozumiałem nagle, aż rękawice skafandra zdarły cienki naskórek grynszpanu i obnażyły ukrytą naturę murów. Blizny wypełniły się czerwonozłotym, jaśniejącym bardziej niż zwykle połyskiem miedzi. Coś świeciło wewnątrz, jakby się tam zapalała łuna nad pożółkłym stepem.
Moment nieuwagi i — znowu mną szarpnęło. Oderwałem się od mojej rafy, wir mnie pochwycił, okręcił. Szarpnąłem się — na sekundę dłoń mi uwięzła w czymś gęstszym od wody. Pęcherz bezwładnej meduzy przepłynął koło mnie. Starczyło, żeby się od czegoś odepchnąć i znowu przykleić do ściany — już po drugiej stronie kanionu i kilkadziesiąt metrów poniżej miejsca, gdzie mnie zaskoczyła pierwsza fala.
Znowu coś dostrzegłem tuż pod czarną powierzchnią wody. Strzęp pusty z rozpostartymi szeroko, luźno kołyszącymi się rękami. Za nim jeszcze jeden, bardziej zwarty. Nad wodę wystawał garb mlecznej błony z widocznym wewnątrz pęcherzem powietrza. Pewnie się dostało przez rozdarcie elastyczne— go pokrowca. A wkoło” płynęła piana. Perlące się płaty wypełniały całą przestrzeń, aż dostrzegłem wreszcie zator spiętrzony ze wzdętych bąbli. Lecz poszczególne pęcherze coraz były większe i mniej wypełnione powietrzem, napuchłe woskową błoną na zgęstkach żelu o mlecznym odcieniu. Wciąż jeszcze wartki nurt próbował ten zator przepchnąć przez jakieś ucho igielne, gdzie martwe zezwłoki zlepiły się bokami — śmiertelny spazm wycisnął im śluz i pianę przez powierzchniową błonę — pot wyduszony porami bladej skóry.
Czułem, jak nogi miękną pode mną. System biostymulacji skafandra daremnie nakłuwa mięśnie elektryczną akupunkturą. Zachwiałem się i — pociągnięty słabą falą odpływu — odpadłem od ściany. Jednocześnie pękł tamten zator. Pozwoliłem się nieść — dokądkolwiek, a woda spływała powoli. Leżałem w niej rozpostarty, nie ruszając ręką ani nogą. Ciężaru skafandra zabrakło, żeby mnie pociągnąć na dno. Płynąłem, a wkoło inni bracia moi. Każdy bezwolny w swojej biologicznej ochronie — cytoplazmatycznej błonie. Wszyscy zgodnie przemieszczający się w milczącym pochodzie nagich ciał prosto do ogromnego pieca, przez który w niebo uleci dymna hekatomba.
Lecz ten akurat świat gotów jest nas raczej zamrozić w kamienie niż rozkruszyć na popiół.
Przed moją twarzą przesuwają się przezroczyste boki. Mogę zajrzeć w głąb martwych ciał, chociaż mnie jednego świadomość piekielnego chłodu przenika do szpiku kości. Ich ciała na wylot prześwietla nadzieja dziennego światła. Daremnie — nigdzie nie mogę dostrzec jakiejś wodniczki tętniącej ani jądra ogarniętego tą dziwną gorączką, która tyle razy prześladowała mnie iluzją czyjegoś wzroku.
Jeszcze parę razy moje plecy prześliznęły się po czarnej szybie. Ciasno się zrobiło między dnem a powierzchnią. Prędzej czy później musiałem osiąść na mieliźnie. Wreszcie spłynęły resztki wody, a ja zostałem — szeroko rozpostarty, przywalony płatem przezroczystego mięsa, nakryty, ławicą martwych ciał we wspólnym grobie. Tylko oczy nie znajdowały w nich oparcia — wzrok przenikał na wylot, jakby nigdy nikogo nie było w próżnych łachmanach elastycznej błony.
We mnie samym zostało niewiele. Mógłbym być jednym z nich, obdarzonych tą pierwotną świadomością, której istnienia domyśliłem się dopiero w tym odległym zakątku Kosmosu. Teraz tkwi we mnie świadomość owego pierwotnego poziomu, gdzie cząsteczki planktonu zdolne do fotosyntezy zawiązują jedno z pierwszych ogniw troficznego łańcucha całej biosfery. Zawiązują się makroenergetyczne ciągi molekuł, zostają przyswojone przez kolejne systemy wyższych roślin i zwierząt, a wszystko po to, żeby koniec końców zaspokoić nasz ludzki głód, poza którym zostają tylko kloaki, groby i dymy krematoriów. Co jednak, jeśli świadomość nasza jest również tym ogniwem finalnym, poprzedzonym całym łańcuchem — niby korzeń zapuszczonym aż do poziomu organizmów pierwotnych? A jeżeli nawet świadomość tych plazmoidalnych potomków ziemskiej ameby jest zaledwie pierwszym szczeblem w hierarchii przeobrażeń doprowadzonych do ostatecznej doskonałości dzięki biogenicznemu akceleratorowi tej Planety? Gdzie’ich kres? A jeśli nawet zdołam dojść tej apoteozy — czy w jednakowym stopniu dotyczy człowieka?
Leżę w śniętej ławicy. Kilkaset trupów wyrzuconych na brzeg. Na poły przezroczysta krypta ciąży nade mną. Woda się dawno odsączyła i wielkie ciała ociekają już tylko jakby gęstą parafiną. W ich wnętrzach krystaliczny koloid ścina się mlecznym skrzepem, mętnieje coraz bardziej. Niedługo niczego nie zdołam dostrzec, poza tym, co dogasa we mnie. Na szczęście to jest najważniejsze. Taki jest każdy Nowy Świat. Najważniejsze w nich to, co tkwi w nas. W Natanie, w Endo. Przychodzimy zawsze z naszą wiarą i własnym obłędem. Tak, jak tu. Jeden odszczepieniec i dwaj służebnicy Systemu. Mamy swoją wiarę, ja — w zagubione cywilizacje Kosmosu, Endo — w restaurację swojej utraconej prehistorii, Natan — dążenie ku przyszłości, któremu nic nie stanie na przeszkodzie. Jesteśmy obywatelami, wieśniakami, rzemieślnikami, urzędnikami innego Systemu, Towarzyszami tego albo innego Muhammada, którzy tutaj trafili prosto w obfitość nowej karmy i śnić nagle zaczęli o spełnieniu najtajniejszych marzeń, o Słupach Siedmiu Mądrości w świątyniach Salomona, o skarbach Ofiru i rozkoszach wzbronionych za tamą Wielkiego Muru, o złotym cieniu Montezumy i grotach srebrnych, gdzie Biały Król wciąż jest jedynym władcą; nagle — tylko ręką podać, zda się, po Święty Kielich Graala i do Fabryki Absolutu. I już się nam jawią olbrzymy, syreny, maszkary i dziewice, które miliardy lat czekały wyłącznie na naszą ochotę; oczy nasze na mapach terra incognita znaczą lodowe iglice i kratery wypełnione pożarem, wody Amazonki wypływające z samego Raju, gdzie czerwonoskórzy własne pożerają dzieci, aby się nasycić ich odwagą do życia.
Tu wystarczy się schylić i dłonią zaczerpnąć ze Źródła Wiecznej Młodości. Bierz — czego dusza zapragnie! Już łupy zwalone na stosy ogromne. Dziel równo — kto ile wyszarpie! Ze świata spełniającego urok baśni — każdemu swoje; faraonom, Kartagińczykom i rzymskim wodzom, dla Aleksandra i Napoleona, a już dzielnie wiosłuje załoga nowej łajby — Cortes z pustym brzuchem, za nim Ponce de Leon, don Panf ilo, Hernando de Soto i Pizarro, każdego trzeba usadzić za stołem, nie pomijając sternika Jimeneza de Quesada, któremu się roi całe Eldorado — każdemu nałożyć na talerz, niech żrą — aż zdechną; tylko niektórym świat cywilizowany nada szlachetną postać lorda Elgina lub imię Henrich Schliemann.
Każdy z nas uwierzył w to na swój sposób. I wiara w to nasze Eldorado zapisana była w tych kilku ziarnach zakopanych w martwą jeszcze glebę. Cokolwiek się narodziło — jest naszym pragnieniem, odwzorowaniem tęsknot, jakie my — kosmiczne spory — niesiemy z sobą w martwy Wszechświat. I, kiedy nas nie stanie, ta legenda nas przetrwa — mit Planety będącej prawdziwym Eldorado dla fizyków, biologów, socjologów i innych poszukiwaczy skarbów. Dla nich nic nie znaczą krwawe hekatomby składane przy zachłannych korzeniach Drzewa–Kosmosu. Zresztą czas wybiela i nic nie znaczą jęki potępieńców, złamane przymierza, zdrady i zbrodnie, chlubny antropomorfizm wygładza zwierzęce pyski i nad czerwie pełzające w prochu wynosi skrzydlate formy. Prędzej czy później tchórzostwo nasze poczytane zostanie za fortel, rozpacz za odwagę, pijana determinacja okrzyknięta będzie bohaterstwem, złodziej zostanie odkrywcą, morderca — męczennikiem.
I mnie kiedyś znajdą, pod stosem wrogów nade mną usypanych w kurhan; zginął — powiedzą — wobec przygniatającej przewagi.
Napiąłem mięśnie, zwiotczałe tak długo, aż na nowo wypełniły próżne tuleje egzoszkieletu. Skuliłem się pod dziwnie zesztywniałą masą — coś zatrzeszczało, jakby się zeszkliło z wierzchu. Przewróciłem się na brzuch, dłonie i stopy wparłem w gładką szybę, wreszcie pchnąłem dźwignie kończyn wspomagane pilnie przez serwomotory.
Jeszcze czułem ciężar na barkach — spełzł na bok.
Teraz leżeli — nadzy. Bryły nieforemne, bez połysku prawie — wilgoć wyparowała z brzuchów wzdętych, śluz zakrzepł i od suchości naskórek zaczynał pękać. Złuszczone białe wióry pokryły im grzbiety jakby sierścią, łuską śnieżnych piór, zwykle przyklejonych do boków tych aniołów głębin.
Woda nas wyniosła na peryferie Miasta. Ponad cyklopicznym murem jaśniejsze promienie Heliosa zajrzały wreszcie w zielonkawą ciemnię. Tylko mój wzrok wciąż ciążył ku dołowi, jakby oczom najtrudniej było wyrwać się ze zwałowiska trupów, chociaż dokonała tego reszta ciała.
Wreszcie spojrzałem nad pobojowiskiem — przed siebie.
Mur gładki, wysoki, w nim się lustro odsłoniło z wypolerowanej miedzi. Może fala, która niedawno uderzyła o wewnętrzną stronę muru zlizała z niej zielony nalot, zeszlifowała patynę i na nowo odsłoniła zwierciadło.
Zobaczyłem w nim siebie — lekko zgarbioną postać w nietkniętym srebrzystym skafandrze. Poza mną inni śpią snem sprawiedliwych. Zmarznięci w kamień. Bo przecież to lód — nic innego. Mróz ścina Miedziane Miasto wypchnięte w stratosferę ponad resztę powierzchni Planety. Rozumiałem już, co znaczą białe płatki, jak puch — to mroźny szron zakwita fantastycznymi, strzępiastymi wzorami. Gdybym dłużej zwlekał pewnie bym się nie wyrwał spod skamieniałych, lodowych brył — pereł wyłowionych z morza.
Jeszcze kątem oka pochwyciłem drgnienie — tylko jeden głaz przechylił się na bok i zastygł ostatecznie.
Gdybym tu wrócił — pomyślałem — i skropił ich życiodajną wodą ze Źródła Wiecznej Młodości, tylko by na nich narosło jeszcze kilka trzaskających na mrozie sopli.
Odwróciłem się i poszedłem prosto do złotego lustra.
Człowiek w nim wyszedł mi naprzeciw, lecz w miejscu styku — gdzie Wrota miały się otworzyć, a my zlać w jedno — nie spotkaliśmy się twarzą w twarz. Uczynił krok w bok, kiedy się zrównaliśmy, obrócił na pięcie i dalej poszedł ramię w ramię ze mną. Tylko kula jego hełmu była wypełniona czernią.
Dzień szósty
„— Ciepła! — zawołał Sam. — Pańska ręka jest ciepła! A taka była zimna przez całe długie noce! Zwycięstwo, grajcie nam, surmy! — wykrzyknął i z błyszczącymi oczyma okręcił się w kółko tanecznym krokiem.”
(Tolkien, „Wyprawa”)
Genotyp biosfery

Raven tłumaczył się, że próbował zlokalizować sztab Natana. Kiedy spytałem o efekty — rozłożył ręce.
Teraz znowu świt wstaje nad białymi skałami. Ziemia paruje. Tkwimy w mlecznych bandażach, w kołysce szpitalnych prześcieradeł. Tylko bezpośrednio pod nami we mgle otwiera się studnia. Wygląda to jak odcisk buta w topniejącym śniegu — od dołu podsiąka wilgoć i widać też patyki, kamyczki i resztki zeszłorocznych liści. Magnetyczna stopa starbolta przenika aż do ziemi czerwonej, zrytej żylastymi bruzdami, ociekającej wilgocią, jak spocony głaz.
— Serio chcesz tu zostać? — zapytał Raven.
Skinął głową.
— To nie jest wyjście — powiedział. — Ręczę za to.
— Sam się przekonam.
Głowica starbolta zdaje się płynąć nad badylami sterczącymi ponad bagienne opary. Bardziej na południe dostrzegam las, a raczej cały płaskowyż skręcony z gałęzi i epifitów, zawieszony na przęsłach konarów między oporowymi pniami. Wszystko pozbawione barw jeszcze, ledwie szarobłękitne.
— Dlaczego akurat tutaj? — nie dawał za wygraną.
— Wybacz, jestem zmęczony.
Nie muszę kłamać. Jeśli spojrzeć w górę, przez wierzchnią soczewkę głowicy starbolta, można tam dostrzec iskrę podobną do gwiazdy pierwszej wielkości. Jeszcze ją widać mimo rozjaśniającej się zieleni nieba. „Tried” trwa na stacjonarnej orbicie — moja Opatrzność zbrojna w cierpliwość Synchromatu i elektromagnetyczne generatory. Tylko ich obecność na pograniczu atmosfery i kosmosu stanowi o wyborze miejsca na powierzchni Planety. Poza tym — mógłbym zejść gdziekolwiek.
Raven dobrze wie o tym. Czemu się niepokoi?
Jak dotąd ani razu nie pozbył się skafandra ani ciemni pod okapem czoła–hełmu. Kiedy wkraczaliśmy na pokład „Trieda”, po moim odwrocie z Miedzianego Miasta, obawiałem się, że kontrola śluz podniesie przeraźliwy alarm. Nawet byłem ciekaw, jak go Synchromat przywita. Nic się nie zdarzyło. Po prostu nic, jakby w tych paru nędznych komórkach, jakie Strefa Systemu zachowała ze starego „Trieda”, przetrwała pamięć o członkach dawnej załogi i teraz automaty po prostu stwierdziły powrót jednego z nich.
Nie mam pojęcia, czym się potem zajmował. Powiedział, że przyjdzie się zorientować w sytuacji. Było mi obojętne, co z sobą pocznie. Sam dałem się Synchromatowi wyłuskać ze skafandra. Niecierpliwie pomagałem rwać układ stymulacji — po kilku dniach nie wystawiania czułków ze skorupki człowiek i tak jest starannie wylizany, mimo to całe ciało trąci zapachem charakterystycznym nawet dla obmytego trupa. Poza tym w miejscach styku elektrod ze skórą paskudnie swędzą opuchlizny. Musiałem wziąć kąpiel. Sam nie wiem dlaczego wybrałem do tego apartamenty Natana. Potem się ogoliłem. Z pięć minut stałem przed lustrem w pozłacanych ramach. Tylko oprawa dodawała szyku — wewnątrz widziałem obcego człowieka. Tych parę dni nie pozostało bez śladu. A już bywały momenty, gdy wydawało mi się, że bardziej na psy zejść już niepodobna. Na tym polega urok przyszłości.
Jeszcze się suszyłem, kiedy Synchromat przygotował mi kilkanaście dań do wyboru. Wykręcił z tubek taką ucztę, jakbym powinien koniecznie zapchać się po dziurki w nosie, żeby na długo starczyło. Przyjemnie było patrzeć na te kulinarne arcydzieła, znacznie trudniej — przypomnieć sobie, na czym polega apetyt. Wciąż mnie przytłaczał kopiec na pół przezroczystych, bezwładnych ciał — jakbym to ich dotyk próbował spłukać z powierzchni skóry. W końcu zmusiłem się, żeby coś zjeść. Nie pamiętam — co. Z pewnością starczy tego na taki dzień; spokojny, kiedy donikąd nie trzeba się spieszyć — samo przyjdzie.
Zanim to wszystko zaplanowałem, odbyłem dłuższą rozmowę z Synchromatem. Zgodził się ze mną, co do ogólnych założeń taktycznych, lecz stawił zdecydowany opór, kiedy go chciałem wciągnąć w podjęcie bardziej zdecydowanych kroków przeciwko Natanowi. Powiedział, że powinienem wziąć wszystko na siebie, gdyż ograniczenia jego programu — etc. Nie nastawałem. Miał rację. W ten sposób „Tried” miał wyłącznie zapewnić ochronę mojego starbolta.
— Elf, śpisz? — znowu odezwał się Raven.
Tego mi brakowało w rzeczy samej. Dałbym wiele za łóżko, w którym można się zwinąć — nie jak w kołysce amortyzacyjnego pęcherza, nazbyt tu wszystko przychylne każdemu drgnieniu mięśnia. Wolałbym twardy materac. Tylko pościel przydałaby się nieskazitelnie biała, szeleszcząca, trochę jeszcze sztywna i chłodna. W niej ciało nie przepada bez śladu, lecz zasypia powoli i czujesz, jak się kolejno odłączają członki zanurzone w nieświadomości. Nie było czasu na pokładzie „Trieda”, choć apartamenty Natana z pewnością dysponowały nie takim luksusem. Zresztą — gdybym się zdecydował wówczas, spałbym teraz przynajmniej dwadzieścia cztery godziny. Albo trzydzieści cztery — uwzględniając dobę na powierzchni Planety.
— Chciałbym porozmawiać z tobą — powiedział Raven.
— O czym? — zdziwiłem się.
Od pewnego czasu miałem wrażenie, że — tak naprawdę — nie mamy sobie wiele do powiedzenia.
Potrzebowałem odpoczynku. Jeśli nie snu, to przynajmniej takiego odprężenia, jakie daje kołyska amortyzacyjnego fotela — tkwię w niej niby samica przywry żylnej noszona w skórnych fałdach samca, który mocno wczepił się w ścięgna starbolta. Chciałbym móc tak półleżeć i nie myśleć o niczym. Świadomość musi przetrawić swoje, tak samo, jak mój organizm wylizuje węglowodany z karmy wciąż jeszcze uciskającej żołądek.
Raven chciałby porozmawiać ze mną. Jego osobista niefrasobliwość dla doczesności, domagającej się snu i energii, nie powinna rzutować na tych zdeterminowanych materią bardziej podłą. Z drugiej strony — cóż ja wiem o nim?
Raz już mi nie pozwolił zasnąć. Bezpośrednio od kolacji oderwał mnie za pośrednictwem Synchromatu. Wszystko było mi obojętne do tego stopnia, że dałem się zaciągnąć do sekcji reanimacyjnej „Trieda”. Ravena zastałem przed sarkofagiem, w którym Synchromat umieścił ciało Endo. Wiem, że to przypadek, ale — już od progu poczułem się nieswojo — to, co zostało z Endo, złożone zostało w ten sarkofag, który zwykle zajmował Horowitz — niechętny dla przypływów i odpływów kosmicznych „wiosen”, zanim ostatecznie zrezygnował z szansy zostania jednym z Matuzalemów.
Kiedy wszedłem do reanimatorni, Raven akurat całym sobą zasłaniał wybrzuszone wieko, pod którym spoczywało ciało Endo. Dzięki temu pewnie mój wzrok padł najpierw na dwa pionowo ustawione, szklane słoje. A więc Synchromat zbytnio się nie cackał — pomyślałem. — Zamiast im robić pobudkę i potem na powrót wekować w sarkofagi, słusznie doszedł do wniosku, że — jeśli potrafili tak długo — mogą też dalej własnym sposobem trzymać się nieśmiertelności. Po prostu wyłowił ich z rezerwuaru biomasy razem z porcją wody i tak zabezpieczył w dwóch przezroczystych cylindrach. Teraz ich zupełnie nagie ciała wisiały w formalinie, jako eksponaty większej kolekcji, do której wszystkim nam przyjdzie dobić. Poza Ravenem. Nie trzeba było się zbliżać zanadto, żeby stwierdzić nadzwyczajną dbałość Synchromatu o dalsze prosperity Egzulów Strefy Systemu w ich — przynajmniej doraźnie — naturalnym środowisku. Zaczerpnął im wody razem z solidną porcją planktonu i glonów, na wypadek głębszego flirtu z zielskiem. Pewnie też nie odmawiał światła dla fotosyntezy. Teraz zielone listki glonów pozawijały im się wokół wiotkich ramion i nóg, przylgnęły do policzków i skroni, kępkami wodnego mchu zakwitły w okolicach kroczy. Trudno było sprawdzić naocznie, co na temat ich rozdzielnopłciowości opowiadał Endo. W każdym bądź razie na pierwszy rzut oka nie potrafiłem znaleźć bardziej podkreślonych cech płciowych w żadnym z drobnych, jakby jeszcze nie wydoroślałych ciał. Może nazbyt ich algi pokrywały niby splątany bluszcz próbujący wślizgnąć się w każdy naturalny otwór, w płeć, pod pachy, w uszy i do lekko rozchylonych ust.
Na dźwięk moich kroków Raven odstąpił w bok. Znowu znalazłem się twarzą w twarz z Endo. Dopiero też widok tego ciała wywołał we mnie prawdziwy wstrząs.
Niby się nic nie zmieniło od czasu, gdy go znaleźliśmy porzuconego pośród innych kości na cmentarzysku Planety. Wystarczyło jednak przyjrzeć się uważniej, aby stwierdzić — coś jest bardziej nie w porządku niż przedtem. To ciało było napuchnięte nierównomiernie, miejscami widziałem ciemne guzy podskórne, obrzęki wokół stawów i sine węzły naczyń krwionośnych. Sprawiało to nieodparte wrażenie, że ciało to zostało poddane potwornym torturom — już nie w laboratorium Synchromatu, lecz co najmniej w rzeźni obsługiwanej przez kogoś bardziej zmyślonego niż automaty. A przy tym to ciało dziwnie nie pasowało do gniazda w srebrzystych jak szron mikrokontaktach sarkofagu. Nie od razu zorientowałem się w czym rzecz. Pamiętam — spojrzałem na Ravena osłupiałym wzrokiem. To ciało było zbyt wielkie, było wręcz ogromne, masywne i spięte potężnymi mięśniami — już się skręcało niby embrion dojrzały w zbyt ciasnej szklanej macicy. Lecz najstraszniejsza w tym była głowa — również rozdęta do nieprawdopodobnych wymiarów. Czerwony grzebień, który połowił to wodogłowie, zaczął się zrastać jeszcze na powierzchni Planety, teraz zabliźnił się niezdarnym szwem, byle jak zszytym przy pomocy ścięgien o grubości palca. Z wierzchu częściowo zarosła to zielonkawa, meszkowata skóra, lecz pod nią coś drgało dalej — aż zamknąłem oczy. I tak trudno było uciec przed nazbyt sugestywnym obrazem — całą twarz też przenikał grymas nieustannego bólu, skośne fałdy zgrubiałych powiek narosły na oczy, nos jakby się spłaszczył i napuchnięty język sterczał z ust. Pamiętam, pomyślałem wtedy — typowe objawy mongolizmu. I coś mną wstrząsnęło nie mniej niż tym ciałem — jakby już na zgliszczach Wielkiego Chorezmu dopełniło się moje proroctwo.
Pamiętam — stałem osłupiały, a tam pulsowały tętnice, głębokie drgawki przenikały to nagie, wyprężone ciało, od głowy po stopy uwięzione w tkance mikrokontaktów. Ono żyło, chociaż nie miało ku temu prawa. Potworny metabolizm zachował aktywność niezależną od czasu i całej anabiotycznej aparatury, nie poddającą się nawet temperaturom bezwzględnie sprowadzającym każdy żywy organizm do głębokiego letargu.
Kiedy wreszcie odzyskałem mowę, zacząłem coś krzyczeć, domagać się od Synchromatu natychmiastowej eutanazji. Dosyć! Uśpij to albo zabij! — krzyczałem. — Niech przestanie wierzgać niby zwierzę z przetrąconym kręgosłupem! Dobij to wreszcie!
Raven stał obok i milczał, a ja się miotałem, aż mnie zdjęły torsje i omal nie zwymiotowałem całego posiłku na szklane wieko sarkofagu, pod którym skręcało się ciało Endo. Przycisnąłem czoło do chłodnej szyby i wtedy dotarło do mnie to, co powiedział Synchromat: „Nie mogę”. Wiedziałem o tym i to właśnie było najstraszniejsze. Wyobrażałem sobie, jak musi cierpieć czerw, liść, drzewo o podcinanych korzeniach, każda pierwotna forma istnienia — nagle pozbawiona świadomości. Gdyby ją kiedykolwiek posiadała. Tak pewnie cierpiało to ciało. Synchromat zaczął tłumaczyć, że wypróbował wszystkie mniej drastyczne sposoby przynajmniej tymczasowego wyłączenia życiowych funkcji. Twierdził, że sondy mikron kontaktów zagłębione w kulturach tkankowych za każdym razem rejestrują gwałtowne zmiany chromosomowe poszczególnych komórek, zmieniające ich własności morfologiczne i immunologiczne. Pojawiają się przy tym nowe krótkotrwałe szczepy komórek, dokonujące raptownej adaptacji całego organizmu do skrajnie dlań nieprzychylnych warunków, oraz linie komórek o nienormalnej liczbie chromosomów — niespodziewanie zanikające, żeby dać początek i miejsce nowym populacjom. Niewiele z tego rozumiałem. Nie słuchałem prawie. Tylko obraz pozostał w moich oczach, w pamięci zjednoczył się z tłem Miedzianego Miasta, gdzie w rozłamie zielonego labiryntu tysiące trupów skręcało się w białe kamienie.
Nic dziwnego, że później nie potrafiłem zasnąć, chociaż osiem godzin przeleżałem w mojej kabinie — na wznak, ze wzrokiem wbitym w strop przezroczystego klosza. Zewsząd przeświecały wnętrza „Trieda” utkane z krystalicznych rozrostów, jakby szkielecików radiolarii splecionych w jeszcze większą kolonię. Mój kamień — tkwię w nim. Tylko igiełki lodu przekłuwają zesztywniałą błonę. Wielobarwne nitki światłowodów. Iskierki gwiazd.
Gotów byłem poradzić Synchromatowi: wystrugaj drewniany kołek i przybij to ciało do ziemi, przez serce — jak mnie moje gwiezdne gwoździe przyszpiliły twardo na skrzyżowaniu dwóch czasów — mojego i Strefy Systemu. Lecz „Tried” wciąż wisiał w stożku cienia Planety osłaniającej nas przed gorączką Heliosa i, wobec tamtej Nocy — jakby się Skrzydła Czarnego Kruka utkane z kosmicznej przestrzeni, tuliły znowu do maleńkiego tułowia Planety — dziwnie miałkie wydały mi się lęki gnębiące mnie po tej stronie realności — w pełnym świetle dnia lub w pomieszczeniach luminowanych wnętrzy „Trieda”. Strefa Systemu opuściła nas na jakimś cienkim drucie, niby wahadło, prosto nad wylot tej studni wypełnionej przeraźliwą głębią. Cóż dla niej znaczą największe stosy trupów wypatroszonych z Miedzianego Miasta, co znaczą kości ludzi, gadów i innych szczurów — połknie wszystko, nawet okaleczone ciało Chorezmijczyka Endo. Razem ze stolicą jego Imperium. Wreszcie zielonym mchem porosła cembrowina studni i ponad szmaragdowy sierp Planety wyjrzał łeb Heliosa nastroszony protuberancjami. Poczułem znowu ulgę, jakby raz jeszcze zbawienna odwilż przeniknęła moje ciało sparaliżowane bolesnym spazmem. Byłem gotów zapomnieć o wszystkim, wstać, uśmiechnąć się do każdego — ktokolwiek stanie mi na drodze, a potem podreptać do starbolta i znowu próbować. Szczeniackie metody — od nowa węszyć w dżungli, szukać tropów wiodących do Miedzianego Miasta przez skuty mrozem płaskowyż, nurkować na dno oceanu, czort wie gdzie jeszcze. Tak można w nieskończoność. To zupełnie tak, jakbym najbardziej bolesne pragnął zrozumieć odwracając się plecami do mocy piekielnych, zdrajców i morderców — piersią pod pieszczoty kolejnej atrapy Strefy Systemu.
Tknięty tą myślą zerwałem się z mojego legowiska i godzinę przynajmniej stałem nieruchomo, rozwartymi oczami wpatrzony w tarczę Planety. Świt tam pogłębiał strefę przyswajalną dla moich zmysłów — z drugiej strony ciemność się odsuwała powoli, niby potworna pancerna skorupa, która się uchyla, żeby obnażyć żywe ciało. I nagle zrozumiałem — wtedy właśnie, że nic mi innego nie pozostało, poza tym jednym, ostatnim sposobem, żeby cokolwiek dokonać — zanim mnie kosmos przyjmie na cmentarzysko dla kosmicznych wraków nie mniejsze od tego, na którym Planeta grzebie swoje dinozaury.
Byłem już zdecydowany, kiedy w drzwiach kabiny pojawił się Raven. Widocznie uznał, że dał mi wystarczająco dużo czasu, żebym się na coś zdecydował wreszcie.
Milczał i czekał. Przywdziałem więc na nowo skafander. Poszedł za mną. W śluzie przed gniazdem startowym starboltów automaty dokonały ponownej kontroli biologicznej ochrony i błyskiem neodymowych laserów podładowały bio–blokadę skafandrów.
Kiedy elektromagnetyczny tłok wypchnął starbolta ze złotej gilzy — prosto w przestrzeń — przejąłem stery i poprowadziłem ładownik. Nie zmuszałem ciał do znoszenia przeciążeń, przy których gaśnie świadomość. Nie goniłem za uciekającą strefą nocy. Postanowiłem lądować bezpośrednio pod „Triedem”, gdzie świt rozlewał akurat mleczne jezioro w niecce między czerwonymi skałami na wschodzie a zielonym gąszczem. Z jednej też strony, na dalekim planie, występowały szczyty gór wyspowych, z drugiej pod obłokami ginęły wulkaniczne kopuły i szerokie kaldery, z których ciśnienie wewnątrz globu wypiętrzyło kiedyś kolejne stożki stratowulkanów. Dzisiaj wszystko to było wystygłe — przynajmniej pod tym względem nic się nie zmieniło od czasów pierwszej wyprawy.
Pamiętam — Raven próbował protestować, kiedy zrozumiał, że wybrałem akurat to miejsce. Twierdził, że przyjdzie nam zdechnąć z nudów. Mimo to wylądowałem i postanowiłem czekać.
Jeśli trudno samemu w czymkolwiek się połapać najlepiej przysiąść na jakiejś mieliźnie i odczekać, aż wkoło przestanie się pienić. Bodaj jeden prawdziwie pełny dzień na powierzchni Planety. Od świtu do zmierzchu. Może jeszcze trochę. Zawsze istnieje nadzieja, że starczy mi samozaparcia, żeby doczekać chwili, kiedy nade mną zwiną się skrzydła nocy.
Na razie rozciąga się pod nami olbrzymia równina, jak przystało na tropikalne okolice tutejszego równika ukształtowana przez silne procesy aluwialno—denudacyjne, z widocznymi już nad poziomem mgieł płaskimi kopcami gór wyspowych i ukrytymi jeszcze meandrami rzek tworzących wodospady na stromych stokach cofających się w kierunku starego górskiego masywu. Tyle z lotu ptaka rozeznałem w podczerwieni.
Tak też znaleźliśmy się tutaj.
Teraz stery przesunięte w pozycję STOP i korzonki palców wywleczone z tulejek biokontaktów.
Raven półleży w fotelu drugiego pilota. Chciałbym móc cokolwiek odczytać z jego twarzy — jeśli ją ma. Wyraźnie widać, że coś go gnębi. Nazbyt spięte ciało nie potrafi się rozluźnić w przeźroczu amortyzacyjnego pęcherza.
A przecież to ja powinienem mieć nadszarpnięte nerwy. W głowicy starbolta sprzężony z jego motorami, a jeśli zabrakło tego wsparcia — per pedes, pedałowałem przez jakiś cholerny gąszcz, gnałem na złamanie karku przez mroczny las, zamiast się przylepić do jakiegoś pnia — przynajmniej z jednym drzewem dojść do ładu, a przy okazji pozwolić, żeby to COŚ, co mi nieustannie depcze po piętach, przebiegło obok. Mógłbym się przyjrzeć. Zanim znowu poczuję w gardle strach. Może dzisiaj uda mi się ten fortel.
— Raven — powiedziałem. — Zapamiętałeś, kiedy po raz ostatni widzieliśmy się we wnętrzu Miedzianego Miasta?
— A jak — mruknął niechętnie. — Właśnie się przylepiłeś do czyjegoś z wysiłku spoconego czółka.
— Dlaczego Natan nie domyślił się twojego istnienia?
— A, w tym rzecz — głos mu zabrzmiał z wymówką, jakbym pytał o coś aż nazbyt błahego. — Mam swoje sposoby.
— Gdzie zniknąłeś?
— Nie miałem zamiaru cię zostawić. Ani tego drugiego durnia. Byłem w pobliżu.
— O kim mówisz? — zapytałem.
— Ty sam sobie dałeś radę. Ktoś musiał zadbać o twojego hobbita.
A więc to tak, pomyślałem. I wreszcie poczułem ulgę. Jakbym cały ten czas poczuwał się do winy, że nie przyszedłem wtedy z pomocą temu karłowi, który nadstawiał cherlawej główki w imię swojego narodu. Dobrze, że ktoś to zrobił za mnie. A jednak w uszach ciągle mi się odzywał alarmowy brzęczyk, jak tamten pisk zdepniętego szczura.
— Co z nim? — zapytałem.
— A… — Raven machnął ręką. — Cieszy się dobrym zdrowiem. Czy to tak trudno domyślić się, że takich jak on stać na więcej niż to z pozoru wygląda? Ostatecznie potrafili przetrwać w Strefie Systemu.
Co też Raven wie o Strefie Systemu? — zastanowiłem się. Gotów byłem zagadnąć go na ten temat, gdy przypomniałem sobie postanowienie, aby przestać zadawać głupie pytania. Że głupie — mogłem się w mig przekonać; przecież mu dałem wolną rękę na pokładzie „Trieda”. Mógł się nawet podłączyć do Synchromatu — jeżeli potrafi. Czasu miał aż nadto.
— O czym zamierzałeś ze mną mówić? — spytałem.
— E, nic nadzwyczajnego. Po prostu jestem ciekaw, czy ty… — zawahał się. — Coś już kontaktujesz?
Mogłem to skwitować tylko mniej lub bardziej wesołym śmiechem.
— Domyślam się już, że tak naprawdę nigdy w pełni nie zrozumiem tego, co dzieje się na tej Planecie — powiedziałem.
— Istnieje coś jeszcze poza rozumem — odparł.
— Na razie zostawmy w spokoju metafizykę. Naprawdę czegoś się już nauczyłem. Jeżeli nie chcę się wpakować w symboliką to tylko dlatego, gdyż nigdy nie byłem nawet przeciętnym teoretykiem i pewnie bym się z tego do reszty nie wyplątał. Tym nie mniej Horowitz bardzo się starał uczynić ze mnie swojego ucznia. Za każdym razem wywlekał więc w mojej obecności różne prawdy odgrzebane w zamierzchłych czasach. Kiedyś zrobił cały wykład uzasadniający twierdzenie Van der Leeuwa, który miał ponoć powiedzieć: „Wystarczy poznać mit, aby zrozumieć życie”.
Miałem wrażenie, jakby zatrzymał na mnie ciężkie spojrzenie rtęciowej źrenicy, zanim przerwał milczenie:
— Istnieją prawdy niedostępne dla jednostek — powiedział. — Może istota tej Planety w pełni wyjawi swoją naturę dopiero wobec penetracji „świadomości społecznej”?
— Oho! — zdziwiłem się. — Istnieje coś takiego?
— W procesie rozmnażania każda komórka przekazuje komórkom potomnym pełną informację dotyczącą ich składu, budowy i funkcji. Analogicznie rozmnaża się człowiek. Lecz wyspecjalizowane komórki tworzą układ nadrzędny czyli organizm, a specjalizacja funkcji w kręgu stada pierwotnych ludzi powołuje do bytu społeczeństwo. Organizm może być obdarzony świadomością, prawda? Czemuż wzbraniać tego społeczeństwu, jeśli osiągnie odpowiedni poziom komplikacji…
— Jak Strefa Systemu — wyrwało mi się.
— Więcej. Cóż znaczy każde pokolenie z osobna — jakby się uśmiechnął do samego siebie. — Tak samo, jak w każdym z nas tkwi jego genealogia, tak samo żadna cywilizacja nie może przetrwać poza prawdą własnej historii. Prawdziwa PAMIĘĆ nie może być ograniczona w czasie.
— Świadomość nieograniczona w czasie — powiedziałem sam do siebie. — Wiesz, jak to nazwał Synchromat? Nadświadomością.
— Gdyż jest nadświadomością.
— Czy nie wydaje ci się, że to nadbudowa zaprojektowana ze zbyt wielkim rozmachem, aby posłużyć wyłącznie do zrozumienia jednej planety? — zapytałem.
— Kiedy mówię — Planeta, myślę — Kosmos.
— Cóż zostaje dla takich jak ja, którzy raczkując, pierwsi sparzyli sobie paluszki?
Znów milczał chwilę, jakby się nad czymś zastanawiał.
— Nie jesteś biologiem — powiedział bez związku.
— Nie jestem również filozofem — roześmiałem się.
— Fakt. Co prawda polecałem się na demiurga, a jednak… Zupełnie inaczej rozmawiałbym z Van den Bergiem, inaczej z Yongblodem czy Horowitzem.
— Nie mieliśmy przed sobą tajemnic.
— Tak ci się wydaje. Siłą rzeczy tajemnice, nawet mimowolnie, występują w obrębie specjalizacji każdego z nas. A każdy z nich był specjalistą. Z jednym wdałbym się w pogawędkę o fizyce, z drugim o biologii, z trzecim wspólny język możnaby znaleźć w teoriach dotyczących ewolucji społeczeństw. Ty natomiast…
— Jestem niczym. To chciałeś powiedzieć?
— Elf…
— Nie krępuj się. Wy — tam, w strefie nocy, czy czort wie skąd pochodzisz, zapewne zjedliście wszystkie rozumy. Zresztą — jak tu wyłożyć prawdę o świecie, w którym połapać się może tylko — jak to nazwałeś — „świadomość społeczna”, a może i coś więcej, kiedy przed tobą siedzi specjalista od pilotażu!
Roześmiał się.
— A ja, doprawdy, potrafię latać nie tylko w atmosferach planet. Niezgorzej opanowałem nawigację w tym kawałku Kosmosu dostępnym dla mojej ograniczonej podświadomości. Daj mi dobrego starbolta, a zrobię z niego żółtą łódź podwodną lub kreta. Sondowanie gwiezdnych purchawek też mi nie sprawia większych trudności…
— Wiesz, jak to się nazywa? — przerwał mi Raven. — Tego rodzaju napady wesołości towarzyszą hebefrenii albo stanowią przygrywkę do katapleksji.
Zamilkłem, jakbym dostał w pysk. Wszystko pokrewne schizofrenii nie musiało znów tak daleko odbiegać od prawdy.
— Zrozum mnie, Elf — na nowo podjął Raven. — Yongblod nie potrzebowałby specjalnie natężać szarych komórek dla uzmysłowienia sobie ostatecznego obrazu tutejszej biosfery. Po prostu, orientując się w dialektyce ewolucji, musiałby wydedukować fazę finalną, co nie znaczy — statyczną, eksplozji swojej bomby biogenetycznej. Van den Bergowi wyłożyłbym szczególną relatywistykę zjawisk fizycznych występujących w sprzężeniu Planety z Heliosem…
— I zrozumieliby wszystko?
— Przynajmniej zaprzestaliby prób przebicia głową muru.
— To niby ja?! — rozbawił mnie serdecznie; a ja tu wmawiam sobie, pomyślałem, że do niczego nie przyłożyłem ręki, co tam głowy!
— Największą sztuką jest uświadomić sobie, dlaczego się czegoś nie rozumie.
— Na fundamencie fizyki i biologii?
— Wszelkie gałęzie nauki podporządkowane są jednorodnej logice samoorganizującego się układu, jakim jest Wszechświat — wyjaśnił albo tak mu się wydawało. — Dobry fizyk powinien wyobrazić sobie, wydedukować, wyczuć — czort wie, jak to nazwać — jeśli nie budowę, to z pewnością funkcje każdego układu biologicznego. Oczywiście — na podstawie własnej orientacji w hierarchii zjawisk fizycznych. Tak samo psycholog, socjolog czy matematyk. Pewnie dotyczy to również genialnych artystów.
— Szczególny perfekcjonizm umożliwia wgląd w ogólną teorię?
Mógłbym do tego dodać, że w formacjach FL–Galax niewielu dorównywało mi w sztuce pilotażu — na szczęście przypomniałem sobie, jak w mojej obecności Natan manewrował starboltem i jak do tego podchodził sam Raven.
— Naukę, czyli odzwierciedlenie Wszechświata w naszej świadomości, wyobraź sobie jako doskonale regularny kryształ — zaproponował mi zdobywanie sprawności z krystalografii.
— Każda dziedzina wiedzy jest w nim odrębną płaszczyzną. A jednak wszystkie razem przenikają się nawzajem i nawet te równoległe są określane dzięki związkom pośrednim. W tego rodzaju krysztale nie istnieje płaszczyzna nie rzutująca na wszystkie pozostałe, jak nie dzieje się to z żadnym ze zjawisk Kosmosu.
— Nie rozmawiasz z dzieckiem — zniecierpliwiłem się wreszcie.
— Staram się mówić tak, jakbym rozmawiał ze sobą.
— I to cię usprawiedliwia — podchwyciłem skwapliwie.
— Przecież wykładasz mi elementarz. Każdą gałąź nauki determinuje ta sama logika nadrzędna. Fakt. Gorzej z interpretacją. Wynika z niej, że wystarczy opanować pewien elementarny ułamek całości, jaką jest Wszechświat, aby z tej wiedzy, z geometrycznie uporządkowanego układu atomów zebranych w komórkę elementarną, wydedukować nadrzędną geometrię kryształu. Żal mi Leonarda da Vinci, gdyby się mniej rozpraszał…
Raven roześmiał się prawie bezgłośnie.
— Poza tym — ciągnąłem. — Może jednokierunkowość jest krystaliczna, ale ogólną orientację cechuje za to sprężystość.
— Zgoda — przyznał Raven. — Dajmy więc szansę ogólnej orientacji. Od czego zaczniesz?
— Na początku był Wielki Dzień Boba Horowitza — powiedziałem. — A mnie do tej chwili trudno przyjąć za oczywiste, że wszystko, co się rozwinęło na powierzchni Planety, wywodzi się z inseminacyjnego zestawu Yongbloda.
— A więc przestań wątpić.
— Również fauna?
Skinął kloszem wypełnionego czernią hełmu.
— Człowiek? — zapytałem.
— Nie tylko.
Starałem się bodaj wzrokiem ogarnąć ten świat pod przezroczystym dnem głowicy starbolta. Dawno nie widziałem pejzażu równie pięknego. I spokojnego.
Mgły odpłynęły, rozwiały się jakby białymi kłaczkami sierści zdmuchniętej z obnażonej teraz ziemi. Bezpośrednio pod nami znalazło się rozlewisko wielkiej rzeki. Nigdzie nie dostrzegałem głównego nurtu — tylko strumyki i owalne jeziorka. Po raz pierwszy trafiłem tutaj nad przejrzystą wodę. Starbolt odbijał się w niej jako czarna, otoczona seledynową aureolą, wielka kijanka z ogromnym kryształowym okiem. Z wysokości tych kilkunastu metrów widziałem rybi plankton przepływający tuż pod powierzchnią pozbawioną jednej zmarszczki. Ryby mieniły się barwami tęczy. Głębiej w pomarańczowych iłach pełzały kraby i nieruchomo leżały ogromne, pąsowe rozgwiazdy — larwiane stadia tamtej mechanicznej asterias rubens. Ich ciała splecione ramionami sprawiały wrażenie, że w szuwarach rozpostarto płachtę sieci z misternej koronki. Na razie wpadło w nią tylko odbicie starbolta zawisłego w powietrzu niby bezszelestna ważka.
Co jeszcze? — pomyślałem. Co może być ponad człowiekiem?
Tylko trawy podnosiły się z ziemi. We wszystkich kierunkach. Mimo bezruchu powietrza kołysały się tym samym rytmem, jaki zapamiętałem od czasu pierwszej eskapady na powierzchnię Planety. Jeszcze dalej las od horyzontu podprowadzał sine pasmo dżungli kroczącej na oporowych pniach — las z Sherwood skradający się pod mury mojej twierdzy. Uśmiechnąłem się w duchu — cudaczne myśli. To była prawdziwa tropikalna dżungla; w ciemnozielonych kłębach koron zakwitało coś purpurowego i złotego, jakby płonące głownie, które nawet w promieniach Heliosa sypią iskrami, to znów migotały wysrebrzone liście, z oddalenia podobne do powiewających płachetków aluminiowej folii. Czasami nad las wychylały się łysiny gór wyspowych, a od północy cały teren unosił się pędy mentacyjnymi stopniami, należącymi do odległej wyżyny. W tym pejzażu nie było ruin, kościanych zwałowisk i innych cmentarzy, czerwonordzawych skał, totemowych słupów ani nawet szklanych korzeni wyłaniających się spod powierzchni gruntu.
— Każda żywa komórka posiada nie tylko informację na temat własnej budowy — odezwał się Raven. — Zawiera również komplet danych na temat konstrukcji skończonego organizmu. Sęk w tym, że jedynie komórki rozrodcze potrafią realizować instrukcję przekazaną za pośrednictwem genów.
— Co z tego? — spytałem. — Wetknęliśmy w tę glebę kawałek szyszki — wyrosła sosna, posadziliśmy groch — jest groch, między nagietki przyplątało się nieco chwastów — OK. Choćby jednak tutejsza ekosfera na czynniki pierwsze rozłożyła drzewo genealogiczne każdego zielska, wracając do pierwotnych mszaków czy nawet glonów, choćby nawet późniejsza ewolucyjna akceleracja pozwoliła temu wszystkiemu osiągnąć takie stadium, kiedy strączki dosięgną chmurek, aby skrzydlate ziarenka mogły pofrunąć wyżej jeszcze, bodaj ulecieć w kosmos…
— Elf!
— Daj skończyć. Mamy więc drzewa, trawy, grzyby, mszaki. Zgodzę się na owe plazmoidy, które przyhołubił ocean, jeśli już Yongblod popełnił kiks ze swoją konewką. Wytłumacz mi jednak, skąd tamte stada na stepie, cmentarzysko dinozaurów, a przede wszystkim — ludzka czaszka, którą wygrzebałem spod ziemi?!
— Cały czas właśnie tłumaczę — powiedział niecierpliwie. — Każdy organizm informację o sobie samym zawiera w komórkach rozrodczych. O sobie samym. Jeśli potomstwo różni się od nas, jest to zasługą wielu czynników, najpierw wpływających na zapis, potem na odczytanie informacji. W wypadku rozmnażania płciowego następuje jeszcze mieszanie puli genowej. Poza tym systemy genetyczne komórki nigdy nie są niezależne w efektach działania od niegenetycznych składników komórki. Są więc odchylenia w programach, lecz — sarna rodzi sarnę, sosna — sosnę, róża — różę. Na tej samej zasadzie można zbudować komórkę nerwową z informacji zawartej w komórce nerwowej, mięśniową z analogicznej, kulistą z kulis— tej i wrzecionowatą z wrzecionowatej. Lecz żywa materia danego biomu w ciągu ewolucji dokonuje jeszcze jednego zapisu, nadrzędnego dla zawężonego genetycznego opisu organów pełniących tę samą funkcję…
— Coś ty wymyślił, Raven!
— Trzeba było potencjału biogenetycznego tej planety, aby zostały odczytane tak zwane „puste miejsca” w spirali DNA.
— Niech to wszyscy diabli! — zakląłem.
— Dlatego ten świat, który nas otacza, zawiera wszystkie formy, jakie kiedykolwiek spełniły się w biosferze Ziemi. Jesteśmy tylko komórkami większego od nas organizmu. Mnóżmy się, lecz jest w nas również pamięć całej biosfery, która nas ukształtowała w ciągu ewolucji. I przeszłości tej wystarczy aż nadto, żeby określić tendencje dalszego rozwoju.
— Więc to… — nie wierzyłem niczemu z tego, co przede mną roztaczał, chociaż przemawiał do mnie głosem Yongbloda, a temu przywykłem wierzyć we wszystko, co dotyczy materii ożywionej. — Wystarczyło…
— Uzyskalibyśmy ten sam efekt, gdyby tę Planetę zapłodnić klonem jednej żywej komórki. Garść nasion była zupełnie zbędna.
— Ale przecież to, Yong? To jest…
— Genotyp biosfery.

Jak tu zielonooko

Dziwaczna to była teoria, chociaż nie pozbawiona logiki. Przynajmniej w tym miejscu Kosmosu.
Tutaj, choćbym nie wiem jak starał się wszystko dokoła ogarnąć wzrokiem, zawsze zostawał pewien margines wciąż nieosiągalny. Gotów byłem uwierzyć, że nawet w polu mojego widzenia istnieje coś dla mnie nieuchwytnego, wahającego się na granicy magicznego okręgu. Spostrzegłem się, że odruchowo strzelam w bok oczyma. Śmieszne próby uchwycenia, przyłapania na gorącym uczynku czegoś, co ustawicznie wymyka się percepcji moich zmysłów. Tak samo pojęcie genotypu biosfery balansuje na przytępionym ostrzu mojego zdrowego rozsądku.
Ogromna, rozpłomieniona w atmosferze tarcza Heliosa wspięła się wysoko. Długo rozmawialiśmy z Ravenem o sprawach, które z pewnością na zawsze pozostałyby poza kręgiem moich zainteresowań, gdybym tu wrócił z dawną, tą lepszą załogą „Trieda”. Podrzucałbym ich tu i tam w nosidłach starboltów, dokonywał sztuk zręczności, aby im nie nadwerężyć karków nadmiarem przeciążeń. Miałbym z Ulamem mały turniej w ekspresowej dostawie niewiernych Tomaszów w takie miejsca, gdzie gleba dojrzała do narodzin nowych koncepcji. A oni by dyskutowali ze sobą. Yongblod dostałby wypieków na twarzy, Horowitz chichotał z uciechy, a w miarę zrównoważony Van den Berg pewnie by tylko patrzył przed siebie nieobecnym wzrokiem. A ja — cóż, mógłbym najwyżej obserwować, jak mu na czole występują krople chłodnego potu.
Raven też nie czuje się pewnie. Kiedy się rozgada, jego ciało odzyskuje swobodę w przeźroczu fotela. Potem sztywnieje znowu. Czyżby mu zasmakował indywidualizm wyniesiony spod mrocznych skrzydełek nocy? Nic więc dziwnego, że brak mu ochoty na bierność wobec bliskiego Potopu.
Jakie to zabawne — pomyślałem. — Jednym nie leży „społeczna świadomość”, inni do niej właśnie się garną, w niej upatrują swoją nirwanę. Vide — Synchromat. Stąd nie ma problemu czy maszyna może być obdarzona świadomością. A raczej — poprzeczka powędrowała wyżej. Różnica między maszyną a człowiekiem zarysowuje się dopiero wtedy, gdy zdołamy, każdy z osobna, dostąpić swojej Nadświadomości poza dominantą narodowych, klasowych, mechanicznych sprzężeń, bez których ona nie potrafi się obejść.
I pod tym względem Raven powinien być zadowolony. Oczekiwał rewanżu — daję mu szansę konfrontacji. Niech to będzie moim z kolei zaproszeniem do tańca. Nie wypada odmawiać. Dlatego siedzi ze mną i czeka. I stara się zabić czas rozmową o sprawach tu i teraz wcale nie najważniejszych.
Wiem o tym. Stąd tak mi się dłuży piekielnie. Chciałbym chwilami wrócić myślami do tamtego miejsca, gdzie siedziałem naprzeciw Liany — cokolwiek by o niej mówił Natan. Przynajmniej w myślach — skoro brak usłużnego Synchromatu — chciałbym dotknąć jej ręki, raz jeszcze się upewnić czy rzeczywiście jest tym ciałem, które coś we mnie obudziło ze stuletniej drzemki. Tak niewiele trzeba, aby wyobraźnią dopełnić tamtą czerń w pustym pokrowcu skafandra — potem wyciągnąć rękę i przygarnąć pożądane ciało.
Nie powinienem myśleć o tym. Jeżeli Raven posiada zdolność czytania moich myśli, gotów to potraktować zbyt dosłownie. Łatwo powiedzieć — nie myśleć, kiedy mnie oczy bolały już od ustawicznego wpatrywania się w połyskliwe zakola strumieni. Nurt rzeki wiązał się poza łachami pomarańczowych wydm albo w rozkołysanym sitowiu. Gdzieś tam też główny nurt załamywał się na skalnych uskokach i wodne masy przerzucał z tarasu na taras. Istnienia katarakt mogłent się domyślić dzięki dziwacznym efektom nad kotłami wrzących koloidów. Lotniejsze pęcherzyki piany podrywały się tam wysoko w powietrze, polatywały nad drzewami. Tu i ówdzie dostrzegałem migotliwe dymki, jakby w nich krążyły ogromne rojowiska owadów o tęczowych skrzydłach. Czasami podobne do mydlanych bańki garnęły się aż w bezpośrednie sąsiedztwo starbolta. Teorie Ravena mogłyby z nimi współzawodniczyć tak samo w lotności, klarowności, połyskliwości, jak — zapewne — w trwałości. Tym nie mniej wciąż wodził mnie po manowcach prawdy o tym świecie. I w jego głosie znalazła również potwierdzenie moja własna senność. Próbował dać mi ogólne pojęcie o mechanizmach doboru naturalnego, o dziedziczeniu i ontogenezie. Chwilami wpadałem w pułapkę i znów mi się zdawało, że siedzi przy mnie żywy Yongbłod. Szybko się pozbyłem tych złudzeń. Wystarczyło posłuchać uważniej. Raven nie posiadał tej precyzji wysławiania się, która cechuje popularyzatora z prawdziwego zdarzenia.
— Wyjaśnienie natury ewolucji jest rzeczą niezmiernie trudną pomimo tego, że jej siły motoryczne i układy sterujące zostały zasadniczo określone — ciągnął bezbarwnym głosem. — W wypadku rozmnażania bezpłciowego jedynym źródłem zmienności genetycznej są mutacje. Natomiast gdy rozpatrujemy rozmnażanie płciowe, gdzie zachodzi łączenie genów w zygotach, o zmienności genetycznej decyduje również wymiana genów oraz ewentualne ujednolicanie puli genowej w kierunku zapisu najbardziej uniwersalnego dla populacji w ramach danego środowiska.
— Co decyduje o szybkości ewolucji? — przerwałem mu.
— Zasób pewnych genów wnoszących nowe wartości organizacyjne wzrasta wraz z przemianą pokoleń, niejako rozprzestrzeniając się w obrębie całej populacji. Udział innych genów w tej puli ustawicznie maleje. Tak więc za miarę tempa ewolucji można przyjąć tempo wymiany genów w całej populacji.
— Nie odpowiedziałeś. Chcę wiedzieć, co określa takie czy inne przyspieszenie ewolucji? — nastawałem.
Zaczął się plątać. Tłumaczył coś długo i zawile, zrozumiałem z tego tylko tyle, że gdybyśmy ujęli roszady genów statystycznie — to znaczy zakładając wyłącznie losowe kojarzenie się genotypów — uzyskalibyśmy w efekcie zupełną równowagę stosunków ilościowych genów w danej populacji, niezmienną z pokolenia na pokolenie. Jest to znane w teorii ewolucji prawo Hardy’ego–Weinberga. Wynika z niego, że wobec wymiany genów zgodnej z probabilistyką, tempo ewolucji musiałoby równać się zeru. Tak więc motorem ewolucji mogą być tylko odchylenia od założonego idealnie losowego doboru genów w toku rekombinacji.
— Teraz dopiero stajemy wobec rzeczywistych motywacji postępu ewentualnie stagnacji ewolucji…
Raven chyba sam nie bardzo wiedział, do czego zmierza.
— W ogromnej bowiem większości zjawisk dobór par genów, mających w efekcie skonstruować genotyp potomny, nie jest przypadkowy. Dla przykładu: stosunki ilościowe genotypów osiągających poziom reprodukcyjny różnią się dla różnych typów osobników. Chociażby w wypadku człowieka o kojarzeniu się par decyduje również wygląd zewnętrzny, umysłowość, stan zdrowia, aktualnie modny typ urody czy prosta możność nawiązania kontaktu w ramach ograniczonego środowiska, od innych różniącego się przewagą występowania pewnych charakterystycznych cech dziedzicznych.
— Preferencja silnych mięśni, długich nóg albo niebieskich oczu? — zaśmiałem się.
— W ograniczonym modelu, oczywiście — potwierdził Raven. — Tym samym dodatni lub ujemny nacisk selekcyjny wpływa na kształcenie nowych cech w genach odpowiedzialnych za całość populacji. Do faktorów motywujących odchylenia od prawa Hardy’ego–Weinberga zaliczamy również mutacje o efekcie dominującym, na które jest w stanie natychmiast zareagować dobór naturalny, oraz mutacje recesywne, wobec których dobór naturalny wykazuje doraźną bezradność, lecz której konsekwencję mogą zaciążyć nad przyszłym obrazem populacji, kiedy wszystkie lub większość genotypów zostanie zaopatrzona w cechę mutacyjną. Zresztą wszelkie mutacje skokowe, radykalnie zmieniające cechy podstawowe genotypu, mają charakter letalny. Szansę wniesienia innowacji w daną populację mają wyłącznie mutacje czasami zupełnie marginalne. Co najwyżej bowiem nagromadzenie kapitału małych zmian cech rzutuje dopiero na Zasadnicze zmiany ewolucyjne. Na równowagę określoną prawem Hardy’ego–Weinberga ma też wpływ wielkość populacji. Przecież tylko duża liczba rekombinacji zapewnia statystyczną równowagę genów. W mniejszych populacjach istnieje niebezpieczeństwo dryfu genetycznego, co nie ma nic wspólnego z ewolucją. Co prawda w niewielkich populacjach dryf genetyczny spełnia rolę doboru naturalnego, lecz rządzi nim raczej przypadek. Od czego jednak zależy sama zmienność genetyczna W dużej mierze na tempo ewolucji wpływają zmiany środowiska. Stąd, na przykład, szybszej ewolucji podlegają organizmy lądowe niż morskie…
— Dlaczego?
— Dynamika zmian środowiska na styku wody, ziemi i powietrza zdecydowanie przewyższa nasilenie jakichkolwiek perturbacji w przysłowiowej ciszy morskich głębin.
— Oderwijmy się od tego dna i zejdźmy z obłoków — powiedziałem. — Załóżmy, że już nieco pojmuję, na czym polega ewolucja. Wytłumacz mi tylko, skąd na tej Planecie wzięło się cmentarzysko dinozaurów.
Usłyszałem tylko zrezygnowane westchnienie Ravena. Yongblod też twierdził zawsze, że moje tendencje do czepiania się drobiazgów często tylko mi przeszkadzają w spojrzeniu na całość z odpowiedniego dystansu.
— To nic nie znaczy — odparł Raven. — Cechą ewolucji jest proces radiacji adaptatywnych. Na wszystkich szczeblach historii rodowej każdego gatunku rozgałęzia się układ grup pochodnych. Tak pierwotny typ ssaka dał początek kilku liniom zwierząt współczesnych; drapieżnikom, zwierzętom roślinożernym biomu stepowego, leśnego, pustynnego, ukierunkował się w nisze ekologiczne wykształcając ssaki nadrzewne, latające, ryjące i pływające. Z kolei linia ssaków nadrzewnych zawiązała swój układ radiacji adaptatywnej dokonując rozdziału na małpy, tarsjusze, małpy człekokształtne i ludzi.
— Do rzeczy — ponagliłem.
— Jesteśmy bliżej niż sądzisz. Jeśli ci od razu wetknę w zęby gotową fujarkę i tak mi nie dasz spokoju napastowaniem — jak na tym zagrać.
— No więc?
— Kilka z tych linii może ulec zagładzie, lecz nie zakłóca to ogólnego ciągu ewolucyjnego. W skali tej Planety podstawą rozgałęziającego się drzewa genealogicznego jej biosfery jest jedna praktycznie, jedyna komórka, ale zapożyczona z innej ekosfery. Nie jest więc pozbawiona obciążeń ziemskiego biologizmu. Mówiąc prościej: najpierw trzeba przegrać kryształ tranzytywizatora, żeby potem wyciągnąć wnioski.
— Przecież biogenetyczny fenonem tej Planety nie powinien upuścić żadnej szansy zachowania gdzie indziej wymarłych gatunków! — nadal to wszystko nie trzymało się kupy.
— Ewolucja nie jest procesem windującym określony gatunek. Choćbyśmy bardzo chcieli dla siebie zarezerwować to miejsce. Mamy tu do czynienia ze strukturą analogiczną archi— tekturze drzewa. Podstawę pęku liści stanowi gałązka, gałęzie wyrastają z konarów, konary zbiegają się w pień, u którego podstawy znajduje się pierwsza komórka. Spojrzałem na niego zaskoczony.
— Wiesz, co — powiedziałem. Zawsze Kosmos wiązałem z symboliką drzewa. U podstawy Drzewa Kosmosu znajduje się praatom, pniem jest przestrzeń i materia — rozwijające się w czasie, konarami gwiazdy, planety to wiotkie gałązki…
— My natomiast i wszystko, co żywe, to listowie przyklejone do tych gałązek? — dokończył za mnie.
— Z drobną poprawką: liście to wszelkie formy świata roślin i zwierząt. Rozum jest kwiatem.
— A niech cię diabli! — zawołał. — Oto patos przemówił przez pępek Wszechświata!
Śmiał się.
— Nie powiedziałem: „człowiek” lecz „rozum”. Co zresztą nie zmienia zasadniczego pytania: CO DALEJ?
Milczał długo.
— Kolejna radiacja adaptatywna — powiedział wreszcie. Tym razem ja miałem powód do wesołości. Wyobraziłem sobie kilka takich rozgałęzień, u których podstawy byłby proton pseudos gatunku homo sapiens. Omal nie parsknąłem śmiechem, gdy — nagle — przypomniałem sobie ten ułamek rozwarstwień Strefy Systemu, jaki udało mi się przeniknąć: Natan i jego androginia, współplemieńcy Endo i wreszcie gnomy, karły — czort wie co jeszcze. Z pewnością nie wszystko.
— Ta Planeta jest tego dowodem — dodał Raven.
— Wskaż palcem — zaproponowałem.
Poruszył się i miałem wrażenie, że czarnym okiem pod szklaną powieką hełmu poszukał pozycji Heliosa.
— Będziesz miał dowód — powiedział. — Już za parę godzin.
Obrzmiała tarcza Heliosa chyliła się ku zachodowi. Czerwone oko w środku zielonego czoła — jakby zamierzało wzrokiem zanurzyć się w atramentowej plamie nad horyzontem. Tam, gdzie ocean. Czoło za sobą w antypody pociągnie pasma chmur—włosów, na pół doby odpłynie twarz pochylona nad retortą, w której wciąż jestem embrionem. Kiedy mnie spuści z oczu Wielki Animista Kosmosu, przez szyjkę szklanej kolby będę mógł wyjrzeć w kosmos wypełniony gwiazdami. Pod jedną z nich się narodzę — w zenicie wisi gwiazda „Trieda”.
— Ewolucja — mruknąłem. — Zgoda. A jednak uwzględnijmy tempo, jakie ziemskiemu modelowi biosfery nadała ta Planeta. Tutaj wszystko powinno zmieniać się w oczach. Jak było tamtej nocy, kiedy Yongblod wysiał swoje ziarna a Horowitz zwariował. Powinniśmy mieć tutaj prawdziwy kocioł czarownic! W piekielnym kołowrocie — kiełkowanie, zdychanie, walka na śmierć i życie o każdą piędź ziemi, wody i powietrza, nieustanna ruja, śmierć i odrodzenie. Tymczasem… popatrz. Nigdzie nie widziałem większego spokoju.
Poczułem dziwne mrowienie od karku do czoła, jakby to nie Endo nie potrafił skonać, lecz moja własna czaszka rozłupała się grzebieniem szkarłatnej blizny.
— Jeśli coś zakłóca ten spokój, to tylko nasza obecność — powiedziałem.
— Ewolucja wypełniła ostatecznie niszę ekologiczną kosmosu ograniczoną do tej Planety — zmęczonym głosem odezwał się Raven. — Przemiana pokoleń? Istnieje. Jako relikt niekonieczny wcale. Te wszystkie rośliny i zwierzęta, również to, czego nie dostrzegłeś nawet, stanowią tylko podstawę własnych układów rozgałęzień. Każdy egzemplarz jest tylko kamieniem węgielnym, jest — na powrót — pierwszą komórką nowego genealogicznego drzewa…
— I dokąd to wszystko zmierza?
— Drzewa rosną na różne sposoby. Nawet reprezentując ten sam gatunek jedne są krzywe, inne strzeliste jak maszty, czasami tworzą systemy konarów, to znów zielenią się dopiero przy wierzchołku palowego pnia. Jedne mają mniej słońca, inne nadszarpnie wiatr, ale wszystkie one zmierzają do tego samego celu.
Nie musiałem pytać, co ma na myśli. Natan też nie bez podstaw, choćby tylko urągał, proponował mi poszukania nowych braterskich przymierzy.
— Do tego samego celu — westchnąłem. — Mówisz tak, jakbyśmy my i cała ewolucja zostali nakręceni niczym mechaniczna zabawka. Różne typy zegarków — słoneczne, wodne, piaskowe klepsydry, zegary mechaniczne, elektroniczne i atomowe. W dodatku zabrakło zegarmistrza, który by to zsynchronizował. Każdy zegar w innym więc tempie odmierza czas, lecz wszystkie i tak, prędzej czy później, osiągną tę samą północ. A wtedy — bim–bam! — godzina duchów!
Gdyby cokolwiek z tego miało rację bytu wszystkie rośliny pod dnem starbolta mogłyby rozchylić powieki liści i w moją stronę skierować lekki wytrzeszcz zdumionych, zielonych oczu.
— W ten sposób rozumując Nauka też jest „nakręcona” — powiedział Raven z nagłym rozbawieniem. — Jej rozwój przebiega wyłącznie wzdłuż torów założonych w strukturę Wszechświata. Ani trochę w bok. Zawsze zgodnie z empirią, choćby czasami szwankował nam błędnik wyczucia, choćbyśmy od czasu do czasu na własny użytek musieli się okręcić wokół twardych do zgryzienia sęków. Czyż prawda Nauki może się rozminąć z rzeczywistymi prawami Wszechświata? Nie na długo. A więc przyrodoznawstwo musi być uwarunkowane, gdyż rozwija się wewnątrz analizowanego układu. Tak również rozumując można w istocie dojść do wniosku, że ewolucja nie jest zjawiskiem losowym, że my sami, wraz z całą naszą cywilizacją, jesteśmy tylko n–tą godziną na ogromnym cyferblacie, po którym strzałka postępu zmierza do kulminacji już założonej w naturę Wszechświata. Jeśli to w nas budzi nieprzychylny oddźwięk to z tej wyłącznie przyczyny, że przykładamy tu nieodpowiednie słowo. „Nakręcony” znaczy to samo, co „zaprogramowany”. Należy jednak pozbawić te słowa zabarwienia lokalnym, ludzkim atawizmem. Kosmos jest po prostu układem o najwyższym z możliwych stopniu komplikacji. Posiada więc także swój PROGRAM. Siłą rzeczy musimy być mu podporządkowani… Pytałeś: CO DALEJ? Chciałbym cię wprowadzać w niuanse nowych radiacji adaptatywnych, a przecież — przedtem jeszcze… Uciekając się do twojej własnej poetyki: KWIAT WYDAJE OWOC.
Trawy pod nami kołysały się ciągle tym samym, usypiającym rytmem. Dalekie drzewa połyskiwały zielonymi, złotymi, srebrzystymi liśćmi. I nagle wydało mi się, że świat ten jest do mnie tak samo nastawiony, jaką postawę ja przyjąłem wobec niego — jest wyczekujący. Może niezupełnie — za palisadą pierwszych pni, za maskującą siatką liściastych koron, inne drzewa już się przybrały w coś przypominające aluminiową folię — zwierciadlaną zbroję.
KWIAT się rozwinął wspaniale, wszystkimi tęczami, na jakie stać biosferę. Teraz czeka na ostateczne dopełnienie, żeby zamknąć cykl, poza którym przed każdym drzewem otworzy się perspektywa następnej radiacji adaptatywnej.
Przypomniałem sobie, co Raven powiedział nieco wcześniej: „Ewolucja wypełniła ostatecznie niszą ekologiczną tej Planety”. A więc — doskonała równowaga. Aby cokolwiek jeszcze ruszyć z miejsca trzeba było wynaleźć czynnik, który dynamicznie włączy się w zastój środowiska. Probabilistyka kosmosu wezwała więc posiłki ze Strefy Systemu. Każda zmiana zaczyna się od wyburzania. Czyżby to znaczyło, że nie kto inny, tylko Natan właśnie najbardziej z nas powołany jest do spełnienia swej roli w tym świecie?
Poczułem chłodny pot cieknący mi po krzyżu, ledwie go nadążały zlizywać biotroniczne urządzenia skafandra.
Trzeba dokonać rachunku sumienia na tym szczeblu ewolucji, na jaki udało się wdrapać — każdemu z nas. Może sumę dokonań uda się zjednoczyć w owoc. Dlatego każdy ułamek życia tej Planety posiada swój rozum, choćby czym innym była świadomość roślin, zwierząt i człowieka. To i tak tylko przygrywka do tańca. Na razie wszystkie zielone liście, ramiona rozgwiazd i ciemne zgęstki w zeszklonych grzbietach skorupiaków — patrzą na mnie i nie potrafię ukryć się przed ich wzrokiem.
A tamto cmentarzysko, ostatnie pole wielkiej bitwy, która w cień usunęła erę gadów? Zdarzają się kwiaty bezpłodne.
— Istnieją kwiaty nie potrafiące zaowocować — powiedziałem.
— Tak samo ludzie — zgodził się.
Tak samo całe planety, dodałem w duchu. Poza tą jedną jedyną, wyznaczającą biegun kosmosu górujący nad zgrzybiałą Titonos.
Jeżeli wystarczyło dwieście lat, abym — bawiąc się w Odyseusza — zamiast do domu trafił do Strefy Systemu; ile czasu potrzebowała ta Planeta na dokonanie tego samego? Czyżbym i tutaj wkroczył już tylko w dekoracje przygotowane na moje przyjęcie? Scenografia z żywej papier–mâché, z zielonej sklejki, z blach pokrytych grynszpanem i listew giętkich jak trzciny lub twardo w ziemi osadzających pnie drzew. Kolejna atrapa? A poza czarną kurtyną monstrualny świat, z którym bezpośredni kontakt mógłby mnie, co najwyżej, pchnąć w ślady Horowitza? Nazbyt to proste, aby ta sama możliwość jednocześnie spełniła się tam i tu. To moje przewrażliwienie dopatruje się żywej maski na twarzy mojej pięknej nieznajomej. Może wcale nie trzeba szukać głębiej? Czy Natan to właśnie miał na myśli, kiedy wyszydzał moją pamięć, która ostrym skalpelem wyryła w sercu miraż tamtych oczu ogromnych, podkreślonych fioletem powiek, warg rozchylających się pąsowym, wilgotnym z pożądania kwiatem — a jeszcze chciałbym szukać głębiej. Czasami tego właśnie nie wolno czynić. Najlepiej ręce i płeć skrzyżować z tym, co przeznaczone dla siebie — i nie wnikać głębiej, żeby potem nie toczyć w koło obłędnym wzrokiem i, jak Horowitz, wołać — soma! soma!
Na razie, choć przykładałem ucho, wzdęty brzuch Planety nie wydał z siebie ani mechanicznego chrzęstu ani bełkotu tego płodu, który się jeszcze nie objawił w moim realnym kosmosie. Cokolwiek tam się zawiązało, po stronie Nocy, podrzuciło mi skąpą jałmużnę — demiurga, przewodnika, towarzysza zabaw i marnego kochanka. Zjawił się — czort wie skąd, prawdę mówiąc. Teraz nie spieszy się wracać.
Wie doskonale, że i tak nie sposób w nieskończoność uciekać przed Nocą. Pewnie stąd niepokój Ravena — musi się spodziewać, że rekwizytornia Planety, prędzej czy później, upomni się o skafander i szklaną czaszkę hełmu wydaną dla komandosa powołanego do specjalnych zadań.
Pomyślałem to i — akurat wzrok opuściłem — dostrzegłem nagle, że coś na mnie patrzy spoza kurtyny zdobnej w żywe falbany. Tam właśnie, w dole, zakipiało bagno, pęcherzyki gazów rozmnożyły błękitną i pomarańczową ikrę, szerokim kręgiem zakołysały się szuwary i wreszcie coś od spodu pchnęło żółte męty. Zamącona woda wybrzuszyła się w naszą stronę. Szlam i nitki zielonych glonów spełzły na boki, woda spłukała resztę nieczystości. Tylko czerwone rozgwiazdy trzymały jeszcze przekrwioną powiekę, aż i one rozdarły misterną koronkę.
Z kipieli mokradeł na dzienne światło wychyliła się kula ogromna, biała — przez moment ślepa, zanim spod iłów, korzeni i rzęsy wytrzeszczyła zachłanne oko tych, którzy zawsze zdążą tam, gdzie ma się coś wydarzyć.

Skrzydła czarnego kruka

Zdawało się, że ogień Heliosa nie będzie się imał pergaminu nieba impregnowanego zielonym sokiem — a jednak pożółkł cały nieboskłon. W głęboką pieczarę odchodziła krwawa pochodnia. Za nią został step tlący się coraz szerzej, jakby zwierciadło nieba zebrało w sobie te wszystkie pożary na południowym brzegu Syr–darii i pod murami Chodżentu, wzniecone przez koczownicze hordy. Wreszcie dostrzegłem głębsze zwęglenia — cienie chmur zawężały szpary wypełnione jeszcze zielonym światłem i trwało to tak długo, aż łopianowy liść nieba zwęglił się doszczętnie. W miejscach wykruszonych między trwalszymi żyłkami, w tej kopule z popiołów ulepionej nad nami znaleźć można było iskry ognia — noc się zapowiadała zwyczajna, wypełniona gwiazdami.
Poszukałem wzrokiem tej najjaśniejszej — „Tried” czuwał nad nami.
— …Gnębi cię myśl, że fakt twego istnienia i wszelkich poczynań może się okazać zdeterminowany do tego stopnia, aż „wolna wola” człowieka okaże się iluzją, a raczej — sprytną zachętą, żebyś uwierzył w ten przywilej wynoszący cię ponad inne żywe formy — mówił Raven. — Ktokolwiek bowiem uwierzył w swą wrodzoną wyższość, przestaje piąć się wyżej. Tak samo przy ślepej wierze w określoną ideologię gorliwym wyznawcom wydaje się zbędne, aby jej słuszność potwierdzać na codzień. I tak — idący błędną drogą posuwa się do przodu, a ty — wybrałeś właściwy kierunek. Drgnąłem, kiedy się zaśmiał chrapliwie. — Tak wygląda samoobrona przed unicestwieniem od strony społecznych i biologicznych struktur — ciągnął. — Tutaj leży przyczyna upadku gatunków, dawnych kultur i cywilizacji. Jeśli brak dynamiki, aby radykalnych cięć dokonać wewnątrz społecznego czy biologicznego organizmu, wtedy ewolucja zaprasza na swój szafot i bez litości tnie ostrzem gilotyny. Każda jednak organizacja tworząca pewną homeostazę broni się przed rewolucją. Raczej zginąć — niż zmienić naturę. Masz więc swoje poczucie wolności, a nie będziesz się starał wyłamać z ram określających twój gatunek.
Wciąż więcej uwagi poświęcałem metamorfozie krajobrazu zmieniającego barwy w zapadającym zmierzchu. Nazbyt mnie pochłaniał, aby się w pełni skoncentrować na monologu Ravena.
Niby mrok dawno powinien się wkoło zasklepić szczelnie, a jednak Helios bez śladu nie przepadł za horyzontem. Raczej się rozpłynął czerwienią tuż nad powierzchnią dalekiego oceanu, w łuk wygiął nitkę światłowodu zawieszoną nad kontynentem, dwoma końcami uchodzącą w morze. Tak to wyglądało, jakby Dzieci Lewiatana zbudowały wreszcie promenadę godną skali przedsięwzięcia mającego za zadanie cały świat przybliżyć głębinom na tyle, aby go można było objąć wzrokiem nie ruszając się z podwodnego miasta.
W martwym polu zostało jedno lokalne OKO. Jasnym ogniskiem płonęło pod nami. Powinienem się czuć zaszczycony.
Od białej kuli rozchodziły się mleczne smugi tuż pod powierzchnią wody. Nabierała mocy fosforescencja planktonu i jarzenie się szkarłatnych rozgwiazd — żywych korali nanizanych na szeroko rozpostarte sznury. Coraz też gęściej migotały cekiny rybiego drobiazgu. Białe perły z ciemnej głębi bagna błyskały perłową macicą niby w muszli ogromnej, jeszcze rozchylonej niepewnie — czasami się wyrywały z kołyski i biegły ku powierzchni, żeby się rozprysnąć pęcherzykiem powietrza.
— Rozwój płodowy i dojrzewanie każdego organizmu nie jest niczym innym jak odczytywaniem instrukcji założonej w pierwszą komórkę. Realizacja tego programu możliwa jest również tylko dlatego, gdyż istnieje pewna luka w środowisku, już gotowa na przyjęcie ciebie, którą możesz wypełnić. I, aby przetrwać, musisz się wpasować w tę enklawę ekologiczną, w system praw i obowiązków, które będą odtąd spoczywać na tobie, musisz zadośćuczynić nadziejom pokładanym w tobie.
— Obawiam się, że moja osoba może dać komuś tylko powód do rozczarowań — powiedziałem.
— Tylko tobie samemu. Masz prawo być dinozaurem.
O tak, pomyślałem, to jedno zostało kosmicznym wrakom — móc złożyć kości na cmentarzysku tych, którzy odeszli bezpowrotnie.
— Pozwól, że się posłużę twoją logiką — zaproponowałem.
— Zgoda, Raven?
— No! — westchnął. — Coś jednak zyskałeś.
— Bardzo pięknie przedstawiłeś to oporządzenie homo sapiens prawami Wszechświata. A więc mam chyba prawo posłużyć się zasadą sprzężeń zwrotnych w pewnym czysto teoretycznym rozumowaniu?
— Na jakiej zasadzie? — spytał wyraźnie zaintrygowany.
— Twierdzisz, słusznie zresztą, że funkcjonowanie każdego organizmu w realiach praw przyrody zobrazować można za pomocą prostego modelu drezyny albo parowozu wjeżdżającego na uprzednio przygotowane tory…
Roześmiał się znowu.
— Idźmy dalej: człowiek dlatego posiada nogi, gdyż we Wszechświecie istnieje zjawisko ruchu, które należy do maksimum zużytkować. Człowiek posiada ręce, gdyż materia tworzy kształty, które trzeba móc czymś określić i, ewentualnie, zmienić. Człowiek również posiada oczy i uszy dlatego tylko, że we Wszechświecie występuje promieniowanie tudzież drgania materii — jako nośniki informacji wartej zarejestrowania. I cały czas mamy sprzężenie zwrotne. Aż tutaj, ni z tego ni z owego, posiada człowiek ROZUM, a są i tacy, co dopatrują się DUSZY. Niby to jak — COS Z NICZEGO? Ot, tak — sobie a muzom?
Milczał. A mój wzrok znowu ciążył do ziemi, gdzie światło prześlizgiwało się w cienkiej szybie — w tafli zeszklonej, między powierzchnią a dnem zamulonym. Poświata kurczyła się w zawężeniach prześwitów sitowia rozchylonego wtedy, gdy dociekliwe OKO wychynęło nad iły i płytką wodę. Czym dalej, tym ciemniej. Noc siada okrakiem na wiechy sitowia i kłosy łechcące płeć ciemną. I coś się tam dzieje, coś zmienia — zwykłe łodygi, korzenie i liście rozłażą się w otulinę zwiewną garnącą się w stronę starbolta.
— Powiedziałeś ROZUM — Raven odezwał się wreszcie. — A jeśli ci odpowiem, że nawet to nie oznacza niczego?
— Co jeszcze?
— Jak każda roślina i zwierzę również gatunek człowieka wślizguje się w pewną niszę ekologiczną, wypełnia ją — jak woda napełnia naczynie naśladując jego wewnętrzny kształt. Wykluliśmy się w biosferze Ziemi i jej naczynie wypełniliśmy sobą — po brzegi. Nawet się nieco przelało przez krawędź. Już w inne naczynie. Czy ROZUM wystarczy, aby je uczynić przytulnym tak bardzo, aby się znowu stało ciasne? Czy ciało nasze, rozum, wyobraźnia — to wszystko, co w mniejszym lub większym stopniu zawieramy w sobie — potrafi dopełnić nieskończoność Kosmosu?
Bardzo długo słyszałem tylko jego oddech w półmroku, gdzie zdawały się zakwitać paprocie i pajęcze przędze zwijały ogromny kokon. Ten sam oddech — tam i tutaj, na zewnątrz, w środku pancernej głowicy starbolta. I gdzieś jeszcze — we mnie samym, zapewne.
— Każdy gatunek to tylko pojedyncze zdarzenie w ewolucyjnym ciągu. Powstanie nowego gatunku jednocześnie otwiera nowe możliwości, jak automatycznie ustanawia nieodwracalne bariery — powiedział Raven. — Lecz, skoro istnieją bariery, muszą się objawić nowe możliwości ewolucyjne.
— Po co? — spytałem. — Aż tak bardzo jesteśmy przypisani Ziemi? I Wszechświat jest taką formą, w którą trudno nam będzie się wpasować? Nie czekaliśmy na nowy przełom — wyszliśmy w kosmos, może przedwcześnie, ale wyszliśmy i dobrze w nim dajemy sobie radę.
— Tak, jak tutaj?
— Gdzie? — zapytałem zupełnie niepotrzebnie.
— Na tej Planecie.
Mogłem tylko zacisnąć pięści i zęby.
— Tak — westchnął. — Powiadasz: wyszliśmy w kosmos? Może z pierwotnych oceanów pierwsze na ląd wyszły jakieś prymitywne mięczaki — nie one podbiły kontynenty. Tak samo upadły skrzypy i widłaki. Możliwe, że archeopteryks pierwszy rozpostarł skrzydła, lecz nie on ostatecznie opanował przestrzeń powietrzną. My wyszliśmy pierwsi w kosmos…
Zgadza się, pomyślałem. Zmieniające się warunki środowiska stymulują powstawanie gatunków. Na czym polegał specjalny urok tej Planety, że ewolucja skoczyła na niej w tak zawrotnym tempie?
Próbowałem się jeszcze bronić:
— Człowiek się nie zmienia — powiedziałem. — Prawdziwy przełom następuje wtedy, gdy biologiczna ewolucja zaprzestaje genetycznych manipulacji na rzecz doskonalenia psychiki.
— Znaczy to, że jako przykład stawiasz mi własną psychiczną doskonałość? — zapytał bezbarwnym głosem.
Lubił się bawić jak dziecko. Przynajmniej pod tym względem dobierano nas do pary nie na zasadzie przeciwieństw. Może zresztą nie powinienem się dziwić, że trudno mu było język utrzymać na wodzy. Trzeba czymś zająć myśli, kiedy mrok coraz bliższy i ciarki zaczynają chodzić po krzyżu.
— A więc, jak będzie wyglądał człowiek przyszłości? — zapytałem.
Chciałem spojrzeć w jego kierunku, jakbym się spodziewał wzrokiem znaleźć to coś przed sobą, czego nie jestem w stanie określić nawet wyobraźnią. Ledwie dostrzegłem sylwetkę Ravena. Tak właśnie być musi — to, co przerasta analityczną wydolność naszego rozumu, automatycznie przesuwa się w stronę Nocy. Następuje ciemność i cisza — jak przyszłość, która nie jest przecież niczym innym, tylko ciemnością i ciszą. Z drugiej strony pozostaje trudno namacalny ślad — skamielina, odcisk w wapieniu, piękna dziewczyna i cmentarzysko dinozaurów — echa minionego czasu.
— Człowiek? — upewnił się.
— Społeczeństwo.
— W tym sęk, Elf. Trudno mieć pewność czy kiedykolwiek jeszcze uda się jedno rozdzielić z drugim. Przynajmniej na tyle, jak tobie się udało.
— Mnie? — zdziwiłem się.
— Handicap dwustu lat zrobił swoje.
Tak, pomyślałem, udało mi się. Cywilizacja homo sapiens kilka takich gwoździ wbiła w głuchą ścianę Kosmosu. Większość dawno zardzewiała, resztki tkwią tu jeszcze. Jeden okazał się nawet na tyle długi, żeby przebić ścianę między Planetą a Strefą Systemu. Teraz z obydwóch końców można podłączyć przewody, puścić elektryczność przez jedną z nadprzewodliwych warstw biologicznej blokady skafandra — cóż, że się parę razy wzdrygniesz, jeśli dzięki tobie spełni się szansa Kontaktu i uda się wymienić poglądy. Komu? A jakie to ma znaczenie? Każdy ma prawo sobie pogruchać — nawet Strefa Systemu z domeną Najwyższego Szczebla Ewolucji.
Usłyszałem, że Raven roześmiał się w mroku.
— Nigdy nie mierz zbyt wysoko, Elf — powiedział. — Próżnia też przedstawia sobą pewną doskonałość.
— Co masz na myśli?
— Nic konkretnego. Każdy kij ma jednak dwa końce. Mogę dać przykład. Wiesz oczywiście, że pewne przesłanki pozwalają założyć, częściową przynajmniej, genetyczną podstawę inteligencji?
— Cóż z tego?
— Ludzie o wysokiej inteligencji prawie z reguły tworzą mniejsze rodziny, na ich założenie decydują się również później od przeciętnych obywateli — tym samym większy procent odpada w przedbiegach, choćby na skutek zdarzeń losowych, nie osiągając prokreacyjnej dojrzałości. Częściej też osobnicy tego pokroju w ogóle rezygnują z głębszych związków.
— Wiem coś o tym — mruknąłem, zanim sobie uświadomiłem, że może to zinterpretować na dwa sposoby.
On jednak ciągnął swoje.
— Tym samym ich wkład do puli genowej następnego pokolenia jest niższy niż osobników przeciętnych…
Zastanowiłem się nad tym. Wszystko to było raczej pokrętną ekwilibrystyką, a jednak nie tak trudno było wyobrazić sobie społeczne przemiany, kiedy się zawęża wkład wybitnych indywidualności do tego banku informacji, genetyki tudzież historii, który określa przyszłe pokolenia. Coraz ich więcej — typowych, zadbanych i obowiązkowych, bezkonfliktowych i niewymagających, jeśli czegoś chętnych naprawdę, to — zanim się wypełni pojemnik pod stropem — jak najszybciej odkręcić kranik na półpiętrze i z jąder wycisnąć pożywkę dla crossing over. Czerwone atu przebija czarnego asa.
— Masz nowy Potop — powiedział Raven. — „Onych niewielu, którzy coś poznali — toć krzyżowano zwykle i palono”.
— Znasz Goethego? — zdumiałem się.
— Ty znasz.
— Zapomniałem, że kiedykolwiek, poza sterami, trzymałem w ręku „Fausta” — powiedziałem cicho.
— To nie ma znaczenia. Wszelki indywidualizm zawsze pozostawał w sprzeczności z interesami społeczeństwa. Zawsze też trwało temperowanie głów nazbyt wybujałych, przekraczających pułap „społecznej świadomości”.
— W czasach Renesansu jeden człowiek pióra przypadał na pięć tysięcy — przypomniałem sobie jakieś nie sprawdzone dane. — W niespełna czterysta lat później ledwie go starczało na trzydzieści pięć tysięcy obywateli.
— Co nic nie znaczy dla postępu całej cywilizacji — roześmiał się Raven z jakąś dziwną nutą w głosie. — Odchodzące pokolenia zawsze ubolewają nad upadkiem nauk i rozkładem moralnym nowych generacji. Tym nie mniej, o dziwo, idziemy do przodu.
O tak, pomyślałem. Geniusze to homozygotyczny margines odsiany ze zrównoważonych heterozygotycznych kompletów genowych. Nie oni pchają przed siebie ewolucję. W przemianie pokoleń liczy się równy krok. Wagę ma tylko masa drobnych zmian — nie wyprysk pojedynczej, za to kuriozalnej mutacji. Gatunek homo sapiens w pancerzu społecznej glorii porusza się jak czołg. I nic nie znaczy, jeśli — tu i ówdzie, wstecz, w przód czy na boki — strzeli geniuszem albo drogę pomaca dociekliwym empirystą niby laserową echosondą. To tylko błyskotliwe fajerwerki — tak samo budzące zachwyt, jak niebezpieczne dla postronnego widza. Tymczasem czołg toczy się swoją drogą, sapie i zgrzyta, szarpie na boki, ale pcha się mozolnie pmoże sobie kiedyś zafunduje skrzydełka.
— Idziemy do przodu — powtórzył Raven. — Dopóki jest kim strzelać…
— Co potem?
— Społeczeństwa owadów bywają bardziej doskonałe od społecznych formacji nawet wyższych ssaków.
Wzdrygnąłem się.
— On revient toujours a ses premiers amours — powiedział Raven i usłyszałem jego chichot, jakby zdławiony ciemnością.
Nawet się nie spostrzegłem, kiedy zgasły ostatnie promienie Heliosa. W agonalnym rozbłysku tęczy nie zdążyłem nabrać pewności czy, gdzieś — tam, tronuje nad nami jakiś pantokrator. Teraz tylko w kierunku oceanu ostatnim podrygiem lgnęła do horyzontu fioletowa poświata — łuna podmorskiego miasta.
Chociaż na tę chwilę czekałem z takim napięciem — dzień mnie znużył. Tak samo rozmowa z Ravenem. Została senność lekka — szczególny stan, kiedy wystarczy patrzeć spod przymrużonych powiek i nic się stać nie może, a jeśli nawet — nie wywoła nadzwyczajnego zdumienia. Nagle zrozumiałem, że wcale się nie boję tej nocy. I ona też, jakby rozczarowana moją niefrasobliwością, zapomniała się obwieścić właściwą sobie ekspresją. Brak było namacalnego niemal trzasku materii, kiedy przestrzeń się darła na strzępy i spod barwionej glazury, z pękających zmarszczek wypływała — nie ciemność nawet, coś gęstszego znacznie — czerń wywabiająca koloryt pejzaży, nas samych pogrążająca w ostateczną albo pierwotną samotność.
Teraz noc niczym się nie różniła od wszystkich innych nocy, jakie kiedykolwiek przyszło mi przeżyć. Choćbym był wówczas jedynym, któremu dopisało szczęście. Może światło białej kuli, płonącej pod nami, w dużym stopniu rozładowywało napiętą atmosferę. Każde ognisko wytycza swój krąg magiczny, na strony odgarnia cienie, widma, strachy. Światło to najpewniejszy pastuch — patron spokoju naszej świadomości. A wkoło bynajmniej nie zapowiadał się cichy wieczór. Widziałem, jak coś się kołysze — już nie trawy, raczej włosy nastroszone elektrycznością. Starbolt w nich się zaplątać gotów niby pluskwa szklana. A tam jeszcze się odzywają bulgoty i żywy drobiazg miota się pod powierzchnią czarnego lustra. To przestało odbijać obraz starbolta otulonego w seledynowy kokon — bagno pochłania nawet odbicie. Jeszcze trochę i będę musiał znowu się zamusztrować na kapitana Yellow Submarine. Ładownie wypełnione lokalnym paleolitem i — He–ej! — cała naprzód między wzburzone bałwany fal, między wściekłe psy i wilki warujące tuż za magicznym kręgiem światła, które czarny potop trzyma na dystans od teraźniejszości.
Jeśli kiedykolwiek uda mi się przekroczyć ten próg — może się to spełnić na jedną tylko modłę: pamięcią jesteśmy osadzeni w przeszłości, ciałem w teraźniejszości, padliną na tym pobojowisku, które dopiero nastąpi.
— Boisz się? — spytałem Ravena.
— Każdy wraca do pierwszej miłości — powtórzył swoje.
Zerknąłem w górę, żeby się upewnić w opatrzności. Jakbym zajrzał w nitkę światłowodu. Cieniutki tunel przenikał atmosferę i ponad nią drugim pęcherzem obejmował przejrzyste widmo „Trieda”. Jest tam. To Brat mój, Synchromat, laserową igłą trzyma z nami kontakt.
Dziwnie się czułem bezpieczny. Nie należy dać się zwieść takim uczuciom. Właśnie wtedy to najbardziej podejrzane. A jednak — co najwyżej — żal mi Ravena. Nie powinien mi mieć tego za złe. Muszę wreszcie postąpić krok do przodu, choćby w niewłaściwą stronę. Zawsze jest szansa znaleźć oparcie tam, kędy jeszcze nie przeszedł Natan.
„A ty się brataj, Elf! Bez skrępowania… Szukaj przymierza!”
Mam wrażenie, jakbym się zanurzał w coś puszystego, przymilnego, gotowego mnie przyjąć wątpliwie braterskim uczuciem.
Pusty śmiech, a przecież — już mnie kołysze fantastyczne łoże. Dzielny rycerz trafiał kopią w ognistą tarczę Heliosa, wielogłowym smokom podrzynał gardła i szydził z miedzianych wiatraków — jak dotąd wszystkiemu dotrzymał pola, choć się wykruszyli inni towarzysze pancerni. Jednego duszę lokalne walkirie przeniosły nawet do Walhalli. Miałem okazję popatrzeć, jak tam sobie poczyna. Było — minęło. Więcej tam nie trafię. Jeśli się rycerz nazbyt dzielnie stawia — niech to diabli! — trzeba się wziąć na sposób i z pola bitwy odprowadzić go chyłkiem do przytulnej alkowy. Tam sam zdejmie zbroję. Baldachim tutaj przytwierdzony do horyzontu, z jednej strony wsparty o boazerię z pni czarnego lasu, z drugiej — na słupy gór złożony. Już słyszę wkoło szelest ciężkich tkanin — podniebie się kołysze nade mną. Ciemno — bodaj unieść przyłbicę. Szept koronek tuż przy moim uchu: „zdejmij skafander”. Chciałbym móc się wysupłać z damasceńskiej zbroi i legnąć na wznak — nagi i spokojny. Niech to nędzne ciało stanie się wreszcie łupem mojej czarnowłosej kochanki..— Zdejmij skafander — usłyszałem nad sobą. Łagodnie odsunąłem rękę wyciągniętą w moją stronę.
Powiedział: „społeczeństwa owadów”, a teraz sam kusi, abym poszedł za jego przykładem i ściągnął chitynową skorupkę. Jego nagość wtopiona w przypływ nocy. Ledwie go dostrzegam — może zrzucił skafander, może się cały wywrócił na lewą stronę. Teraz w środku tkwi srebrny szkielet — z wierzchu go przyobleka czarne ciało.
Aby dosięgnąć wzrokiem realności jakiejś muszę wykonać przewrót w amortyzacyjnej kołysce stokroć większej od pojedynczego fotela. Plecami do nieba. Tylko pamięć trawi jeszcze obraz zarejestrowany przed ostatecznym upadkiem na twarz — gwiazdy tam gasną frontem idącym wraz z nocą — czarne skrzydła kosmosu zwijają się płaszczem ochronnym wokół Planety. Ogromny ptak Kurkyl szykuje się znowu, żeby zanurkować — bodaj w piekło.
A tam, pode mną, bazuje ognisko ostatnie. Ćmy się do niego zlatują całymi stadami — cienie na wpół przejrzyste, niby liście z gałęzi utrącone gwałtownym podmuchem. Trupie w nich widzę głowy i grzywy rozwiane, parujące grzbiety i potężne zady, aż się kopyta w biegu zawijają i bryzgają błotem — nadtopionym lodem i tratowanym ziarnem. Rozhukane bydło obrzydziło sobie dobywanie grodzisk obwarowanych lasem — zbiegło się ze stepów, zleciało, przypełzło z gór, bagien, wykluło z kamienia; teraz to wszystko wlewa się w czeluść otwartą jasną bramą, próbuje ulewą ciał oślepić tę ostatnią latarnię w przedsionku obrzędowej orgii. Nawet tamto oko pozbawione takiej dociekliwości, żeby dostąpić ostatecznego wtajemniczenia, które wokół mego ciała szpera ciepłą ręką. Czuję jego palce — to szuwary wyrosły i aż tu dosięgły. Kolące opuszki kłosów rozpaczliwie pragną prześliznąć się przez pancerną otoczkę starbolta. Tylko jednej ręce udało się przeniknąć do środka — cień Ravena nade mną okrakiem, miękką piersią nakrywa, ogarnia. Dłoń jego szpera, palcami przebiera od mojego gardła chronionego obręczą hełmu do pięt zaskorupiałych obcasem, masuje ramiona, szuka pod pachami, jakby tam były szparki, którymi na zewnątrz wydziela się pot ogarniający całe moje ciało — nic z tego! Pod brzuch — może tam płeć okryta dziewiczą błoną skafandra odezwie się na hasło, pęknie biologiczna ochrona i na spotkanie ręki od wewnątrz wybiegnie trzpień obrzękły krwią i gorączką, która zaczyna we mnie pienić wszystkie soki.
Patrzę. A tam, w dole, z kości turów i liści lepią się ciała centaurów, czaszki słoni zabliźniają się gębami jednookich cyklopów; ryby pęcznieją, płetwy im się rozrastają na boki, łuska pęka z trzaskiem wyzwalającym łabędzi puch i zwiewne pióra. Można w nich spocząć, wtulić się w pierś albatrosa, kiedy dokoła korzenie wpełzają w zwierzęce brzuchy, pękają żółwie skorupy, żeby — jak z pąka — wystrzelić zielonymi listkami, witkami sprężyn — fauny w nich myszkują, przycinają pędy aby z nich fujarki sporządzić i zagrać w finale parnej orgii. Już z kłębów pierza i sierści wypływa narwal ogromny, byk mu brzuch otwiera krzywymi rogami — sam się wali na ziemię rozpruty pługiem nosorożca — w bramę żeber, gdzie się róg zakleszcza i z pułapki już nie wyzwoli nowe wcielenie triceratopsa i tytanoterii — będzie się wił z unieruchomioną głową, aż zdechnie i swym ogromnym cielskiem dopełni retorty. Żyły się znowu wyprężą, mięśnie sok wycisną krwawy, sadło porośnie sierścią i wreszcie — z trzech ciał zjednoczony; narwala, byka, nosorożca — coś się uniesie chwiejnie, białą grzywą potrząśnie jednorożec wspaniały — igraszką natury powołany do służby w partenogenetycznym burdelu. Tam jasne światło nie przyćmione jeszcze, pozwala wzrok zapuścić w prześwity ciał skłębionych w ohydny węzeł; białe się w nim lęgną czerwie, wślizgują do gardeł i między końskie zady, kruche gałązki przewlekają mięsne tusze, nawijają z wierzchu ciernisty kokon — sztywną drewnianą klatkę. Jej pręty w łuk się wyginają — do węzła ziemi przemieszanej z ikrą, aż się nawlecze na nośny szkielet i wypełznie ze studni zapuszczonej do jądra globu — ciało z perłowej polewy, rozwarte nagle, różową pryszczycą nakrapiane od piersi do brzucha — gdzie tylko przypaść spierzchłymi wargami i ssać, chłeptać mleczną bezwstydność, choć tuż obok — pysk w pysk — czerwone języki wilków z bursztynowych kroczy wylizują żądzę i staruchy siwe kraczą nad padliną — dziwne, z włosami rozwianymi jak krzaki bezlistne, pół–kobiety pół–ryby z wielkich muszli żarłocznie wyłuskują płeć ślimaczą, podnoszą do warg cieknących miodną śliną, spuchniętych od pocałunków w brzuchy nastroszone małpią sierścią — tylko z nich rubinowe pluskwy iskać ostrymi zębami — kąsać w kark, w uszy i język pchnąć w płeć rozognioną, gdzie się czas i materia zasklepia w pulsujący namiętnością węzeł — aż mnie samego pochłonie vis plastica: „zdejmij skafander — szepcze — daj mi się pieścić, popuść bodaj podwiązkę, jedną szczelinę otwórz, żebym się wśliznął i rojem kijanek—ziaren wypełnić mógł to ciało, które ukrywasz przede mną…”. Precz! Choć już wtopiony w ciemność, zwrócony prakriti, ręce jego tłamszą we mnie opór wszelki: „od chwili stworzenia jedynym byłem twoim prawdziwym kochankiem!” — żelazny uścisk na biodrach, aż się dopełni — raz jeszcze — sprzężenie hiperzespolone — już się obraca młyński kamień i trze, trze rozpaczliwie czarnym podbrzuszem o zimny głaz biologicznej ochrony. I ciągle pies psa niezdolny pokryć, w trzewiach biblijnego behemota — pleśń, zielsko, bydlęce odchody zmieszane w jeden koktajl — ty jeszcze zejdź do nas — szepczą do mnie — stary z ciebie grzesznik, urodzony zbereźnik, chociaż konserwa biologicznej ochrony pozwala się dusić we własnym tylko sosie — zerwij! — daj upust szaleństwu i żądzy! Kochaj — miłością swawolną! Pluń na dymorfizm! Nie daj się zwieść holowizyjnym spektaklom i kuglarstwu tranzytywizatora, nie szukaj kajuty z różową lampką, gdzie plastykowe lalki — byle atrapy — dadzą się nadmuchać bez zahamowań! W garść się weź i — przełam! Nie bój się odrobiny gwałtu — w tym cała radość dla nich! Spójrz dokoła — wszystkich nas tutaj chuć piekielna sparła i pchnęła w objęcia ziemi, w sabat drzew, liści, zwierząt, liniejących wywłok i dziwek wszelkiej maści — ulżyj sobie! Rwij! Rwij! Ciągnij tak mocno, aż — do nadgarstka, przez łokieć, po ramię — trzaśnie egzoszkielet! Pozwól mu wywlec rękę z pustego rękawa — niech zagnie pod siebie! I patrz — jeżeli sięgniesz — już się w mlecznym nasieniu pławią perłobokie kurwy — dla ciebie! — zwierają tyłkami, na wznak się otwierają, czekają — aż będziesz dwugłowy. Witaj nam! Bądź pozdrowiony na wszelkie sposoby — czujemy tą ciepłą dłonią, że się twoje prącie dzielnie pręży do nas. Tęskni — daj mu! Niech się brata z narodem sodomii! Jednym z nas już jesteś — grzesznikiem przeklętym, wodzem ras potępionych — spójrz na siebie! Jesteś człowiekiem, który tę ziemię zamieszkiwał przed potopem. Kręgosłup twój to szkielet salamandry, a ty — ogromny i mroczny — na co czekasz jeszcze? Po nas zostanie ci tylko miłość platoniczna. Po nas — POTOP! Spójrz — nad tobą już pogasły gwiazdy. Posłuchaj: „od człowieka do zwierząt, od ziemiopłazu do ptactwa powietrznego” — jednym narodem jestem i ty zejdź do mnie, czarę przyjaźni ci podaję, z twardego drewna, kielich złączony z dwóch ludzkich głów czarnych — obie są twoje. Wychyl ten napój miłosny, a potem mnie posiądź, jak ja ciebie pragnę — bardziej, niż by się na to zdobył ktokolwiek obcy — tobą jestem! To ja chciałbym z siebie zedrzeć kryształową łuskę, w dzikie mięso się wtulić i zrosnąć — na wieki wieków — ze zwierzęcą formą.
Tutaj jasne światło nie zgasło ze szczętem. Tam ostatnia gwiazda.
Środkiem potop wzbiera, niedługo dosięgnie szczytu mojej góry — w pół drogi między niebem a ziemią.
Na co czekam jeszcze? Żeby kształt uchronić trzeba się jasności uczepić — w górze albo w dole, gdzie — z liści, z dziupli, z wierzbowych prętów, z psich suk i kurew wszelkich — muzykalne fauny wyciągają pieśni; czemu się lękam ziemi skażonej obłędem — mój jest! Przepojony zbrodnią — trop w trop przyszła za mną! Bez niej by zdechła moja żądza i serce zachłysnęło próżnią!
Głos we mnie: „uczyń sobie korab” — oczy wzrokiem wrośnięte w kłęby form wstrząsanych spazmem — ręka pod pancerzem silnie ściska drzewce.
Skrzydła Kruka nade mną szeleszczą — Raven kwili, jakby pisklę nie mogło trafić do swojego gniazda — wir wciąga, krwią jasną oślepia i w płeć zasysa gorącą.
Obie ręce — na stery!
Jedną dłonią zwiniętą wokół sterczącego rdzenia.
Druga — ostatnie ścięgno poza żywym węzłem — rozpaczliwie szuka pięciu szczelin, pierścieni zaręczynowych — z dyszami starbolta. Są — każdy na jeden palec, niech się wślizną w tuleje, aż srebrne igły im wrosną pod paznokieć biologicznej ochrony.
PRECZ STĄD! W dół i w górę!
Aż dłoń poczuje pulsującą energię — niech wybuchnie przez dysze i w czarnym potopie wyłom niech uczyni strumieniem plamy białej — ciąg główny ze środka jednej dłoni i sok przez palce drugiej.
W dół! I w górę!
Potworna stopa wbija mi piętę pomiędzy łopatki, miażdży żebra — z rozkoszy jęczy amortyzacyjny pęcherz — raz jeszcze! Po raz ostatni — i tak ucieczka mnie nie wybawi. Wiem o tym. Ostatni jestem z owej rasy przeklętej, która się nigdy nie wyrwie z Potopu — tam zgładzone bestie — białe oko ślepnie — coraz dalej, choć wkoło przestrzeń trzeszczy — moja własna czaszka gnieciona ciążeniem — coraz mniejszym. Już potrafię wzrok wyrwać z ciemności pode mną — na wznak! Dziwnie się trudno obrócić na dźwigni jednej ręki.
Ani śladu gwiazd nade mną.
Czerw chciałby sięgnąć nad skrzydła — nie starczy mu życia w odwłoku starbolta, nie wzbije się o własnych siłach. Słyszałem przecież: „zetrę człowieka, któregom stworzył, z oblicza ziemi — człowieka, bydło, gady i ptaki niebieskie, bom pożałował, żem je stworzył”. Coś tylko zajęczało we mnie — ponad wibrację ścian szklanych — czerń się oblała pąsem, zżółkła, pozieleniała w zenicie i błękit wyostrzyła wreszcie — przez tęczową studnię do dna zajrzało białe żądło — światło — aż zakrzyczałem, sam nie wiem do kogo — jakby Brat mój, Synchromat, potrafił mnie usłyszeć.
A jednak poczułem, jakby pękła nade mną błona napięcia powierzchniowego — starbolt strzelił w górę i coś jeszcze trysnęło — gejzer błotny — z brzucha ziemi mnie wypluł w ugór martwego kosmosu. Pomyślałem jeszcze: „ostał się tylko Noe i ci, co z nim w korabiu byli” — i wtedy coś zatrzeszczało wkoło mnie, szklana bańka — mocą piekielną przetrawiona prawie do mojego wnętrza, pękła skorupa głowicy i próżnia zdławiła odgłos eksplozji. Resztki starbolta sypnęły na wszystkie strony — najpewniejsze świadectwo, że nie uląkłem się tylko własnego szaleństwa.
Leciałem, jak żaba — rozpostarty bezradnie trzema kończynami. Czwarta dziwnie luźna. Palce jednej ręki, zamiast sterów, chwytające próżnię. Druga — pusty rękaw, skrzydło trzepoczące w rzednącym obłoku powietrza — ramię podwinięte pod brzuch. Ręka Ravena — jej palce zlepione sokiem zwiędłego korzenia.
Gwiazdy się obracają powoli.
Plecami czuję wylot bezdennej studni.
Jedna z gwiazd mnie trzyma na nitce srebrnej pajęczyny. Laserowy promień — nerw magnetycznego wysięgnika — prowadzi mnie, bezwładnego, prosto w rozwartą muszlę „Trieda”.
Skuliłem się w tej niewidzialnej dłoni — Brat mnie wyłowił z Potopu, choć się modliłem: „wybaw z potopu i wojny”.

Exodus

Tuż za mną zatrzasnęła się soczewka włazu. Ślizg wzdłuż prowadnicy startujących starboltów. Wystarczyło od ściany się odbić barkiem — ramię znowu w rękawie — i wyciągnąć nogi, żeby — zamiast w odpaloną tuleję — trafić stopami na pomost z siatki szklanej rozpięty nad wyrzutniami.
Trzy odpalone gilzy. Złote pierścienie.
Brak trzech starboltów. Jeden Na tanowi posłużył za wierzchowca, drugi gdzieś zapodział Endo, trzeci sam mogę spisać na straty. Zostały dwa. Chciałem przejść do wylotu magnetycznego szybu i — przed progiem — wystukać na sensorycznych ogniwach wtopionych w porcelanową płytkę: NAWIGATORNIA. Potem wystarczy dać się połknąć.
Gotów to byłem uczynić, kiedy — kątem oka — pochwyciłem coś naruszające symetrię estakady biegnącej nad wyrzutniami ale na wysokości głowic dwóch pozostałych starboltów. Nie bardzo wiedziałem, co mi kazało się zatrzymać. Z jednej strony przez szklane wręgi widać było czerwony rdzeń „Trieda”. Dalej rostrum gigantycznej krewetki wypełnione zgęstkiem mlecznym. Aż zadrżałem — jakby i tutaj ameboidy wstrzyknęły swoje oko. Potrząsnąłem głową — to tylko nawigatornia. Tam właśnie. Obok zielony duet reanimatora i pulsującego rezerwuaru biomasy. Żywa kula przez cienkie kapilary rozprowadza powietrze, wodę i pokarm w te zakamarki statku, gdzie Synchromat zawsze gotów spełnić rolę kelnera. Spostrzegłem się, że idę wzdłuż estakady. Dwa puste gniazda poza mną. Chciałem wywołać Synchromat — jeśli starczyło mu taktu, żeby tym razem zachować milczenie. Ostatecznie — tak długo czekał. I słowa uznania też mu się należą. Ledwie to zdążyłem pomyśleć, kiedy zrozumiałem, co mnie zatrzymało w tym przedsionku kosmicznej przestrzeni. Szklany klin, cienki jak brzytwa — bo widziany z boku — odchylony był od głowicy starbolta spoczywającego w katapulcie.
Chciałem przyspieszyć kroku — nogi się uginały pode mną. Tym razem w moim skafandrze czułem się jak w zgrzebnej, pokutnej koszuli. Ledwie widać trzymał się kupy, chociaż w szwach i tak musiał potrzaskać. Przecież wiem, że to niemożliwe — pomyślałem. To ze mnie zlazła resztka reliktowej sierści i naskórek się złuszczył paroma cyklami linienia. Po prostu — teraz dopiero czuję, że mi się życiorys dosadnie wzbogacił. Diabli musieli wziąć nieważkość przestrzeni, żebym zdołał bebechy z gardła sprowadzić na właściwe miejsce. Dopiero grawigeneratory „Trieda” dały mi odczuć cały obłęd karuzeli z rozsypujących się ułamków starbolta. Dostałem w kość — zanim mnie Synchromat wyłowił. Zostałem wyżęty niby stara ścierka — z wierzchu poszedł pot, mocz i flegma puszczonego nasienia. Wewnątrz zostało odwirowane z soków i do kości przyschłe ścierwo. Próbowałem uwolnić głowę z kuli hełmu — ręce jak nadmuchane powietrzem, palce bez siły i jakiejkolwiek precyzji. Dałem za wygraną, chociaż płuca łaknęły powietrza spoza zamkniętego obiegu biotronicznej pułapki skafandra.
Trzeba będzie raz jeszcze łeb pochylić, żeby manipulatory Synchromatu uczyniły nad nim znak błogosławieństwa.
Jeszcze zmagając się z sobą dotarłem do pierwszego z dwóch ocalałych starboltów. Klin włazu opuszczony na kratownice pomostu. Rodzaj kładki przerzuconej nad przepaścią. W górze rozłam głowicy starbolta podstawiony pod wylot magnetycznego szybu. Do wnętrza można się dostać na dwa sposoby. Z mojej strony wystarczyło wspiąć się na palce, żeby zajrzeć do kabiny starbolta.
Krew mi nagle napłynęła do głowy. Poczułem znowu, że mi całkiem nie przeszło — jakże by inaczej, jeśli nie zdążyłem tego jednego kęsa przełknąć, który we mnie utknął — łyk orgiastycznych bachanalii, którym się zachłysnąłem — nawet nie przez zęby; tylko nadprzewodliwość oczu mógłbym przeklnąć. Tylko? Skąd mam tę pewność?
Nie myśleć o tym. Nie myśleć nic — chociaż się zbiera na wymioty. Przez chwilę też tak stałem — z zamkniętymi oczyma. Potem raz jeszcze zajrzałem do kabiny, w której nie było nikogo. Dwa na wpół rozłożone kokony amortyzacyjne. Gotów się byłem roześmiać i wyzwać od idiotów, kiedy wzrok mój ześliznął się między dwa przezroczyste pęcherze foteli. Zwalony na podłogę leżał tam długi, szklany cylinder — jednocześnie przezroczysty i niezwykle ścisły oprzęd jedwabniczej larwy. Wewnątrz pojemnik wypełniony był zielonym osoczem i czarnymi — w pomarańczowym świetle — pętlami glonów. Między listkami rybi pysk otwarty jak do krzyku i tak zastygły. Szarpnąłem się wstecz. Spróbowałem zajrzeć w górę — gardło magnetycznego szybu zakneblowane różową membraną. Natan — pomyślałem.
Nagle zupełnie bezradny zacząłem się obracać wokół własnej osi. Przed oczyma pływały mi jakieś plamy, jakbym to ja był tam — w zielonej porcji wody zaczerpniętej z rezerwuaru biomasy. I leżę spętany podwodnym bluszczem — tylko mi w oczach eksplodują mikroskopijne żyjątka zagnieżdżone pod powiekami.
Niespodziewana wściekłość pozwoliła moim mięśniom raz jeszcze odnaleźć sprzężenie z czujnikami serwomotorów. Ramiona i nogi znów wpasowane w dźwignie egzoszkieletu. Skoczyłem w stronę tunelu odchodzącego od wyrzutni starboltów. Tak mi się wydawało — skoczyłem. Tuż przed progiem jeszcze jeden kokon, tym razem bez szklanego połysku, ledwie błękitnawy dymek zawinięty w kulkę. Zgasł, kiedy przed nim stanąłem jak wryty. Nagle wyłuskany z aureoli kształt się objawił nieco przygarbiony, na podkulonych nóżkach. Zmarszczone jabłuszko uśmiechnęło się do mnie.
— Hej — powiedziałem.
— Ehej! — powtórzył za mną. — Ale wyglądasz nieswojo. Dalej się uśmiechał do mnie, a nos mu się świecił różowo nad zmierzwioną, dawno nie rozczesywaną brodą. Też sprawiał mizerne raczej wrażenie. Wypłowiał czerwony kubrak, wystrzępiły się szare pończoszki i niewiele zostało z żółtych mankietów. Za to bieluteńkie włosy podrosły nieco, mniej były wyleniałe, jakby go — w przeciwieństwie do mnie — nieco pokrzepił spacerek po powierzchni Planety.
— To wy, tam… — wykrztusiłem wskazując kierunek ręką. Jego bystre oczka spoważniały nagle, popatrzył na mnie miękko, wzrokiem przepełnionym dobrocią.
— Pozwolisz, że ci uścisnę rękę — zaproponował.
— Niewiele dać mogę w zamian — wyznał. — Jednak urząd thana zobowiązuje. Będę się starał. Zaciągnęliśmy ogromny dług wdzięczności, spłacimy go na swój sposób…
— No, to czasu niewiele zostało — zaśmiałem się.
On też zarechotał, wyraźnie ubawiony. I staliśmy tak, naprzeciw siebie, chichocząc — nie bardzo wiem z czego. Raptem coś dotarło do mnie.
— Dług wdzięczności? — zapytałem.
— Teraz masz moją rękę. To też coś znaczy. I niech oni zobaczą — przez ramię kiwnął białą główką.
— Sam tu nie jesteś?
— Co mogłem sam — zrobiłem. Gdybym liczył zawsze na własne tylko siły pewnie bym pozostał w Mordorze. Dlatego daję ci rękę, w imieniu własnym i mego narodu. Niech widzą, że najmądrzejszy z nich podaje ci rękę. Może uwierzą, że człowiek też potrafi być przyjacielem.
Śmiech jeszcze mnie łaskotał w kiszki — zabawny był z niego staruszek. Nie słuchałem, o czym trajkocze, chociaż stał ciągle z wyciągniętą ręką — co miałem mu podać, jeden palec? Trudno mi było skupić się nad czymkolwiek, kiedy przed oczyma wciąż miałem zupełnie nagi, zielony tułów tkwiący w szklanym cylindrze.
Machinalnie i dla świętego spokoju uścisnąłem jednak uniesioną łapkę — ledwie jej obecność poczułem w potężnej rękawicy skafandra.
— Nie ma o czym mówić — stwierdziłem, ciekawość jednak wzięła górę; — A… tak naprawdę, o co chodzi?
— Wszystko im wyjaśniłem. Powiedziałem im, ile brakowało, abym ich, gołowąsów, osierocił w tej pustej skorupie — chudą nóżką tupnął w podłogę. — I cóż by mój ludek począł bez swojego thana? Wszystko to jeszcze głupiutkie. Trzeba prowadzić za rączkę, pokazać gdzie stąpnąć, radzić w co wypada, a gdzie trzeba się wstrzymać przed wtykaniem nosa…
— Nie powiem, żebyś wyglądał marnie.
— Też nie twierdzę, że mi samemu spieszno było — zachichotał znowu. — Wszelako zawsze ktoś się znajdzie, kto się zatroszczy o to. Tak było w Strefie Systemu i tak pozostało. Marne miałem widoki… Już struchlałem i zacząłem w piersi stare psalmy odgrzewać. Dumam — a nuż pomoże! I co? Pomogło! Takie ich, wszawy pomiot, niedoczekanie! Zjawiłeś się w samą porę. Uch! Już miał mnie w garści.
— O czym ty? — jęknąłem.
— Gdybyś się minutkę spóźnił! Już mi dech zaparło i drżączka wzięła stare kości. Majstersztyk — powiadam! To było wspaniałe! On do teraz pewnie myśli, że przygwoździł durnego gnoma. Niech mu wyjdzie na zdrowie…
Wyciągnąłem ramię i twardo, całą garścią, chwyciłem go za krasny kubrak pod brodą.
— Mów, kogo widziałeś? — syknąłem przez zęby. Łypnął na mnie spode łba. Co najmniej, jakbym od niego żądał czegoś więcej, niż wolno wymagać od takiego karła. A ja miałem w uszach wciąż tylko ten pisk, jakby Natan pod obcasem zdepnął ciekawskiego szczura.
— Daj spokój, Elf — bąknął.
— Mów!
— Wiem, komu winienem wdzięczność — powiedział prawie z gniewem.
— Kto to był?!
— Ty.
— JA–A?!
— Tak, jak tu stoisz.
Nie obchodziło mnie nic z tego, co się tam naprawdę zdarzyło, jakim sposobem nestor hobbitów wyśliznął się z potrzasku. Jedno, czego byłem pewien, to — samego siebie. Znałem każdy swój krok. Wiem, gdzie byłem i do czego nawet palca nie przyłożyłem.
Zesztywniałem nagle.
— Twarz — powiedziałem. — Widziałeś twarz?
— Jak teraz twoją — odparł.
Targnęło mną, jakby się odnowiły torsje tylko na pewien czas przycichłe, dające mi wytchnąć przed kolejnym wyciskiem. Poczułem suchość w ustach. Próbowałem opanować ciało, lecz już mną targnął kaszel i zwolnił zator w piersi. Tym razem zachłysnąłem się prawdziwie debilnym chichotem, parsknąłem śmiechem prosto w twarz Gnoma. Patrzył na mnie zdziwiony, aż się cofnął o krok. Nie pojmował, że nie on był powodem mojej wesołości.
A ja zrozumiałem nagle, kim był posłaniec Nocy, tak długo dotrzymujący mi towarzystwa. I nagle jasna się stała ta jego zboczona miłość do mnie, kiedy tak się garnął i błagał — daj się wśliznąć, ściągnij ten cholerny skafander! Śmiałem się z siebie samego. Nigdy mi nie przyszło do głowy, czym na— prawdę może być ta pogarda, którą tak zawzięcie obnosiłem w sobie, ta fałszywa litość nad zgrzybiałym smutkiem kosmicznego wraka. Śmiałem się jak szalony, chociaż własnym wreszcie głosem, w którym nie brzęczał śmiech Horowitza. Miłości moja — któż by pomyślał, że aż tak się można przywiązać do starego truchła podwieszonego pod egzoszkielet, aż tak pokochać kulawego psa — choćby i po latach wiernej służby. Tym samym sentymentem gotów byłem obdarzyć tamto zrupieciałe pudło pierwszego „Trieda”, zanim je wypatroszono w dokach Systemu i przerobiono na nową modłę.
I zrozumiałem również, że wszystko to już nie jest warte funta kłaków — można splunąć. Teraz chcę wiedzieć to tylko, co za skurwiel tę szklaną konserwę przywlókł do starbolta.
— Widziałeś to? — tknąłem palcem w stronę przedostatniej katapulty.
— Nie moja sprawa — odparł i wzruszył ramionami. Spuścił wzrok. Po czerwonych uszach i naburmuszonych policzkach łatwo było poznać, że się na mnie solidnie obraził. Teraz się z nim nie dogadam.
— Więc nie wiesz, czyj to wyczyn? — spytałem.
Cofnął się jeszcze trochę, jakby robił trochę luzu dla pęczniejącego brzuszka. Teraz dopiero za jego plecami zobaczyłem jeszcze jakiś pstry drobiazg skulony pod ścianą. Wielki than hobbitów miał swoją szlafmycę nasadzoną na siwą główkę — brakowało tylko różowego pompona. Musi być gdzieś w pobliżu, pomyślałem. Pewnie dobry ojciec i pedagog przytaszczył tu ze sobą cały ród skarlały; nie po to przecież, żeby mi podziękować. Skąd mógł wiedzieć, że się tu przyplątani.
— A więc — zapytałem. — Może skrzyknął swoich, żeby komu innemu pomachać chusteczką. Na odchodne. Komu?
— Już ci mówiłem — stwierdził. — Nie takie z nas plemię, co wtyka nos w nie swoje sprawy. Pomogłeś mi — i to się chwali tobie. Znajdzie się okazja — każdy z moich trutni odpłaci jak będzie umiał. Teraz przynajmniej wiemy, że nie taki diabeł straszny i jest szansa przeżyć.
Łypnął na mnie zaczerwienionymi oczkami angorskiego królika i znów zawinął się wokół niego pęcherzyk błękitnego światła.
— Pozwól więc, że się pożegnam z zapewnieniem, że po raz pierwszy ze współpracy z wami wynoszę milsze wspomnienia…
Machnąłem ręką. Nie obchodziło mnie, co jeszcze do siebie mamrocze. Obróciłem się na pięcie i poszedłem prosto w tunel łączący moduł wyrzutni z reanimatornią.
Wesołość już mnie całkiem opuściła. Czułem się jeszcze paskudniej niż przedtem. Dość miałem gnomów, hobbitów, kruków, Chorezmijczyków i innych czortów. I czułem obrzydzenie do samego siebie — jeszcze tkwił we mnie uraz wyniesiony spod skrzydełek nocy, całe to misterium obmierzłe, zbliżenie ciała z przedpotopowym kłębem bydła, korzeni, pleśni — tak bliskie, aż się dłoń wypełniła lepkim sokiem. Gdybym tam wytrwał, pewnie by mnie przepchnęło przez wąskie gardło ciemności i może bym trafił w świat już po potopie. Mroczny ocean pieni się wściekle tylko w starciu z rafami, na nowo pozyskanej ziemi. Poza falą pierwszego przypływu zaczyna się spokojny przestwór, którego nie ima się żadna z naszych filozofii. Pewnie tam zamieszkuje naród, po którym — w mojej rzeczywistości — zostały tylko czaszki zagrzebane w ziemi. Nie wiem czy to, cokolwiek pozostało z ludzi tej Planety, wolno mi jeszcze określać mianem Narodu, Rasy, Gatunku zorganizowanego w Państwo. Nie wiem nawet — kogo reprezentują, pobratymców Endo i innych narodowych mniejszości, które unifikacja Systemu mocno chwyciła za gardło, czy też wobec dociekliwości tej Planety otworzyła się kronika historii całej ludzkiej cywilizacji, umożliwiająca odczytanie i restaurację tysięcy społeczeństw wymazanych z naszej pamięci. Nie dostąpiliśmy jeszcze Nad—świadomości. Na dzisiaj ograniczoność pamięci naszej psychiki jest odpowiednikiem genotypu określającego wyłącznie byt jednostki. Lecz Wszechświat posiada własną pamięć rejestrującą kolejne etapy ewolucji. Jest to zapis Eksperymentu, tożsamy z pamięcią Wielkiego Animisty–Kronikarza. Nic z niego niepodobna wymazać, nic zapomnieć, nic przeinaczyć. Czas miniony jest Pamięcią Wszechświata, z której teraźniejszość czerpie wspomnienia, jeśli potrafią cokolwiek pchnąć naprzód. I nic nie znaczy, jeśli na kolejnej zmianie sztafety pałeczkę przejmują zielonoskórzy i żółtoocy, Chorezmijczykaml będący tylko w duchu. To najważniejsze.
Tylko ja ciągle mam gdzieś ich zafajdany renesans. Brak w nim miejsca na moje szarże przez step na czele ciężkozbrojnej konnicy, wciąż nie bardzo jest do czego przyłatać efektowne znawstwo wszelkich ziółek na tej łące.
Prędzej plemię hobbitów trafi do Nowego Shire’u, nim ja znajdę swoje miejsce.
Na razie — kolejny załom korytarza.
Zielony odblask wypełnił przezroczystą tubę. Nagle poczułem, że mi znajomy smak trawiennych soków podchodzi do gardła, a dłonie znów robią się paskudnie wilgotne.
Stałem nieruchomo, z zaciśniętymi pięściami. Spod przymrużonych powiek wpatrywałem się w perspektywę szklanej kiszki. Ktoś tam szedł, poruszał się w ciemności niezupełnej, lecz aż nadto wystarczającej aby prawdziwe kształty ukryć w zielonym półmroku. Słyszałem krok powolny, nieprawdopodobnie ciężki, jakby to duch Synchromatu natchnął ciało żelaznego golema. I ten krok zbliżał się nieubłaganie. Trzeba tylko wytrwać nieco, aż mozolne stąpanie wyprowadzi tę postać w takie miejsce, gdzie — pod kątem prostym, ale na zewnątrz rury — biegnie drut rozjarzony żółtym światłem i rozjaśnia tunel na długości dobrych dziesięciu metrów. Ten ktoś musiał tutaj ujawnić się z ciemności. Nie próbowałem zdławić w piersi okrzyku. Byłem gotów raz jeszcze stanąć naprzeciw Natana — choćby się wcielił w jednego ze swoich chrząszczy. Pewnie bym się nie wzdrygnął przed Ravenem, gdyby przede mną uchylił czarnej przyłbicy i spojrzał na mnie twarzą raz tylko odsłoniętą przed thanem hobbitów.
A jednak nie był to żaden ze skarabeuszy Natana wysłany dla przetransportowania dwóch cylindrów koniecznych dla kontynuowania EKSPERYMENTU. Nie zjawił się też Kruk nowy, żeby padlinie ze Strefy Systemu wydłubać żywe jeszcze oczy. Widziałem człowieka. Lecz ten człowiek był nagi, przy tym nieforemny jakiś — rozpaczliwie szukałem oczyma punktu zaczepienia, ale wciąż jeszcze nie potrafiłem zrozumieć, dlaczego budzi we mnie taką grozę. On tymczasem szedł powoli, sino—blady cały, lekko przechylony w jedną stronę, gdzie go naginało do podłogi brzemię dźwigane na jednym barku. Lewym ramieniem opasał szklany cylinder, drugą powoli wiódł wzdłuż ściany. Szedł niby ślepiec, choć oczy miał szeroko otwarte. Spotkałem ich tępe spojrzenie, gdy wkroczył w strefę jaśniej oświetloną — szeroko wytrzeszczone w martwej twarzy patrzyły na mnie, jednocześnie obok i przeze mnie — na wylot; zaognione były gorączką i dziwnie złote, niby monety bite w cennym kruszcu.
Podskórna zieleń spełzła zarówno z tej twarzy, jak szyi, piersi, z nagiego brzucha i potężnie umięśnionych kończyn. Tak to wyglądało, jakby w Ustnej tkance rozpadł się chlorofil i skóra utraciła zdolność akomodacji słonecznej energii. Do tego nagą czaszkę aż do nasady nosa rozdzielała blizna potworna, chwiejąca się jak koguci grzebień — grubymi ścięgnami zdeformowane pąsowe wargi, gotowe w każdej chwili się rozchylić i połknąć z powrotem pożywny kęs siłą z nich wyrwany. A jednak to ogromne — teraz dopiero zdołałem w szklanej perspektywie ocenić właściwe proporcje — masywne ciało, w niczym nie przypominające ciała Endo, poruszało się przed siebie. Widziałem sprężynujące mięśnie i jak się żyły grubości palca skręcają tuż pod skórą. Jeszcze jakieś guzy ciemne pulsowały na szyi, rękach, w pachwinach i na udach. Całe to ciało zdawało się być zmasakrowane doszczętnie. Jakby tu przyszło prosto z sali tortur, wyrwało się z elektrycznego krzesła — na spuchniętych stawach został ślad rdzawych imadeł — na którym wściekły oprawca dokonywał przesłuchania każdej najmniejszej komórki — jeśli odpowiedzi nie znajdował w mózgu.
W tej chwili Endo stanął przede mną. Prawie całą powierzchnię jego ramion i boków pokrywała brunatna wysypka, ślady nakłuć po mikrokontaktach. Gdzieniegdzie zwisały jeszcze — z uszu, policzków i piersi — cieniutkie srebrne niteczki, miedziane druciki stymulatorów i szklane wąsiki. Sprawiało to wrażenie, że mu na uszach i piersi pojawił się rzadki zarost — miejscami oberwany krótko, to znów zwisający kilkunastocentymetrowymi nitkami. I cały był pokryty jakby metaliczną sierścią szpilek, które się nie zdołały wycofać, kiedy to ciało samodzielnie wyrwało się spod szklanej krypty sarkofagu.
Chciałem coś powiedzieć, kiedy uświadomiłem sobie, że i tak nie jest przecież w stanie zrozumieć niczego. Czy takie coś potrafi bodaj cokolwiek usłyszeć?
Niósł na ramieniu ogromny cylinder wypełniony planktonem, pąkami chłorelli i listkami wodnego hiacyntu, między którymi kołysało się uśpione ciało — tego jeszcze nie natchnął świadomością magiczny oddech Planety. Kiedy tak się pochylił nade mną dostrzegłem bliżej ramię podpierające szklany pojemnik — od łokcia po kant dłoni rozdarte było na strzępy. W sinym mięsie tkwiły jeszcze odpryski wyduszonej od wewnątrz szyby sarkofagu. Krew jednak nie wyciekała na marne — tu i ówdzie wisiały martwe płatki zdartej skóry, już zasuszone, zdawałoby się — wystarczy przetrzeć dłonią i jedynym śladem urazu zostanie żywa blizna, pod którą — niby pod przezroczystą błoną — widać kości, ścięgna i naczynia krwionośne. To samo z ręką macającą ścianę.
— Stój! — wykrztusiłem jednak.
Był ode mnie wyższy o półtorej głowy. Słyszałem równy, chociaż świszczący oddech piersi pracujących jakby tylko po to, żeby sprężone powietrze mogło wypełnić puste rękawy kończyn. Ale to nie było powietrze. Czułem całym sobą — czort wie jakim zmysłem — że to ciało gotowe jest pęknąć od siły mięśni i ciśnienia tętnic rozsadzających powierzchnię skóry. Znalazłem się na jego drodze niby jeden z najbardziej skarlałych hobbitów, a środkiem szklanego żlebu toczył się na mnie głaz poddany ślepej inercji albo pancerny czerw z arsenału Natana.
Odstępowałem jeszcze kilka kroków, a on napierał niewzruszenie. Jak zauroczony wpatrywałem się w tę twarz bladą, zaglądałem w rozcięcie ust pozbawionych warg — zwarły się tam porcelanowe zęby, iskrzyły kryształowe okruchy, jakby zębami przeciął prowadnice endoskopów, którymi Synchromat szperał mu w bebechach dla wyjaśnienia — czemu nie chce zdechnąć albo przynajmniej się zdrzemnąć. — Synchromat! — zawołałem chrapliwie. Cisza. A jednak kątem oka dostrzegłem, jak się szkarłatem wypełnił szklany obrzęk ściany.
Zatrzymałem się, zdecydowany nagle. Postanowiłem go powstrzymać za wszelką cenę. Przecież nie miał prawa — pusty, bo cóż znaczą mięśnie — samodzielnie wybrać cel i do niego zmierzać. Przynajmniej pod tym względem Natan dopiął swego — to coś nie mogło być prawdziwym człowiekiem.
Wyciągnąłem ramię i dłoń wsparłem na jego piersi. Pod palcami poczułem twarde sprężynowanie żeber. Nozdrza mu zadrgały, kiedy łapczywiej wciągnął powietrze do ogromnych płuc. Pierś mu pracowała jak dobrze nakręcony mechanizm.
Zatoczyłem się wstecz.
On nawet się nie zachwiał. Następował na mnie z tą samą ślepą obojętnością. Czułem plecami zbliżający się wylot tunelu i estakadę nad rzędem odpalonych gilz, prowadzącą prosto do dwpch ostatnich starboltów. On tymczasem dźwigał na ramieniu przezroczysty, zielonym sokiem wypełniony kokon. Dokąd i po co? I czy ktoś taki może w ogóle pragnąć czegoś? Skoczyłem do przodu, głową mierząc w odsłonięty brzuch. Nie mogłem nie trafić — dźwignie egzoszkieletu radośnie wzięły się do czynu, jakby samodzielnie uprzedzając moje życzenie — strzeliły moim ciałem z puszczonej wreszcie katapulty. W mgnieniu oka dostrzegłem, że mi naprzeciw wybiega jakiś kleks pięciopalczasty, potem się wszystko skręciło z przeraźliwą szybkością i runąłem dalej, wciąż głową do przodu, choć umknęła sprzed twarzy muskulatura sinego brzucha i dziwna płeć okryta ostrym szronem. Hełm trzasnął o posadzkę, a ja — nagle bezradny — potoczyłem się w pustym tunelu. W ułamku sekundy egzoszkielet postawił mnie na nogi. Przede mną była tylko w połowie przezroczysta czeluść
„Trieda”. Spojrzałem za siebie. Nieco przygarbiona postać zmierzała dalej tym samym, ciężkim krokiem. Przecież temu ciału, poruszającemu się z takim mozołem, nie mogło starczyć refleksu, żeby się tak sprytnie uchylić przede mną!
Runąłem za nim, przepełniony nieracjonalnym gniewem. Lewa pięść uderzyła w szklany cylinder — to go powinno wytrącić z równowagi; drugą rękę przełożyłem łokciem do przodu i w kleszczach ramienia zacisnąłem mu gardło. Usłyszałem chrzęst kręgów potężnego karku. Aby tego dokonać musiałem skoczyć wysoko i całym ciężarem zwalić mu się na plecy — teraz wystarczyło jeszcze nogi spleść na jego biodrach, a potem czekać — aż się zwali na ziemię. Raptem poczułem straszny chwyt wokół nadgarstka, potem uderzenie łokciem w brzuch — aż mnie wyrzuciło w powietrze, chociaż jednym ramieniem dalej zakleszczałem mu szyję. Znowu coś zawirowało, jęknęło koło mnie i nagle poczułem z przerażeniem, że wiszę w powietrzu — szklana czaszka pruje atmosferę niby głowica starbolta. Tylko, jak żaba, rozłożyć bezradne stateczniki kończyn. Czerwień chlusnęła mi w twarz — to się otworzyło przede mną oko Synchromatu. Grzmotnąłem w kryształową tarczę, przylepiłem się do niej — jakbym krwią, śliną i kostnym szpikiem przy—kleił się do sztywnej przepony nagle wyrosłej przede mną. Ręce i nogi rozłożone szeroko, monstrualnymi drgawkami naśladujące spazmy nerwów rozprzestrzeniające się wewnątrz ciała. Nawet egzoszkielet nie potrafił ująć tego w karby, sam rozpaczliwie próbował pozbierać się z sobą, od nowa powiązać sprzężenia, w odpowiednie tuleje uchwycić końcówki stalowych ścięgien, które się wyśliznęły z imadeł.
Śmierć — pomyślałem. Krew czułem w ustach i ból przebiegający kłusem po klawiaturze kręgosłupa. Tam i z powrotem. Chciałem samodzielnie zdobyć się na ruch jakiś — przecież i we mnie musi drzemać ten zbawienny refleks ciała, który wybawia z opresji — jeśli nań stać było tamto ciało, dźwigające na barkach jedynie pusty czerep i zielony cylinder.
Mój pancerz jeszcze raz zwierał się wkoło mnie. Widocznie biologiczna ochrona i mechanizm egzoszkieletu posiadały siłę przetrwania stokroć potężniejszą od tego boleśnie rozbitego strzępa, który ufnie wtulał się w ich formę. Bez skafandra i szklanej przyłbicy pewnie by mój mózg dopełnił wnętrzności, a wszystko razem rozbryznęło się na powierzchni tej ściany, spod której ktoś patrzył na mnie — szkarłatny wzrok Synchromatu. Pewnie był zdumiony nie gorzej ode mnie. Jeszcze nim wstrząsał spektakl mordobicia, a przecież powinien przywyknąć, widywał nie raz i nie dwa, jak potrafimy walczyć ze sobą — choćby przy wyjściu z grawitacyjnego tunelu, kiedy świadomość zasklepia się w oślepłą spore pitekantropa i tylko ciała zachowują swobodę, pięści i zęby, którymi można się nawzajem ułapić za gardło.
Jeszcze mi widać nie było pisane oddać się tylko wspomnieniom — powoli się odkleiłem od powieki ekranu. Nie osunąłem się jednak na płyty posadzki. Stałem, a raczej wisiałem w stelażu podpierających mnie, chwiejnych jeszcze szczudeł. Z bólu nie mogłem skręcić ciała w biodrach. Wreszcie jakoś przestąpiłem z nogi na nogę i odwróciłem się tam, dokąd on odszedł. Perspektywa szklanej kratownicy wisiała nad złotymi studniami odpalonych gilz, kilkoma nićmi uchwyciła się przeciwległej ściany, przechodzącej bezpośrednio w mleczny, ruchomy strop nad komorą wyrzutni.
Endo właśnie umieścił przyniesiony pojemnik w otwartej głowicy starbolta. Potem sam się przechylił w pasie ponad krawędzią włazu i przewinął w głąb. Raczej tam wpadł po prostu, jakby był tak śmiertelnie zmęczony, aż mu obojętne były dodatkowe stłuczenia zmaltretowanego ciała.
— Synchromat! — wychrypiałem to głosem, który dosłyszeć mógł tylko Synchromat. — Zablokuj wyrzutnię!
— Nie mogę — usłyszałem tuż nad uchem.
Patrzył na mnie tym swoim smutnym, płonącym okiem, jakby na zawsze sprzężonym z wnętrzem Heliosa.
— Nie mogę — powtórzył. — Wszyscy jesteście ludźmi.
— To nie jest człowiek! — wykrztusiłem.
— To ciało człowieka — odparł. — Tak samo przedtem mógłbym je zabić.
— Nie masz go zabijać, tylko zatrzymać!
— Każdy z was obdarzony został wolną wolą. Żaden program, założony we mnie, nie odgranicza ludzkiej świadomości od jego ciała… Tym bardziej, jeśli obrało ono postępowanie bynajmniej nie będące niezgodnym z logiką świadomości.
Tym mnie zaskoczył.
— Poza tym — ciągnął. — Sprawy zaszły już tak daleko, że każdemu z was muszę dać przynajmniej równe szansę.
— Przecież jesteś… — zacząłem.
— Jestem również jego Bratem.
Zdusiłem w sobie przekleństwo. Chętnie bym zawył z rozpaczy nad własną bezradnością. Żeby choć można było łbem walnąć o ścianę — lecz miałem szklaną przyłbicę przed czołem; zresztą i tak wielce wątpliwe było, że mi ten ostateczny środek rozjaśni w głowie i zrozumiem to przynajmniej, dlaczego tak się staram, żeby mu nie pozwolić na tę wycieczkę — dokądkolwiek go diabli niosą. Najlepiej byłoby się po prostu wypiąć na to, co im wszystkim odbiło na punkcie tej Planety. Tylko co mi wtedy zostanie?
A tam już się zasklepiał klin włazu odchylonego od głowicy starbolta. Nie powinienem się z niczym cackać — tylko co jeszcze mogłem począć? Chwilę stałem bezradny i toczyłem wkoło błędnym wzrokiem. I nagle — obok wejścia do komory wyrzutni dostrzegłem biały prostokąt w ścianie — aż mi pot wystąpił na czoło. Pomyślałem tylko: „Tak jest zawsze, kiedy chce się mieć zbyt wielu braci naraz” — potem wykonałem szybki krok do przodu, plecami osłaniając przed okiem Synchromatu to miejsce, do którego zmierzała moja ręka. W porcelanowej płytce wtopiona tęczowa mozaika — wystarczy tknąć palcem w odpowiednie sensoryczne ogniwo.
Nie myśleć, nie myśleć — powtarzałem w duchu, jakby mi to sprawiało szczególną trudność. Nie myśleć — kiedy kciukiem skierowanym do ziemi zatwierdza się ostateczny wyrok.
I przestrzeń się skurczyła raptownie, a powietrze rozjarzyło sinym światłem, niby gaz pobudzony do luminescencji nagłym przepływem elektryczności. I jednocześnie usłyszałem dźwięk przeraźliwie wysoki, coś zaszczebiotało cienko, głos nabrał ciężaru gotowego mnie wprost ogłuszyć i rzucić na kolana. Krzyk się pojawił w powietrzu — jeszcze wysoki, ledwie cięcie diamentu po szklanym kręgosłupie „Trieda” — aż z wyrżniętej szczeliny można wyłuskać srebrzystą pajęczynę Synchromatu wrastającego w każdy element statku. Głos nie zdołał wyartykułować bodaj jednego słowa — głowa oddzielona od tułowia — też potrafię — i tylko charkot zgasł w gardle z elektronicznych syntetyzatorów dźwięku.
Wybacz — pomyślałem. Od tej chwili pieczę nad „Triedem” roztacza zwykły, na każde skinienie posłuszny automat. To nic, że mnie mdli, jakbym to ja gołymi rękami wyrwał mózg z ciała Endo.
— Blokada wyrzutni! — powiedziałem.
— Zablokowana — głos zdecydowany, bez owej na dłuższą metę męczącej rozciągłości, która winna nam sugerować głębię ducha.
— Złączenie zewnętrznej powłoki „Trieda”.
— Jest złączenie.
Intensywnie szukałem w myślach czy znajdzie się jeszcze jakiś niezbędny potrzask — strop był już sklepiony twardo osmotycznym zrostem krawędzi pancerza rozchylającego się ponad wyrzutniami starboltów. Nic rewelacyjnego nie przychodziło mi do głowy. Wystarczy — pomyślałem — i wtedy wyczułem raczej stopami, niż usłyszałem, drżenie przechodzące w basowy pomruk. Odezwał się głęboko pode mną, aż zadygotała kratownica estakady. Jednocześnie żółte światło zaczęło przenikać cembrowinę tej studni, w której sterczała głowica starbolta gotowego do startu.
Zdezorientowany zacząłem sobie przypominać rozpaczliwie wszystkie dane techniczne na temat nowego „Trieda” i zmodernizowanych starboltów, jakimi w Strefie Systemu usiłowano podciągnąć moją edukację. Nie było w tym nic szczególnie przydatnego do zastosowania, gdybym się znalazł na jego miejscu.
Tym nie mniej robiło się coraz jaśniej i z przerażeniem ujrzałem, jak zaczyna w dół ściekać złote obramowanie wyrzutni i sypie się płonącymi kroplami, skwierczy i już zaczyna parować, coraz pełniej obnażając korpus starbolta otoczony plazmowym pęcherzem. Poczułem, że mi reszta włosów staje dęba na głowie. W panice skoczyłem do przodu, rozpaczliwie wymachiwałem rękami, a tam starbolt wisiał już w powietrzu, tuż nad złotym kleksem stopionej tulei, z której magnetyczny tłok powinien go wypchnąć w kosmiczną przestrzeń. I słyszałem coraz śpiewniejszy ton pracujących silników. Głowica starbolta dopełniła lustrzanej polaryzacji i nie mogłem rozpoznać czy porusza się w środku kuli, pod powierzchnią wzdętego zwierciadła. Nie miało to zresztą żadnego znaczenia — już rozumiałem — tylko szaleniec mógł się zdecydować na ten krok ostateczny; był taki fortel wart wypróbowania, jeśli diabli wezmą „Trieda” i ostatnia deska ratunku w starbolcie zakleszczonym pod pancerzem macierzystego statku — wtedy wystarczy włączyć program umożliwiający starboltom przenikanie do wnętrza gwiezdnych chromosfer.
— Nie, Endo! Nie to! — biegłem i krzyczałem nie swoim głosem. — Za–cze–e–kaj!
Wołałem, jakby mi pozostawiono złudzenia, że to coś — co po nim zostało — ma prawo do imienia i może usłuchać mojego głosu zagłuszonego wezwaniem Planety oraz resztką instynktów targających wciąż żywym ciałem.
Jak szaleniec pędziłem naprzeciw nieuchronnej zgubie i byłem już w pół drogi, kiedy oślepiająca gwiazda nagle się otworzyła przede mną i odrzuciło mnie wstecz. A tam — dostrzegłem mimo zaciśniętych powiek, wyobraźnią bardziej niż wzrokiem — od wewnątrz przebite pozytronowym dłutem pękły burty „Trieda”, staranowane pięścią starbolta zawiniętą w rękawicę plazmy i elektromagnetycznego pola — rozkruszyły się w oka mgnieniu. Iskra strzeliła przez utorowane przejście prosto między inne gwiazdy. Mną też targnęło i rzuciło jej śladem. Poleciałem głową do przodu, jakbym raz jeszcze chciał bykiem strzelić — tym razem prosto w czarny brzuch kosmosu.
Leciałem wyssany wraz z powietrzem, rozkrzyżowany — co najwyżej z nadzieją, że po miliardzie lat trajektoria lotu mojej spory zasuszonej w cyście skafandra zamknie wreszcie pętlę i wrócę do tego samego miejsca, i może nawet trafię znowu w ostatecznie wystygłą muszlę „Trieda”. Tym razem nie było troskliwej ręki mojego Brata, która by mnie wygarnęła z przestrzeni. Poczułem, że załamało się gwałtowne przyspieszenie — dokonała się dekompresja.
Już poleciłem duszę Bogu, gdy coś mnie omal nie przewlekło na wylot — brzuchem nadziałem się na rozpalony do czerwoności zadr w gwiaździstej przestrzelinie. Wisiałem na nim, jakby mnie „Tried” wziął na ząb. Tylko połową ciała byłem po stronie kosmosu. Gorąco powoli przenikało przez skafander, zmiękczało nawet bio–—blokadę, a jednak jeszcze ramionami opasałem zbawienną rafę — choćby mi kolana i dłonie miały na zawsze wtopić się w ciągliwe szkliwo.
Poszukałem wzrokiem starbolta.
Żadnej gwiazdy nie widziałem na wprost przed sobą, aż zrozumiałem, że bynajmniej nie jestem twarzą zwrócony w stronę kosmosu. Wzrok pogrążył się w czymś przeraźliwie bliskim, namacalnym niemal, chociaż to tylko nicość była — na wszystkie strony rozwarty wylot ogromnej studni, ledwie po bokach obrysowanej akwamarynem. Przecież tam Noc właśnie — pomyślałem. Tak niewiele czasu minęło od tej chwili, kiedy się wyrwałem z jej objęć. Teraz w sam raz północ pewnie, godzina dusz potępionych. A ja — w zenicie. Patrzyłem w tę głębię Planety szukając w niej bodaj iskry nadziei dla moich zmysłów — czułem tylko, że mnie zaczyna rwać, wir przestrzeni ciągnie do jakiegoś dna bardziej niewyobrażalnego niż nieskończoność. Przez oczy w mózg i przez rozdziawioną gębę prosto do moich kiszek sięgnęła jakaś ręka ogromna, wnętrzności owinęła sobie wokół nadgarstka, palcami wczepiła się w wątrobę i teraz wystarczy raz szarpnąć, żeby mnie wywrócić na lewą stronę.
Resztką woli zacisnąłem powieki. Ciemność jaźni wydała się nagle przytulna, nie tak groźna — choćby czort wie jaki atawizm drzemał w podświadomości.
I wtedy właśnie — już ślepy — usłyszałem szelest i tupot cichutki, jakby coś koło mnie przebiegło mysim truchtem. Nie odważyłem się otworzyć oczu. I coraz bardziej oddalały się ode mnie chichoty jakieś, piski i przytupy. A kiedy już prawie nic nie było słychać, z zupełnej ciszy nagle się uwolniła rześka melodyjka i usłyszałem:

„Odejść do nieba — będziesz
Uciec do piekła — jesteś
Człowiek podobny stał się marności;
Dni jego przemijają
Lecz powiedz nam, naucz nas
Jak pieśni Twoje w cudzej śpiewać ziemi?
Ehej! Ehej! Tam dla nas raj
Choć diabli biorą swata!…”

Radosny śmiech zadźwięczał niby srebrne dzwoneczki. Aż otworzyłem oczy i dostrzegłem ich wreszcie — już w dole; krople rosy ściekały z błękitnej pajęczynki — pęczniejąc nieco na każdym szczeblu drabiny Jakubowej. A co pęcherzyk — postać w nim bardziej cudaczna, podrygująca, jakby sobie maszerowali raźno po ubitej ziemi. Lecz oni szli zawieszeni w przestrzeni, schodzili w głąb studni, gdzie się zaczyna świat bardziej może nieludzki od Strefy Systemu.
W ostatnim błękitnym pęcherzyku kuśtykał staruszek z bieluteńką, naelektryzowaną brodą, w krasnym kubraku i pociesznej szlafmycy. Tuż obok pętała się jeszcze jedna maleńka aureolka — z niej różowy pompon wypiął w moją stronę pucołowate policzki—pośladki. Uważny pasterz podgonił go laseczką, sam się obejrzał, pomachał do mnie suchą łapką i pomaszerował dalej.
Szczury, pomyślałem. Uciekają z tonącego okrętu.
Siódmy dzień tworzenia
„Nie wiem, kto mnie wydał na świat, ani co jest świat, ani co ja sam”
(Blaise Pascal)
„Take thy beak from out my heart, and take thy from off my door!” Quoth the Raven „Nevermore”.
(Edgar Allan Poe)

Z piekielną precyzją wyrył się we mnie obraz tamtego ciała, kiedy szło wprost na mnie, choć dawno powinno gryźć ziemię — jednak prosto trzymało głowę, tak niedawno jednym cięciem rozpłataną od skroni do skroni. Wciąż miałem przed oczami tę ledwie zasklepioną bliznę — pąsowe wargi, łaknące rozumu, który by uwznioślił ich żądzę; tylko skrzyknąć Kruka–demiurga, żeby przysiadł w opuszczone gniazdo.
Nie powinienem się dziwić, że podążało drogą, do której zostało powołane. Przecież i ze mną stało się to samo. Nie pamiętam, co naprawdę uczyniło moje ciało, ile zmyślności i siły wykazały mięśnie oraz nerwy sterujące egzoszkieletem. Ostatecznie dotarłem do ostatniego w wyrzutni starbolta, usadowiłem się w kołysce amortyzacyjnego pęcherza, zsynchronizowałem zmysły ze sterami i wreszcie uczyniłem to samo, co przede mną przedsięwzięło inne martwe ciało — choć już nie trzeba było wyłamywać zamków — wyprowadziłem pocisk przez wyrwę w burcie „Trieda”.
Trudno mi zaręczyć, że tak się to właśnie odbyło, gdy nie wiem nawet ile czasu od wtedy minęło. Co trzeba moje ciało wykonało samo. Odbyło się to tak, jakby otępienie mojego umysłu spełniło tę samą rolę, co ucieczka Endo w świat Wielkiego Chorezmu, gdy po utraceniu ciała mózg zasiedlił Miedziane Miasto.
Teraz przynajmniej moje ciało wykonało już całą brudną robotę, mogłem więc pozwolić sobie na chwilę relaksu, zanim jednowładztwo sprzężenia dwóch półkul na powrót podporządkuje sobie mięśnie. Miałem na to czasu aż nadto. Poza sierpem Planety dawno już zniknęło szklane widmo „Trieda”. Zachowałem go w pamięci jako pusty, wymarły wrak, chociaż drzemał w nim duch Synchromatu. Nie miałem odwagi obudzić go przed odlotem. Jeżeli o charakterystycznych cechach danej świadomości decyduje jej ciągłość w czasie to, być może, wskazującym palcem dopełniłem wyroku i już nigdy nie ocknie się mój Brat takim, jaki był przedtem, nawet mi się nie przyśni wizja istoty włączonej w meandry Strefy Systemu i tam odnajdującej swoją nadświadomość.
Komuś takiemu mógłbym zaproponować z czystym sumieniem:
— Bądź mi Bratem.
A on by się tylko uśmiechnął czyjąś piękną twarzą–atrapą i przypomniał coś, o czym zdążyłem zapomnieć:
— Pamiętasz, co ci powiedziałem kiedyś? Niech ci nie zadrży ręka, kiedy będziesz mnie musiał dobić. Albowiem zrozumiesz mnie dopiero wtedy, gdy nas obu nie będzie.
Czy on jest jeszcze, zastanowiłem się, czy już go nie ma?
Czas na nas. Przynajmniej siódmego dnia wypadałoby odpocząć. Niechby i na zawsze.
Lecz ja — na złość — właśnie odzyskuję jako taką równowagę ducha. I to cały optymizm, na jaki stać mnie jeszcze. Poza tym bowiem gotów byłbym dać wiarę tym natrętnym myślom, które nie raz mi przychodziły do głowy — że Kosmos jest naczyniem przygotowanym na przyjęcie człowieka, tylko trzeba się weń wpasować, trzeba wykoncypować pilnie zgodność wyższego rzędu niż ta, która nas oddzieliła od pitekantropa. Raven też mówił o tym.
Raven — parsknąłem — zebrało mi się na wesołość.
Przede mną strefa nocy przesunęła się na zachód. Ponad głębią atmosfery zeszklonej niby malachit polatywały białe obłoki snujące się wysoko w stratosferze. Pod nimi cięższe warstwy zielonych chmur. Powierzchnia Planety zasnuta dzisiaj była zwartym pokrowcem obłoków, tak zwięzłym, aż miałem wrażenie, że nocna ciemność niechętnie się spod nich wysuwa. Brak mi było odwagi, żeby zanurkować i bodaj z daleka sprawdzić czym się zakończył czarci sabat.
Nie patrzyłem na koordynatograf. Nie obchodziło mnie, dokąd prowadzi autopilot. Dawno już zrozumiałem, jak mało znaczy, jeśli spróbuję cokolwiek przedsięwziąć na własną rękę czy też pozwalam się bezwolnie prowadzić tam, dokąd spływają wszystkie ścieki. Planeta wytyczyła własny labirynt probabilistyki i w nim twardo pilnuje, żebym przestrzegał ustanowionych zasad ruchu, nawet nie dostrzegając logiki.
Nie znaczy to, oczywiście, że lecę bez celu. To ten CEL, jakby to powiedzieć — nie jest mój. Skąd zresztą wiem, co i kto do czego należy?
Kiedy moje ciało wyprowadziło starbolta z brzucha „Trieda”, rozpłatanego szeroko, pozbawiony rozterek automat statku rozpoczynał już generalny remont — w zastępstwie Synchromatu. Zdążyłem dostrzec, jak przestrzelina w szklanych przeponach zaczyna się wypełniać szybko krzepnącym szkliwem. Bardzo to przypominało zabliźniającą się czaszkę Endo, pod której czołem zagnieździła się próżnia.
Wzdrygnąłem się. Nie powinienem myśleć o tym. Najlepiej nic nie myśleć. Pech w tym, że trudno opanować tę sztukę. Synchromat pewnie się nigdy nie dowie ile mi zawdzięcza — trzask! i po wszystkim. A człowiek musi się męczyć.
Teraz więc autopilot trzyma się nikłego śladu, rzadkiej smugi plazmy pozostawionej przez starbolta, który stosunkowo niedawno tędy przeleciał. Nie tak mu znowu deptaliśmy po piętach abym mógł go dostrzec. Od początku nie potrafiły go dostrzec zmysły starbolta tysiąckrotnie czulsze od mojego wzroku. Zresztą i tak czujniki chwytały tę odrobinę zjonizowanego gazu, wystarczającą, żeby starbolt szedł śladem posłuszny niby pies myśliwski, gdy raz wywęszy trop i nie spocznie, póki nie doścignie zdobyczy.
Dzięki szczelnej powłoce chmur nie potrafiłem się zorientować, w którą stronę lecimy. Zresztą — tak naprawdę nie zdążyłem się zorientować w pełnym obrazie powierzchni Planety. Pewnie Synchromat uporał się z tym wszystkim, skrupulatnie wypełnił prace kartograficzne, zinwentaryzował oceany, kontynenty, archipelagi, leśne masywy i tropy między nimi wydeptane przez boże krówki. Przed moim wzrokiem Planeta — to nie ulega przecież wątpliwości — ledwie uchyliła rąbka spódniczki. Jeżeli jednak zasada założyciela określa biosferę tej Planety z punktu widzenia owej pierwszej żywej komórki, jeśli logika atomu jest również logiką Wszechświata, to przecież powinienem umieć całość odczytać z każdego ułamka. A jednak nie potrafię.
Czyżbym stał się oto wyznawcą zamierzchłych filozofii ziemskiego Orientu, według których mało ważna jest erudycja, bardziej niż błahe wszelkie misteria, wtajemniczenia, nirwany i celebracje jogów, że prawdę Wszechświata pojąć może nie tylko geniusz, lecz i najbardziej podły z ludzi. Wszystko się zbiega w tym jednym jedynym spojrzeniu, ruchu ręki, dźwięku pochwyconym przez ucho — dzięki któremu można określić i w ułamku czerstwego chleba znaleźć ucztę nie tylko dla podniebienia; w przydrożnym kamieniu nie tylko słup kilometrowy, w emisji gwiazd nie tylko ułamek słonecznego wiatru. Może nie trzeba przeinaczać kształtu? Sztuka ostatecznego wpasowania się w naczynie Kosmosu, miałaby więc polegać na zdobyciu wyłącznie nowego punktu widzenia? Jeśli tak — jak daleko ode mnie jest moje satori? Nie wiem. Gdybym wiedział — nie byłoby tym, co próbuję znaleźć. Trzeba zapomnieć o wszystkim i po prostu iść przed siebie. I mieć oczy szeroko otwarte. Jak ten, który zdołał otworzyć swe wewnętrzne oko nie prędzej, nim jako pilny uczeń zbliżył się do mistrza Juan–wu i zapytał:
— Powiedz mi, czy istnieje Bóg?
Mistrz milczał z pochyloną głową.
— Odpowiedz mi — ponaglił go uczeń.
— Tak — odparł mistrz.
— A więc istnieje! — z ulgą wykrzyknął uczeń.
— Nie — powiedział mistrz.
— Jakże to? — zdumiał się uczeń. — Najpierw trudno coś z ciebie wyciągnąć, wreszcie raz mówisz „tak”, potem znów…
Mistrz wstał i wymierzył mu mocny policzek.
Czy inaczej ja zachowuję się wobec tej Planety — mojego Mistrza? Lecz jeśli wreszcie stworzę w sobie ten świat takim, jakim jest w pełni — cóż zostanie poza mną? Ta sama nicość materii otaczająca Horowitza, kiedy już w sobie dopełnił świat własnego szaleństwa?
W zielonej powodzi pod przezroczystym dnem głowicy starbolta istnieje świat, którego nie jest mi pisane pojąć w całości. Jakby to powiedział Raven — réservé dla „świadomości społecznej”. Gdybym mógł chociaż, z zamkniętymi oczyma, stanąć twarzą pod wiatr i wyobrazić sobie, stworzyć w sobie bodaj jeden kwiat, którego zapach pochwycą nozdrza — lecz w nich, jak smak na języku, ciągle ta sama cuchnąca mysia woń.
I dreszcz mnie przenika, jakbym odczuwał tamten mleczny świt w dole. Ziąb mgły skroplonej w rosę na nagich kamieniach i listkach tamaryszku — jeśli pode mną ciągnie się strefa pustynnych wyżyn; rosy osiadającej na rzadkich pajęczynach rozwieszonych nad torfowiskiem, we włosach szuwarowo–turzycowej łąki — jeśli pode mną roztopy i podmokłe ziemie, gdzie białe kwiatki bagiennej przytulii obsypują mszyste pagórki, a gdy zbliżyć twarz do ziemi — przed oczyma rozkwita, przedtem niedostrzegalny, siedmiopalecznik błotny — otwiera purpurowe kwiatuszki i dwa misterne okółki czerniawych pręcików — dowód ostatni, że ten cały świat właśnie się wykluł z nocnych ciemności.
Aż zacisnąłem powieki, żeby usunąć sprzed oczu tę jakże realną pamięć flory, której istnienia nie mogłem wywieźć z żadnego z dotąd poznanych światów. Dziwaczna pamięć po raz drugi dała się we znaki od chwili, gdy siedziałem u podnóża szkarłatnej, pięcioramiennej rozgwiazdy — zanim Natan uderzył pięścią w rdzawy słup i mechaniczne wnętrza obnażyły się spod żelaznego próchna.
Tam w niecce czerwonej dłoni, między pięcioma palcami znalazłem wylot studni, w którą nie odważyłem się zajrzeć. Analogicznie dzisiaj — raz jeszcze udało mi się plecami odwrócić do zmierzchu tej Planety. Udało się — skąd więc ta gorycz, jakbym posiadł nieśmiertelność niezdolną uwieńczyć moje życie spokojną, zmierzchającą starością?
Teraz przede mną wyłącznie strefa świtu.
Zobaczyłem, jak zielonkawy pokrowiec chmur spiętrzył się nagle. Gdzieś głęboko atmosferyczne prądy w pędzie ku północy powstrzymane zostały przez wypiętrzoną wysoko tektoniczną zaporę. Wysoko w stratosferze obłoki pieniły się, szarpane przez niewidzialne ciągle rafy. Dostrzegłem je wreszcie — wysuwały się ze strzępów mgielnego puchu, nie zęby, lecz ostre kolce w dziąsłach broczących zielonym sokiem. Tylko szklane czubki wybijały się aż do granic kosmosu, napiętą między nimi płetwą dawały odpór monsunom. Tak właśnie to widziałem — gigantyczny morski potwór przebijał się tam, pośród wściekłych prądów — gwałtownych w skali czasu określającego obce mi metabolizmy, gdyż wobec moich oczu nic się tam nie zmieniło, potworny wir trwał jak zmrożony kosmicznym chłodem. Jeśli miałem wrażenie, że gdzieś tam pryskają pęcherzyki piany, powodem było tylko przemieszczanie się mojego starbolta względem kierunku promieni Heliosa. Gwiazda powoli wynurzała się nad owal Planety.
Poza kolczastą płetwą na grzbiecie Lewiatana zauważyłem depresję chmurnego masywu, przechodzącą w różową nieckę, w spokojną mieliznę atmosfery. Bardziej przezroczyste powietrze nakrywało nieco już skarlałe łańcuchy górskie — zaledwie zmarszczki planetarnej skorupy, już poza szeregiem iglic wytkniętych z głębin globu.
Mnie samego zaczęło w tę mieliznę znosić.
Chmury wydawały się być tutaj raczej burzą piaskową, kurzawą od dołu podświetloną różowiejącym zarzewiem.
Chciałem ręką sięgnąć do sterów, lecz starbolt nie został przecież w ten dryf bezwolny położony za sprawą nadprzyrodzonych mocy. Pewnie trzymał się szczątkowego śladu plazmy. Jeśli raz postanowiłem iść tym tropem — winienem zawierzyć automatom.
Powierzchnia owej chmurnej pustyni była coraz bliższa. Mgła się podrywała nad nią, polatywała skręcona jakby w bicze lotnego piasku. Parę razy nawet mi się przywidziało, że mikroskopijne kryształki uderzają o głowicę starbolta, przesuwają się wzdłuż korpusu z szelestem bardziej do syku węża podobnym, aby w ułamku sekundy wkręcić się w promień plazmy i z krzemienia wykrzesać kilka iskier pękających w zielonym płomieniu.
Spojrzałem w górę.
Powoli zrastała się nade mną blizna gęstniejącego powietrza. Miałem wrażenie, że krystalizująca się kopuła nieba nie oddala się ode mnie, lecz przybliża właśnie. Coraz ciężej nawisał strop pieczary wykutej w opoce malachitu, w ciemnozielonym kamieniu, który przenikają smugi jaśniejsze — powietrzne wiry, piaskowe bicze. Dziwny miraż pustyni wyniesionej w atmosferę. Starbolt już głowicą rozbija białe i różowe wydmy, przenika lotną watę. Do moich uszu — aż się obejrzałem zdziwiony — dociera jęk jakby, ton szemrzący nisko, to znów zawodzący wibracją diamentu szukającego dźwięku w moim szklanym hełmie — od skroni do skroni. Dźwiękowy skalpel zdawał się tym razem dobierać do mnie.
Skupiłem uwagę, pragnąc podsłuchać te śpiewające piaski. Głos w nich trwał niby pomruk gradowej chmury. Czułem, że cierpnie mi skóra na karku. Gotów byłbym przysiąc, że potrafię z tego wyłuskać niemal artykułowane echa. Starbolt płynął w mlecznym słoju atmosfery absurdalnie przewodliwej dla dźwięków. Aż zacisnąłem powieki i pięści. Starałem się słuchać i zapomnieć, że coś jeszcze istnieje poza uchem głowicy starbolta nachylającym się coraz bardziej do powierzchni globu, poza mną samym — szklanej głowicy uchem wewnętrznym.
I już miałem pewność, że potrafię głosy rozdwoić i wyłuskać z nich dialog istniejący poza barierą dźwięku przełamaną lotem starbolta. To spod powierzchni ziemi zdawał się dobywać głęboki pomruk, raz po raz cięty suchym trzaskiem i jakby śmiechem gardłowym:
„…Wiedza nie jest jedynie sumą obrazów świata zarejestrowanych przez świadomość…”
„Czym jeszcze?”
„Świadomość zdziera tylko wierzchnie warstwy na zasadzie struga wygładzającego drewnianą powierzchnię. To wyskubywanie pojedynczych piór ze Skrzydeł Czarnego Kruka. Świadomość nasza to kolekcjoner wiórów, które można obszyć miłą w dotyku materią i uczynić z tego poduszkę. Poduszka pod głowę sprowadza senność, można więc zdrzemnąć się z pewnością dobrze spełnionego obowiązku.” „Bzdura!”
Wiatr szeleścił koło mnie — w lotkach rozpostartych skrzydeł, gdy jako Kruk wracam do gniazda. Każda mnie do niego zawraca droga — do Miedzianego Miasta, choć postrzegalne jest ciągle jedynie dla mojego ucha; w różowym zamgleniu chmur słyszę bowiem wiatr hulający między ścianami miedzianych domów.
„Świadomość hołubi garść nędznych miedziaków, powierzchniowych spostrzeżeń, kilka praw obiegowych, parę haseł, cytatów, ledwie polizanych książkowych mądrości i mitów młodości — tęsknot do nigdy nie spełnionych, a pokładanych w tobie nadziei.”
„Czym jeszcze jest wiedza?”
„To również suma spostrzeżeń przypadkowych, dokonanych niezależnie od świadomych poczynań i nie zawsze przez tę świadomość zarejestrowanych. Świadomość nasza jest, w rzeczy samej, nędzna w swej prostocie, powierzchowności, odmitologizowaniu, bez tej miękkości pełnej rojeń, nostalgii i głębi obrazu tego Wszechświata, jaką człowiek pierwotny utracił na rzecz ortodoksji społecznej i empirycznej. Poza tą barierą brak wieszczów, ich symbolizmów, zaklętych zamków, gnomów, wilkołaków i zwykłej donkiszoterii… Brak tego wszystkiego, co zepchnięte zostało wyłącznie w naszą podświadomość.” „Marny z ciebie filozof, Endo. Szczególnie wtedy, gdy próbujesz wzdychać do utraconego raju.”
„To melancholia wszelkiego żywego stworzenia, które czas degraduje w strefę cienia.”
„Doprawdy? Jęczysz, że tobie się nie spełniło? Zapładniaj, co ci jeszcze zostało! Ubolewasz nad nędzą świadomości, nad ograniczonością wiedzy, a przecież — zostało ci to najcenniejsze z cennych. Masz wyobraźnię i moc nieograniczonej swobody jej realizacji. To przecież wyobraźnia jest tym, co powstaje dzięki bogactwu podświadomości dopełnianej mnogością obrazów rejestrowanych na gorąco, niezależnie od woli… Czy nałykałeś się tego tak niewiele?”
„Zbyt dużo wiem…”
„I ten nadmiar wiedzy przeszkadza ci płodzić? Marny z ciebie Ojciec Założyciel. Nie jesteś Sokratesem, choć twój wielki łeb bardziej wyleniał od jego. Daj się uwieść! Masz przecież własnego Erosa podkarmionego ascetyczną filozofią.”
„Coś jeszcze jest poza świadomością i podświadomością.”
„Wal, Endo! Przede mną nie musisz się krępować. A jeszcze mnie możesz zadziwić. Tylko się pospiesz — niedługo sam się dowiem…”
„Co zamierzasz uczynić?”
„Nic za nic. No więc — co jeszcze każdy powinien mieć w zanadrzu?”
„Sztuką jest umieć czerpać z podświadomości…”
„No proszę!”
„…Dzięki świadomości dokonywać syntezy…”
„No więc na co czekasz? Zaludnij tę Atlantydę, ożywiaj posągi Wyspy Wielkanocnej, na nowo wiarą natchnij Katedrę Kosmosu i ten swój lokalny Chorezm!”
„Która wewnętrznym okiem zajrzy w nadświadomość.”
Nagle cisza zapadła.
Wkoło wir powietrza i różowe mgły podsiąkające fioletem — jeszcze jedne wrota, tym razem wprost z powietrza wiodące do serca Miedzianego Miasta.
Na chwilę umilkły głosy, które tak długo odbijały się od kamiennego sklepienia nieba, od malachitowej czary wyolbrzymiającej szept każdy, nawet myśl ulotną. Cokolwiek tam się działo, tu — w warstwie obłoków — nabierało wagi gromów, aż do moich uszu znowu dotarło spotworniałym echem:
„Nadświadomość, powiadasz? A to znów co takiego?”
„Ostateczna jedność naszej jaźni z otaczającym nas wszechświatem.”
„Więc ją zrealizuj! Cha–cha! Endo, przecież ci daję szansę!” „Czyżbyś sądził, że umysł każdego z nas zawiera się w tym tylko, co tak łatwo wyjąć z czaszki?”
„Podobno byłeś sufim! Dla dopełnienia ascezy pomogłem ci tylko zrzucić tę ostatnią z najbardziej zgrzebnych wełnianych sukien!”
„A jednak ciało nasze posiada też własną pamięć. Więc i podświadomość sięga do mięśni, ścięgien i kości. Pragnąc tylko myślą ogarniać świat, nie bacząc na zmysły i ułomność ciała, byłbym jako biegacz wołający o konia, aby jeden krok przed siebie postąpić… Oddaj mi ciało.”
„Dawno diabli wzięli. Czerwie je zeżarły w tej — parszywej glebie!”
„Mylisz się.”
„Doprawdy?”
„Przysłuchaj się. Nic nie słyszysz?”
Kroki słyszałem. Powolne stąpanie. Aż w małżowinę ucha skręconego z głowicy starbolta docierało echo marszowego kroku, jakby ktoś szedł po twardo ubitej ziemi. Ktoś mocny, pewny siebie i dobrze wiedzący, dokąd prowadzi droga.
„Kroki!…”
„Rzekłeś.”
Brzęk, jakby ktoś pięścią uderzył w miedziany bęben.
„Psiakrew! Mówiłem mu, żeby się tu nie pętał!”
„To nie Elf.”
Milczenie.
„Kto jeszcze, do jasnej cholery!”
„Małpolud przyszedł się upomnieć o swoją czaszkę.”
W tej samej chwili jęk usłyszałem i równocześnie starbolt przebił sklepienie chmur.
Jakbym z czaszy ogniskującej głosy wypadł prosto w ognisko pieniące się świetlanym ukropem. Aż uniosłem rękę i oczy osłoniłem ramieniem — bynajmniej nie dla ostrości promieniowania złagodzonego szklanymi filtrami.
Jeszcze we wstecznych zwierciadłach mrok pierzchał pod naporem świtu, jeszcze po obu stronach starbolta wydmy się wykluwały w sinawej poświacie — Tanie samego niosło naprzeciw korony złocistej, pulsującej żywymi ogniami. Trzy świetlne baszty wprowadzone w celowniki starbolta — bliźniacze siostry tamtej wyrosłej na straży kosmosu. Niby błysk trzech kropel, które wchłonęły całą jasność ponurego nieboskłonu, upadły na lotne piaski pustyni i rozprysnęły się na wszystkie strony, aż szerokim okręgiem zębaty mur podniósł się na takyry, Kyzył–kumy i łyse solniska. Warowne ściany zostały już wzmocnione soplami baszt podrywających się do samodzielnego lotu, karbowane otworami strzelnic, spoza których prawdziwie jasne światło dopiero się przebija gdzieś z centrum Miasta. Co mnie jednak wprawiło w największe zdumienie — zarówno mur, na całej długości, jak strzeliste wieże poza nim — wszystko jaśniało czyste od nacieków patyny. Za sprawą sił nadprzyrodzonych ogromne elektrody wznowiły aktywność i miedziane blachy zrzuciły tysiącletnią mimikrę.
Miedziane zwierciadła błyskami omiatały całą przestrzeń, sypały iskrami — na graniach kryształów zdawały się koncentrować wyładowania elektrycznej energii. Bloki czerwonego złota w rozłamach zwartego masywu zatopiły ulice iluzorycznie płynną bielą, jakby się tam otworzyła czeluść gwiezdnego piekła. Pryzmaty gmachów sterczały ponad tym jako chwiejne, chitynowe narosty — wysepki sklerytalnych płytek albo łuski pękającego pancerza, który się rozsypuje pod napierającą od spodu opuchlizną żywego ciała.
Słońce nie mogło tak potworną siłą natchnąć tego Miasta. Przez niskie chmury ledwie tu przenikały nędzne promienie Heliosa. To Miasto płonęło światłem zaczerpniętym z własnej Świątyni Ognia. Od wewnątrz zachłystywało się tęczowym mrowieniem — błyskami szybek z przezroczystej miki, wstawionymi w okna pod odchylonymi żaluzjami miedzianych powiek. I kłębiły się tam prawie niedostrzegalne smużki cieni, coś się przemykało pod słonecznym witrażem podobnym do plastra miodu — z lotu ptaka bardziej zbliżone do owadziego roju; choćbym pragnął tam znaleźć dworzan Wielkiego Chorezmszaha ubranych w złotogłowie, w przezroczyste muśliny otulające ciała nagich tancerek i fletnistek wiodących korowód sajjidich do grobu Mahometa. Tylko tam może się objawić światło zdolne ciężki masyw Miasta przeistoczyć niemal w miraż ulotny, w koronę — pulsującej, płynne światło przelewającej nad horyzontem — niesamowitej polarnej zorzy.
I kiedy już gotów byłem wszystko to uznać za wybryk moich oczu porażonych dziedzicznym obłędem — dostrzegłem, że ktoś jeszcze zmierza ku temu światłu. I chociaż ja mknę niesiony na skrzydłach starbolta, a on mozolnie kroczy przez złote piaski — nie zdołam go wyprzedzić. Już się zanurzył po pas w fosę okalającą mury. Zniknęła tafla czarnego lodu, której opór zapamiętały moje stopy — kolejny pielgrzym brnął teraz w ziarnistym, wielobarwnym planktonie. Tę fosę po brzegi wypełniały drogocenne klejnoty — ciemne ziarna szafirów z niebieskim połyskiem, aż po ramiona zatonął w rubinowej ikrze, czołem rozgarniał pąsowe iskrzenia granatów i żółty pył miałko rozkruszonych topazów.
Miasto pode mną zbliżało się z przeraźliwą szybkością. Na wydmach błysnął korpus starbolta porzuconego w piaskach pustyni. Od promieniście rozpękłej głowicy wyraźny trop prowadził prosto w kierunku Miasta.
Tak głęboko w ziemi odciśnięty ślad bosych stóp powinien zostawić za sobą nie człowiek, lecz olbrzym jakiś, który na stalowych barkach dźwiga więcej niż jeden łeb.
Starbolt lotem koszącym niemal musnął powierzchnię pustyni — już moje palce znowu zakorzenione w kontaktach sterów. Przeciążenie odsysało krew w dół, mnie całego z powrotem naginało do Miasta, kiedy ze ślizgu nad powierzchnią ziemi, tuż przed czołem iskrzącego się muru, stromym łukiem wyprowadziłem starbolta prosto w zenit.
W ułamku sekundy — zerkając wstecz — dostrzegłem, jak z fosy wynurza się postać ogromna — najpierw naga czaszka z czerwonym grzebieniem, dalej kark i szerokie barki, na których spoczywały dwa łby nadliczbowe — ramionami opasane cylindry, niby owalnie oszlifowane kryształy chryzolitu, zielonawożółte klejnoty. Czyżby bóstwom Miasta mało było diamentów po brzegi wypełniających przeręble ulic i fosę, brak szlachetnych kruszców, które teraz kapały z ramion giganta podchodzącego do muru. Zamiast wody — pył się osypywał z jego nagich pleców, z bioder. Tylko najlotniejsze drobiny lgnęły do skóry zwilżonej potem, osiadały na udach — już całe ciało pokryły srebrzystozłotym nalotem, przypudrowały resztkę sierści po bokach czaszki i puch okrywający płeć herosa. I kiedy się cały wynurzył z owego tygla, w którym alchemia warzyła płynne złoto — od stóp do głowy pokryty był pyłkiem motylich skrzydeł, przetykana pajęczą nicią materia trwale przylgnęła do spiżowego ciała.
Jeszcze się obraz tej postaci wyświetlał w ciemni moich oczu, na równi z otwierającym się przed nim rozłamem muru, kiedy starbolt daleko za sobą zostawił blanki i pionową świecą strzelił wzdłuż jednej z wieżyc płonących niby pochodnia. Pęd wyrzucił mnie aż pod strop pieczary zaróżowiony nad Miastem. Chwila mgielnej ślepoty. Za to w niej głosy:
„…Jeśli tu jestem pierwszy sufi, głoszący ascezę — nauczę moich uczniów pogardy dla bogactw doczesności, po które przyszedłeś tutaj, ty — poszukiwacz skarbów, plądrujący groby. Nauczę ich pokory i dzielności duszy wobec zła skondensowanego w twojej, tak bardzo ludzkiej, naturze…”
„Uch! Jakież to wzniosłe… Dla takiej idei warto się dać pokrajać. Cha–cha–a–ha! Prowadź go! O tak, bliżej jeszcze! Bliżej przyprowadź, Sokratesie, swe wyłupiaste oczy, żebyś mógł wreszcie sam na siebie spojrzeć! Czeka cię niespodzianka, po której serdecznie wątpię abyś miał ochotę nauczać dalej!”
„Spróbuj mnie zrozumieć…”
„O tak! Bardzo to sobie sprytnie złożyłeś — ascetyczny mistycyzm, medytacje i zachowanie milczenia. A jednak lubisz pogadać sobie. I miałem przyjemność zajrzeć do twojej Sali Królów — dlaczego, miast wszystkich zrównać, zarezerwowałeś dla siebie trochę arystokracji?”
„Jednaka we mnie krew Tekesza, sufickiego szajcha i Egzula Strefy Systemu. Ten więc ogród, który mi wolno uprawiać pod opatrznością twojego oka, wszelka w nim materia martwa oraz ożywiona, rośliny, zwierzęta i człowiek, są inspirowane moim duchem, emanacją takiej Prawdy, której ty nigdy nie pojmiesz…”
„Czy wiesz, kim jesteś?”
Ktoś się zaśmiał szyderczo, lecz głowica mojego starbolta już wypadła ze sfery nieba nadprzewodliwej dla dźwięków, i znowu w dół runąłem.
Znajome zamczysko w sercu Miasta. Prześwietlone od wewnątrz czyniło wrażenie oranżerii wyniesionej ze szklanych stropów, z błon przenikliwych dla wzroku, z nawarstwień woskowiny topniejącej od trwającego w podziemiach pożaru. Kat tam — w węglach wypalał narzędzia tortur przygotowane na przyjęcie postaci ogromnej, szybkim krokiem przemierzającej labirynty na wpół przejrzystych chodników, czerwonych komnat z podcieniem liwanów. Coraz bliżej nieszczęsny akranida podchodził do pulsującego pęcherza, dokąd go przywiodła zwierzęca tęsknota.
Wreszcie — przez szyby pozwalające zajrzeć do wnętrza gigantycznego akwarium — dostrzegłem, jak się zatoczył, na posadzki upuścił dwa zielone klejnoty, a sam — rozpostarł ramiona. Jeszcze krok ostatni. I nagle — stanął porażony, rozkrzyżowany przed ogniskiem ogromnym. Jasność wewnątrz bloków rozpraszała się migotaniem jakimś, śmiechami i gwarem przytłumionych rozmów, cieniami głów pochylonych przed Salą Królów.
On jeden nie przyklęknął.
Aż mnie ziąb przeniknął, gdy niespodziewanie uchwyciłem sens owej pantomimicznej sceny. Uświadomiłem sobie współzależność wszelkich proporcji i nareszcie mogłem umiejscowić tę olbrzymią postać, nagą i przyprószoną srebrno–złotym pudrem, skamieniałą w przedsionku prawdziwego labiryntu. Tam, w żółtawym osoczu nieruchomo zawisło to coś — zawierające w sobie historię i społeczną świadomość rasy obumarłej w Strefie Systemu. To coś unicestwiło wszelkie pragnienia — płci, głodu, żądzy mordu, wszystkie dążenia, poza posłannictwem Ojca Założyciela.
Lecz porzucona cielesność szuka swego dopełnienia. Nagi heros dotarł więc do celu, chociaż dzieliła ich kosmiczna przestrzeń, całun atmosfery, pustynia i mur potężny. Ciało musiało walczyć, chociażby ze mną i słabością własną — więc, pokonując kolejne przeszkody, wyćwiczyło nowy spryt i siłę, rozwinęło w sobie i wzmocniło szkielet, pomnożyło masę mięśni i sprężystość ścięgien. Wreszcie dotarło do źródła, gdzie dwóch dłoni powinno wystarczyć, żeby zaczerpnąć łyk świadomości — szary skrzep przeklinający własną bezradność.
A jednak — wyciągniętych ramion nie starczy. Ledwie ten mózg można objąć wzrokiem. Jakby kiedykolwiek wątpliwym było, co kryje większy potencjał nie wykorzystanych możliwości — miniona zwierzęcość czy pomarszczone jajo mózgu, w którym się ledwie zalęgła świadomość, a i teraz drzemie — z nadzieją, że kiedyś uda się rozwinąć prawdziwe skrzydła.
Wtedy w gnieździe pozostanie niepotrzebna skorupka.
Tak, jak teraz, chociaż to tylko generalna próba.
Patrzyłem na nich z wysoka. Olbrzym tam stał z zadartą głową, a przed nim kielich Graala którego nie zdoła wychylić nikt śmiertelny. Granice szmaragdu wnikały w otaczający ich labirynt, od wewnątrz rozwarstwiający się zgodnie z magiczną formułą „Jestem Prawdą—Bogiem” — choćby w Strefie Systemu była bluźnierstwem karanym bezwzględnie śmiercią, tutaj rozrastał się cień karbowany głęboko, napęczniały sinymi fałdami mózgowej kory, już nie mieszczący się w Sali Królów.
I wreszcie wybiegli sobie naprzeciw. Jedno — holowizyjnym pejzażem, drugie — maleńką postacią, która się zatoczyła i nagle runęła do przodu, rozłożyła ramiona i nogi, bladą twarzą i śmiesznie skarlałym tułowiem przylgnęła do powierzchni pęcherza — nowego czerepu dla olbrzymiego mózgowia. Drobny owadzi okruch przykleił się do błony napięcia powierzchniowego wokół kropli, wtulił głęboko, jakby miał nadzieję, że się jego zwierzęcość obudzi — świadomością tkanek wzgardzonych przez monstrualnego ascetę.
I zadrżał, jakby porażony elektrycznością. Miałem wrażenie, że ten sam prąd przeniknął we mnie. Jednocześnie litość dla Endo — po jednej i drugiej stronie — oraz z każdą chwilą bardziej dotkliwa nienawiść.
Nie szukałem przekleństw, które warto byłoby rzucić na głowę tej żałosnej istoty jeszcze się trzymającej w cieniu. Była tylko oprawcą, jeśli czyniącym swoje, to tylko za zgodą właściwych gospodarzy przeklętej Planety. Nie mogłem go nienawidzić z całą mocą, choćby był tym parszywym ziarnem dopełniającym obłęd, jeśli słyszałem w sobie coś do jęku podobne: DLACZEGO MU POZWOLILIŚCIE NA TO?!
I raz jeszcze usłyszałem głos Natana — pewnie jego czarne czerwie i skrzydlate żuki jeszcze nie zwietrzyły mojej obecności nad trzema basztami Miedzianego Miasta. Znowu się odezwał, powtórzył pytanie skierowane do owego gigantycznego mózgu — apokaliptycznej osobliwości EKSPERYMENTU; zapytał, nagle bez śmiechu, aż pojąłem, że oto ma się dokonać coś strasznego, na co tak długo czekałem:
„Kim jesteś?”
„Ana al–Hakk.”
„Więc udław się swoją Prawdą!”
Jednocześnie wszystko pode mną zamigotało, jakby ze zwiniętego kolapsu raz po raz wyrywały się porcje światła — rozpaczliwe wołanie neutronowej gwiazdy, która się zatrzasnęła w pułapkę własnej masy. Puls coraz szybszy — projekcja kwantów wypchnęła w przestrzeń jakieś cienie, ze splotów mózgowia wyzwoliła przedpotopowy pomiot, aż coś pierzchnęło na strony, niby szczurze kohorty albo bryzgi piany z raz jeszcze eksplodującego Oka Lewiatana — plazmowe zgęstki wypchnięte z tuneli przewierconych pod kontynentem. I każdy odprysk jeszcze w locie ulegał niezwykłej metamorfozie — szare strzępy mózgowej kory obnażyły rdzeń bardziej soczysty, trysnęły na przezroczyste ściany pałacowych komnat niby farby wychluśnięte z kubła, na powierzchni kamienia rozkładające wachlarze barw i zmienną intensywność odcieni.
Słyszałem, jak przez krużganki potoczyły się miedziane krążki monet z tamgą po jednej stronie i wizerunkami Wazamara lub Arsamucha po drugiej. Rozciągnięte w powietrzu żółtawo–czarne smugi przylgnęły do ścian jako ornament z liści akantu, spłynęły jak po szybie nagle spryskanej białym wapnem, na którym zakwita obraz harfiarki o ramionach ozdobionych bransoletami, palcami trącającej struny trójkątnej asyryjskiej harfy. Tuż obok — patrzę — rozchylone nagle i prosto na mnie skierowane czyjeś oczy ogromne, ocienione łukami brwi czarnych, zrośniętych u nasady nosa. Farby chlusnęły na strop — po przekątnej pociągnęły gryf dwustronnej dombry, zawęźliły parę girland z gliny pomieszanej z wełną, z masy bardziej plastycznej od gliny — może nią być tylko żywe ciało — formującej liście i owoce zielone jeszcze, to znów jaskrawożółte i czerwone. Strop się tam zabliźnił i przestałem cokolwiek dostrzegać w owej komnacie.
Za to przyległa szklana komórka wypełniła się freskiem we fioletowo–czerwonej tonacji. Widziałem rękę sięgającą po kiść winogron — wystarczy ścisnąć palce, aby trysnęło wino krwawe, lecz freski zbiegły się znowu i trudno mi było osądzić czy tam właśnie dopełnił się tamten gest.
Zrozumiałem, że widzę coraz mniej, coraz płyciej przenikam w przezroczysty, przed chwilą, labirynt pałacu. Jeszcze gdzieś z głębi wypełzła wstęga błękitna fal prześwietlonych błyskami ryb białych i czerwonych, inny szlak zawinął pętlę z czarnej łuski — wężowy splot, w mgnieniu oka stratowany przez oddział zbrojnej jazdy. Z kłębów pyłu podrywających się nad posadzki wyjrzały głowy tygrysów, szaroliliowe cienie ptaków, ludzkie twarze i konie wyciągnięte w galopie — w ułamku sekundy znowu przylgnęły do ścian.
I wtedy — gdy już niczego prawie nie potrafiłem przewiercić wzrokiem — coś jeszcze eksplodowało wewnątrz tego ożywionego kopca. Gdzie jeszcze przed chwilą pulsowała ogromna kula, tam teraz na boki strzeliły odłamki niby kamienia, na wylot przedziurawiły już zabliźnione ściany i otworzyły w nich głębokie przestrzenny. Przez największą dostrzegłem wbijający się w ścienne membrany ogromny wskazujący palec — srebrny, z głęboką zadrą paznokcia, niby kula dum–dum, brak „tylko poprzecznego nacięcia — na krzyż, żeby mnie pobłogosławić — przecież celuje mi prosto w czoło. Ledwie zdążyłem wykonać błyskawiczny manewr uniku, kiedy tamten pocisk przemknął tuż obok mojego starbolta, za nim trzpień ciemny niby ułamek ramienia rozerwanego przy łokciu — w studnię podciśnienia trysnęła krew zielona, soczysta.
Coś się wyrwało z Miedzianego Miasta.
A tam potężniał tęczowy kataklizm — widziałem, jak pękło tamto ciało rozpostarte nad ogniskiem świętego ognia, nie wytrzymało impetu eksplozji. Przed chwilą przytulone jeszcze do wzdętego mózgowia, uwięzione — jak i mnie się trafiło — w pułapce elektromagnetycznego pola, garnące się bezradnie, gdyż nie potrafiące pojąć, że jest już niepotrzebne, odrzucone na zawsze i bezpowrotnie wydziedziczone przez swojego demiurga. Teraz jego luźne odłamki furkoczą w powietrzu, przenoszą się przez krużganki, poprzez ściany pieczar i komnat, w każdym ułamku materii zostawiają swoją pieczęć — matrycę kształtów, która się w mig wypełnia i materializuje posągi z alabastru. Poprzez szczeliny przestrzelin widziałem tylko fragmenty torsów nagich i otulonych fałdami płaszczy, ręce wzniesione i nogi zaparte w cokoły. Najwięcej ich w Sali Królów — ogromne rzeźby o twarzach władców z dynastii Sijamuszydów. U boku mają żony swoje, dzieci i zastępy bóstw opiekuńczych. Dalej — już w płaszczyznach ścian — pod wapnem zzieleniałym od pleśni i glonów, zawiązały się płaskorzeźby strażników i kapłanów zagłębionych w modlitwie. Coraz jednak mniej szczelin, z każdą chwilą węższe prześwity, kędy z powietrza zajrzeć można do twierdzy zbudowanej na piaskach pustyni.
Jeszcze jasnozielony odbłysk na żółtej powierzchni ludzkiego ciała — zawiązało się w czerwonym pąku izby we wnętrzu jednej z wież. Zielonkawe plamki monet — nagle na nowo pokrytych grynszpanem. Coś jeszcze się zakręciło niespodziewanie, jakby komuś — poza srebrnym pociskiem — starczyło sił, żeby się wyrwać z pułapki. Wir przeniknął przez bloki gmachów i wzbił się nad płasko położone dachy — cień jakby szkarłatny wykluł się ze skorupy murów, obłok rdzawy. A ja nad nim, w kryształowej głowicy starbolta. Obłok otworzył pode mną czyjąś twarz ogromną, jakby zapiekłą zmarszczkami z wypalonej gliny. Chciałem szarpnąć się w bok raz jeszcze, wykonać rozpaczliwy manewr mijania razem z całym starboltem — tym razem nie było dokąd się uchylić. Martwe palce tkwiły w tulejach sterów, a poza mną twarz się rozlewała wciąż szerzej — przejrzysty zarys czerwonej głowy. Wreszcie poznałem zastygłe rysy twarzy Endo, ścięte dziwnym grymasem i z blizną zachodzącą na środek czoła.
Starbolt szklanym grotem trafił prosto w jedno z żółtych, tygrysich oczu — jakby tuż koło mnie trzasnęła cieniutka błona powierzchniowego napięcia, zafalowały szeroko rozłożone rzęsy i zanurzyłem się w pusty oczodół.
„Więc udław się swoją Prawdą!” — pomyślałem, kiedy szkarłatny spazm powietrza przesunął się mimo starbolta. Oto unosiłem się nad Miastem takim, jakiego obraz mocno się wyrył w mojej pamięci dzięki zmysłom Endo.
Czerwona twarz rozłożyła się wkoło czerwoną pustynią. Miasto leżało między wydmami ukojone jakby, jeśli nie ostatecznie martwe. Nie zostało śladu tych gwałtownych przemian, które tylko co wstrząsnęły nim tak dogłębnie. Pozostał olbrzymi prostokąt otoczony murem i fosą — szarą szczeliną wypełnioną lodem. W jednym z narożników chylił się w ruinę pałac nieco wywyższony, z trzema kwadratowymi, płasko ściętymi basztami. Wszędzie półmrok zielony. Zmatowiałe ściany znowu były pokryte blachą miedzianą, która zetlała przez tysiąclecia trwania tego miasta na pograniczu ziemi i kosmosu. Dokoła tylko wydmy, wzgórza ociekające siwymi liszajami solnisk, spękane we wnętrza równie jałowe jak powierzchnia. Nawet bezlistne krzewy saksaułu nie znalazły tu karmy dla korzeni.
Zupełny spokój zapanował również w przeręblach między ogromnymi domami—dzielnicami, zastygł ciszą w heksagonalnych bryłach cegieł–kryształów osadzonych w lodowym fundamencie. Nic — zdawałoby się — nie potrafi zakwitnąć w wiecznej zmarzlinie. Nawet tam, gdzie niedawno żar okrutny buzował w miejskiej Świątyni Ognia. Chociaż w starożytnych czasach płonęło tam nigdy nie gasnące ognisko, a przed chwilą dopiero ofiarny stos spopielił się wraz z czyjąś świadomością — teraz nad dachy nie uniósł wiotkiej szyi nawet najbardziej mgielny łabędź, jego dusza ostygła w krematoryjnym piecu. Wraz z nią ostatecznie zamknęło się ciekawskie oko Oceanu i w proch się rozsypało ciało niczyje, daremnie wtulające się w pęcherz obrzmiałego mózgowia.
Mój starbolt znowu zawisł ponad baśniowym nekropolis.
Gotów byłem wyszeptać: „Bądź pozdrowiona, Titonos” — a jednak miałem pewność, że owa siła, która tym miastem wstrząsnęła straszliwiej stokroć od tego, co do mnie dotarło ledwie rozproszonym echem, która na moment natchnęła życiem puste teraz sale — nie sczezła bezpowrotnie, nie rozsypała się wraz z ciałem Endo.
Przecież musi istnieć coś — pomyślałem — czego na tej Planecie nie zdoła za gardło chwycić Natan ani jego pancerne czerwie. Może gdzieś tam — w jednej z trzech wygasłych wież monumentalnego zamczyska — trwa na swoim posterunku ostatni żołnierz, wartownik z pogranicza Wielkiego Chorezmu — chociaż dawno stąd przeniesiono stolicę Imperium w bardziej bezpieczne miejsce, a z nią rezydencję władców. Tylko on jeden został — na sygnalizacyjnej wieży ochotnik z sokolim wzrokiem. Jeśli jest, to powinien zająć takie miejsce, żeby jak największą przestrzeń ogarnąć ponad tą Planetą. Zastanowiłem się i bez trudu znalazłem takie miejsce — tu, obok mnie, w głowicy starbolta zawisłego w zenicie Miedzianego Miasta, a nawet w tym samym fotelu, gdyż — ja nim jestem.
Zaśmiałem się. Sam do siebie wyszczerzyłem zęby, a przecież widziałem twarz Endo — czerwoną jak glina i piaski pokrywające tę Planetę, zanim nasze szaleństwo położyło kamień węgielny z czarnych ziaren eksplodującej biosfery. Niepodobna, aby cokolwiek zdołało to szaleństwo wykorzenić doszczętnie. Dokąd więc powinienem się udać? Gdzie pokierować mojego starbolta, aby odnaleźć to miejsce — pod dnem Oceanu spoczywającą Atlantydę, w tropikalnej dżungli ukrytą Vilcamambę rdzawe ruiny w stepie — gdzie się dworzanie tłumnie zbierają przed Salą Królów w nowym pałacu Chorezmszaha Tekesza i nasłuchują, kiedy się płacz odezwie pod wysokim sklepieniem — jako znak narodzin owego monarchy, o którym nikt jeszcze nie wie — tylko ja jeden, że los mu przeznaczył panowanie najnędzniejsze z nędznych, kiedy pod kopytami dzikich hord na strzępy rozniesione zostanie Imperium. Czy i mnie pisane zostało, abym czekał biernie na przyjście Dżyngis–chana? Jeżeli wiem o tym, ja — tylko ja jeden czuwający w sygnalizacyjnej wieży starbolta, powinienem coś zrobić, ostrzec przynajmniej Muhammada, jeśli nie zdołałem uratować Endo. I powinienem przynajmniej sprawdzić czy miecz Tugana nie zardzewiał w pochwie — moje palce zapuszczone w tuleje biotronicznych sterów, a lewa dłoń świerzbi ochotą do puszczenia w ruch laserowego żądła. W imię pamięci Endo, którego czerwona twarz tak szeroko rozsypała się piaskiem pustyni, aż jej nie potrafię ogarnąć wzrokiem. Tylko czerwona blizna pode mną, dopiero gdzieś daleko naskórek Planety porasta zielonym lanugo — skudloną sierścią. W nadirze stuliły się Skrzydła Czarnego Kruka — to coś, co dopiero nastąpi. Czy przed ostatecznym potopem kogokolwiek zbawi moje proroctwo? I czy warto ostrzegać? Kogo — Tekesza albo thana hobbitów? Aby istniał postęp musi raz po raz wzbierać przypływ nocy. I nic nie znaczy, jeśli pod naporem Mongołów upadnie jeden Wielki Chorezm. Ewolucja pnie się po trupach. Na zgliszczach wyrastają nowe miasta, zawiązują się kolejne społeczne systemy istot jeszcze mniej do mnie podobnych niż pobratymcy Endo. Może rodowód znaczony piętnem chlorofilu wywiedzie ich z zielonych glonów i z tamtej pary przytaszczonej do Miedzianego Miasta w szklanych, szczelnie zamkniętych cylindrach. Powinienem przynajmniej ich odszukać. Może braterstwo krwi zwiąże ten lud z plemieniem gnomów szukających schronienia w strefie nocy — pod osłoną wskazówek gigantycznego zegara, które wokół Planety odmierzają godziny równe tysiącleciom. Chciałbym ingerować w ten mechanizm, nim zdołałem go pojąć?
Ostatni raz objąłem wzrokiem majestatyczne zręby Miedzianego Miasta. Z mojego bocianiego gniazda ściany wydawały się prawie gładkie. W zieleni grynszpanu ledwie się odcisnęła pewna ziarnistość — obrys żywych kształtów, które świetlana projekcja wypchnęła z miedzianych plansz tego biura konstrukcyjnego i rozwiesiła gdzieś poza barierą górskiego łańcucha Płetwy Grzbietowej, gdzie zielonym wirem skręciła się szalona biosfera.
Chwilę jeszcze w rozterce trwałem zawieszony między ziemią a chmurnym stropem nieba przeistoczonego w jaskinię, na której dnie narósł miedziany stalagmit Miasta. Przyglądałem mu się z takim napięciem, jakbym jego obraz pragnął na zawsze wyryć w pamięci, tak mocno, aby kiedyś odtworzyć — bez słów, za sprawą jakiegoś sprzężenia dwóch jaźni możliwą wtedy, gdy atrapa Strefy Systemu uchyli rąbka tanich dekoracji.
A jeśli wtedy i Liana, razem z całą kurtyną, znajdzie się poza zasięgiem moich zmysłów?
Nie mam tam po co wracać. Nawet jeśli czeka — nie na mnie przecież. I jeśli wrócę sam — odczytam w jej oczach pogardę, gdyż tym razem minął dla mnie co najmniej miliard lat wyrytych na twarzy, na rękach wyrysowanych węzłami zwapniałych tętnic. Jak mogę pragnąć jeszcze, aby mi pozwoliła przytulić mój wyleniały, ogarnięty gorączką łeb do swojej piersi, pragnącej i stworzonej dla pieszczot, nie zwierzeń. A tylko to mógłbym jej dać jeszcze, nic więcej. Nawet gdy wrócę — cóż jej po tym, że z takim samozaparciem starałem się dochować jej wierności. Tyle to warte, co wierność ruin dla tej martwej ziemi. Trwają tu, gdyż wyssały z niej całą żyzność i same przeistoczyły się w kamień. Rozumne istoty nie wstydzą się zdradzać — zdradzić rodzimą ziemię. Wierności dochowują tylko ruiny. I niczym innym jest moja miłość.
Powinienem zapomnieć, wyrzucić z pamięci obraz Liany, jeżeli ktoś taki jak Natan zdołał we mnie posiać parszywą wątpliwość — ciało to było żywe czy też manekin pozwolił mi wejrzeć w swą nagość. A jeśli nie potrafię się z nią rozstać, jeżeli nie umiem przeciąć tej nici ostatniej, która mnie trwale związała ze Strefą Systemu — niech pozostanie taka, jaka się objawiła wobec moich zmysłów, młoda i piękna — jaki jej obraz aż tu przyniosłem z sobą. Do grobu. Chociaż tak się różni od zgrzybiałej Titonos — nie jest niczym innym. Już w nim pogrzebałem wszelkie nadzieje. Kolej na resztę. Siedzę w mojej szklanej trumnie — tylko się nieco zagapił Wielki Animista Kosmosu i przestał popuszczać liny, co wcale nie oznacza nowej wiosny, cudownego zmartwychwstania — i tak zjadę na dno dołu. Przed każdym człowiekiem, prędzej czy później, stają przeszkody nie do przeskoczenia. Ja dostałem się w kleszcze — między Scyllę Strefy Systemu a Charybdę tej Planety. Brak perspektyw w tę i w tamtą stronę. Wiem o tym. I tyleż sensu — tam wracać, jak tutaj zostać. Jeśli więc cokolwiek uczynię, niech przynajmniej dokonam wyboru z myślą o Lianie. Powinna wierzyć w to przynajmniej, że w ogóle istniał w kosmosie — i, być może, wróci kiedyś — ktoś taki, kto będzie wart jej miłości. Nawet gdy zabrakło Mungo Claira.
Raz masz szansę na dobry uczynek — pomyślałem. I bez specjalnych poświęceń. Twoja ostatnia Planeta okazała się najdoskonalszą z kochanek — nigdy nie zgłębisz jej tajemnic. Zostań więc z nią, a tamtej drugiej nie odbieraj nadziei. Wiara w ciebie pozwoli jej przetrwać nawet wtedy, gdy zmurszeje jej piękne ciało i nawet ona — jak ty już teraz — stanie się nikomu naprawdę niepotrzebna.
Siedziałem z rękami na sterach i tępym wzrokiem starałem się wróżyć z chmur. Jeśli się rozchylą — odetchnę z ulgą. Będzie to znakiem Liany odsłaniającej przede mną dostęp do tajemniczego kwiatu jej grzesznego ciała. A jeśli nie? Nikt mnie nie rozliczył z odpowiedzialności dowódcy za uczynki pozostałych członków załogi „Trieda”.
Jeżeli więc wrócę na pokład „Trieda” uczynię to tylko po to, żeby zdjąć energetyczne zasłony i tak wyłuskanego z pancerzy skierować prosto w oko Heliosa. A może powinienem zostawić go na orbicie? Niech głos Synchromatu posłuży za wyzwanie dla tych, którzy tu stworzą nową cywilizację — wciąż jeszcze bije godzina duchów. Niech więc słuchają, niech nasłuchują z drżeniem w piersi, a potem szukają zbawienia w otchłaniach kosmosu, na wzór konstruktorów Katedry Księżyca. Zostawić — niech im gaworzy niewyobrażalnie mądrzej od nadajnika Ulama. A sam — cóż wtedy dla mnie zostanie? Najlepiej tu i teraz, natychmiast rzucić w dół starboltem, niech się wwierci we wnętrza globu, aż płynny kamień zabliźni się nade mną. Może tam znajdę spokój, jeżeli Wielki Animista Kosmosu nie pozwala mi pójść w ślady Ulama, Van den Berga, Yongbloda i Horowitza. Nie jest to takie pewne z tym ostatnim. Czasami miewam wrażenie, że postępuję właśnie trop w trop za nim i jego obłędem. Szczególnie wtedy, gdy pragnę — jak teraz — być takim ziarnem, z którego bodaj ta Planeta zdoła coś wreszcie wyłuskać — nie tylko ze skorupki biologicznej ochrony skafandra; podobno jest coś w człowieku, co zwykliśmy nazywać „duszą”. Czy jednak w każdym tkwi taki klon, który zawiera cokolwiek znaczącego — na wzór hobbitów Tolkiena i Chorezmijczyków Endo? Czy również we mnie ostał się jakiś proton pseudos, przyczynek do wskrzeszenia upadłego narodu — reliktu ojczystej ziemi? Nic o tym nie wiem. Jak daleko sięgam pamięcią — zawsze musiałem odchodzić, nawet wtedy, gdy udało się kogoś naprawdę pokochać. A przecież tych kilka nieprawdopodobnie długich dni na powierzchni Planety pozwoliło mi uwierzyć, że w każdym z nas drzemie nieco więcej niż zapis zmysłów wyniesiony ze szkoły jednego tylko życia.
Gotów byłem rozłożyć zaciśnięte palce, aby poza głowicą rozwinęła się pętla plazmy skulona wokół starbolta. Potem wystarczy palce złożyć razem, aż dysze skoncentrują siłę odrzutu na osi cienkiej jak laserowy skalpel. Wtedy wystarczy obrać kierunek…
Nagle szept usłyszałem.
W nim — raz po raz, jak westchnienie — imię moje.
Pomyślałem — znów Rayen zajął miejsce drugiego pilota. Targnąłem w bok głową — nic, tylko obwisły amortyzacyjny pęcherz. Zerknąłem więc między kolana, jakbym spodziewał się tam wreszcie zaskoczyć złośliwego gnoma — różowy pompon, który podreptał za mną, zamiast się pilnować swojego thana.
I tutaj nie było nikogo.
Tylko ja — sam jeden w sygnalizacyjnej wieży, która jednocześnie jest okiem podwieszonym przy sklepieniu jaskini ogromnej. Ostatecznie skropliło się zielone niebo i, skapując na kamienną posadzkę, narosło zielonym stalagmitem. Pewien byłem swojego osamotnienia w mojej szklanej trumnie — to przynajmniej nauczyłem się wyczuwać bezbłędnie, po latach duszenia się przeważnie wyłącznie w sosie własnym. Każdy z nas ma samotność we krwi i na czyjąś jeszcze obecność natychmiast reaguje straszeniem sierści — jeśli mu została jej resztka.
Pomyślałem o tym, uśmiechnąłem się nawet i wtedy wreszcie dostrzegłem wywoławczy puls w magicznym oku radiostacji. Nikt jej dotychczas nie nastrajał na konkretną falę — ten starbolt po raz pierwszy znalazł się w przestrzeni. Poza tym stacja nadawcza musiała być zdecydowanie słabsza od radiostacji „Trieda”. Wolną ręką zwolniłem elektroniczny modulator — tylko coś zmroziło opuszki palców w łączu fotorecepcyjnych kontaktów. Jednocześnie całego mnie przeszył dreszcz dziwny, jakbym oto znalazł dowód na to, że — gdzieś w sercu Miedzianego Miasta — ostatni pozostały na posterunku żołnierz Chorezmszaha skonstruował pierwszą heterodynę, aby nawiązać kontakt z zawisłym w zenicie rydwanem gwiazdy polarnej świecącej nad Kaabą.
Lecz głos, który wreszcie dotarł do mnie, był mi aż nadto znajomy:
— …Elf! Elf, do jasnej cholery! Daj sobie na przeczyszczenie albo podłącz uszy starbolta, jeśli ci nie starcza własnych! — jego głos nawoływał mnie poprzez szmery jakieś i jękliwe zawodzenia atmosfery, których z jakiegoś powodu nie wyeliminował elektroniczny modulator dźwięku.
— Tu Elford — powiedziałem wreszcie. — Jestem.
— Aha, nareszcie — odezwał się bez zbytniej emocji. — Myślałem już, że ci słuch stępiał. Jak się czują stare kości?
— Gdzie jesteś? — pytałem, jednocześnie gorączkowo próbując wziąć namiar.
Koordynatograf zarejestrował kierunek. Teraz wystarczy popuścić wodze starbolta, aby po nitce trafił do kłębka.
— Oho! — roześmiał się. — Poradzę ci: weź jeszcze namiar z radiostacji „Trieda”. Wtedy już z całą pewnością betlejemska gwiazdka trafi nad stajenkę. Sęk w tym, że nie bardzo warto. Nie zdążysz. Za długo sterczałeś nad Miastem… Jesteś tam jeszcze?
W duchu przekląłem własną głupotę. Przecież gdy eksplodowało świetlne serce Miedzianego Miasta, zanim jeszcze diabli wzięli doczesność Endo, zdążyłem wtedy dostrzec błysk biały, jakby piorun pomylił kierunki i z ziemi strzelił do nieba. Widziałem nawet srebrny grot starbolta, chociaż na taki karkołomny start mógłby się zdobyć tylko zupełny szaleniec. Coś mi się zdaje, że Horowitz zostawił niejednego spadkobiercę. Ten z młodszej generacji zdążył mi zwiać sprzed samego nosa, a ja — durny — dalej sterczałem nad Miastem i zabawiałem się w doglądanie nie swojego Eksperymentu. Taki psi los duszyczek pokutujących nad retortą w cudzym laboratorium. Gdy dociekliwy empirysta zrobił swoje i dawno odszedł — ty wąchasz za nim resztki bengalskich ogni.
— A więc jesteś — zaśmiał się znowu. — Tak ciebie zafascynował mój spektakl, że dzielny sokół przeoczył bażanta? Ech! Tylko zazdrość bierze, kiedy ktoś taki — w czepku urodzony…
— Do mnie mówisz? — spytałem.
— A jak sądzisz? Straciłeś jedyną okazję, żeby się przekonać na własnej skórze, do czego jest zdolna ta sfora, którą — jak na razie — trochę na darmo taszczyłem tutaj ze Strefy Systemu.
Drwił sobie ze mnie, a ja bezradnie wisiałem nad wymarłym Miastem. Gdzieś tam — przecież ich nie zabrał z sobą — w porzuconej dyspozytorni Eksperymentu przysnęły mechaniczne chrząszcze. A może — wręcz przeciwnie — jeszcze się tam kotłują, zwierają blaszane odwłoki, żeby w warsztacie mechanicznego tarła wytoczyć następne pokolenie czarnołuskich diabłów — niech się wyroją na powierzchnię Planety, po jakimś kolejnym tysiącleciu.
Dzisiaj, mnie osobiście — nie ziębią ani grzeją. Jedno mi tylko nie przeszło pragnienie — dostać w ręce ich Mistrza Ceremonii. Wystarczy zdać się na zmysły starbolta. Tylko — co dalej? Będę się starał dokonać tego, co on uczynił z Endo? Przecież — rzekł Pan: „Każdy, kto by zabił Kaina, siedmiorako będzie karan”. A potem włożył Pan na Kaina znamię, aby go nie zabijał wszelki, który by go spotkał.
Zbyt wiele się zdarzyło, aby moja osobnicza bezradność potrafiła coś zmienić. To tak, jakbym zapragnął odwrócić bieg czasu. Nikt, nawet ta Planeta, nie wskrzesi Endo — jakim był kiedyś, nie natchnie znowu życiem Dzieci Lewiatana, tych wypatroszonych nad dnem oceanu i tych, które wraz z wodą spłynęły z centralnego placu Miedzianego Miasta. Ponad pewną skalą zdarzeń zaczyna się strefa wpływu już nie jednostek, lecz społeczeństw całych, jeszcze dalej — praw Natury zawiadującej zjawiskami Kosmosu. Mrówce wolno przesunąć źdźbło trawy — ja mogę pognać mojego starbolta. Jeżeli biosfera tej Planety stworzyła kiedyś cywilizację istot do mnie podobnych — jestem dziś marnym reliktem narodu, który dawno przekoczował w Przyszłość. Dlatego też boję się nocy, gdyż istnieć mogę tylko przed Potopem. Natan potrafi nieco więcej. Ostatecznie jest nieodrodnym synem Strefy Systemu. Potrafił z tą Planetą nawiązać jakiś dialog. Na swój sposób, ale skąd mam pewność, czy taki właśnie nie był jej potrzebny? Jak zresztą cechy destruktywne agresji oddzielić od konsekwentnego uporu i energii, bez których trudno coś zamierzyć, żeby się nie okazało słomianym zapałem — vide moja osoba.
Jeśli więc ktokolwiek — to nie ja przecież mam z nim coś do uregulowania. Skoro Planeta zostawiła mu całkowitą swobodę działania, jeśli się tylko przygląda nadal oczyma rozumnego zielska i zaspokaja bezradną ciekawość Dzieci Lewiatana, jeżeli wreszcie ten rozum czy nadświadomość istniejąca — istniejąca? — pod osłoną Skrzydeł Czarnego Kruka zostawia mu wolną rękę, a dla mnie przydziela czarnogłowego rycerza — jaki stąd wniosek? Zatrzymać Natana to tak, jakbym zapragnął patykiem zatkać upust energii Heliosa. Jego istnienie w systemie odniesienia Planety dawno przekroczyło lokalność związku JA–ON. Teraz liczy się tylko ON i PLANETA. Lecz na cóż ja wtedy jestem im potrzebny?
— Wzywałeś mnie — powiedziałem.
— Chciałem się pożegnać. Ciągle trzymały się go żarty.
— Przecież wiesz dobrze, po co tu przyleciałem — dodał. — Prawda? Chyba się nie zawiodłem na twojej bystrości?
— Raz już chciałeś się ze mną podzielić wszechmocą — powiedziałem mu.
— Dzielić? — raczej to było szczere zdziwienie. — O święta naiwności… nie tylko twoja zresztą. Czy naprawdę myślałeś przez chwilę, że dużo znaczą dla mnie ci, w imieniu których przyjąłeś mnie na pokład „Trieda”?
— O wielu rzeczach rozmyślałem w Strefie Systemu.
— Strefa Systemu — parsknął. — Równie dobrze można powiedzieć: Strefa Niczyja. Ktoś się powinien tym zająć.
— Potrzebna tylko odpowiednio silna indywidualność? — powiedziałem.
— O?! Coś mi się zdaje, że drezyna wskoczyła na szyny, po których przejechał mój ekspres — zaśmiał się. — Masz rację. Bezpowrotnie minęły czasy, kiedy jednostki mogły wpływać na bieg historii. Paskudny to wynalazek — społeczeństwo.
— A jednak chcesz tam wrócić?
— Ja? Może niezupełnie. Ale po raz drugi przyznaję ci słuszność. Cóż da nam ta Planeta, jeśli zdecydujemy się tutaj zostać? To tylko szkoła gladiatorów. Kiedyś ją trzeba ukończyć. Areną mógłby być cały Wszechświat. Lecz w każdym z nas zawsze zostanie coś z człowieka. I cóż nas może obchodzić, jeśli widzami w tym cyrku będą tylko gwiazdy, ewentualnie pomiot wszelki, jaki wypieściły na swoich planetach. Żadna też satysfakcja współzawodniczyć z Wielkim Animistą Kosmosu. Osobiście mam gdzieś uniwersalizm na kosmiczną skalę. Rozumiesz mnie, Elf? Może to też sposób, ale mnie jakoś nie kusi być najwyższym z ludzi między drzewami, pływać szybciej niż ryba i dorównywać ptakom w ich rozpaczliwym machaniu skrzydłami. Charakter mam bardziej podły. Po prostu — bardziej ludzki. Tym, czym chcę być, niech stanę się między ludźmi.
— Pięknym kogutem między kurami — powiedziałem.
— I tak to nazwij! Nie tylko jednak piórka czynią wodzem stada, potrzebne są jeszcze pazury. Każdy pragnie mieć stado gdaczące na jego cześć. I taki jest zresztą status każdego społeczeństwa — pozycja stada wiernopoddańcza wobec Idei albo Imienia. Sam pragnąłeś nieraz, wiem o tym, choć się nie ziściło, żeby cię po każdym z wojaży witały najpiękniejsze dziwki, żeby ci różane płatki sypały na czółko i prącie, a parszywym jajogłowym dech zapierało w piersiach, jeśli byś dał im policzyć siwe włosy na skroniach! Każdemu z nas potrzeba widzów, kibiców, których zachwyt milej łechce niż własna świadomość. Idealista powinien stawać w szranki z prawami całego Wszechświata, a jednak — mamy to gdzieś! Nic nas nie korci — być królem małp, najodważniejszym szczurem spośród gryzoni, mass medium innego robactwa. Cała sztuka polega na tym, żeby znaleźć taki szczebel, na którym twoje JA stanie się przynajmniej równe społeczeństwu. Taka jest nasza ułomność. Tyle są warte pragnienia tych, którym Strefa Systemu pozostawiła trochę luzu nad pułapką interpersonalnych sprzężeń.
— Zaczynam się domyślać, skąd wzięła się twoja androginia — powiedziałem. — Jest tylko jeden sposób; aby osobowość mogła się uniezależnić od społeczeństwa; musi mieć wszystko w sobie, od dualizmu płci począwszy…
Śmiał się ciągłe, jakby coś zawsze zostawało ponad moją przenikliwością.
— Jeżeli jesteś taki sprytny — powiedział — pewnie już wiesz, na co mi jesteś potrzebny.
— Chociaż nie jestem stadem; zawsze to daje jakiś posmak tamtej radości.
— Tak właśnie! Potrzebny był mi świadek. I w jednej osobie — egzemplarz kontrolny podczas trwania eksperymentu.
— Jeszcze się nie skończył?
— Jeszcze go nie zacząłem.
Humor mu dzisiaj dopisywał nadzwyczajnie, a przecież — może to wina atmosfery zniekształcającej dźwięki — głos ten był inny, jakby — gdzieś tam, daleko — do radiostacji starbolta przystąpił człowiek ogarnięty gorączką. Natan mówił coś jeszcze, mianował mnie świadkiem swojego wniebowstąpienia, szydził z mojej głupoty na równi ze ślepotą Yongbloda i Van den Berga. Jakoś nie wspomniał o Horowitzu.
— Nigdy więc nie miałeś zamiaru dochować wierności tym, którzy cię uzbroili w Strefie Systemu? — ciągle mnie interesowała geneza owego powszechnego pędu do tej Planety.
— Człowiek, o jakim obaj myślimy, powinien być przede wszystkim wierny sobie — odparł.
— Przewrotna logika.
— Wygodna.
— Nawet jeżeli istnieją atuty, które ta Planeta może nam udostępnić, czy jest coś warte aż tyle, żeby od podstaw wstrząsnęło Strefą Systemu? — zapytałem.
— Jest coś takiego.
— Posiadające jednakową wagę dla każdego z nas osobno oraz dla gatunku homo sapiens jako całości?
— Tylko po to tu przyleciałem.
— Ja jednak nie potrafię wyobrazić sobie…
— Gdyż nie starcza ci wyobraźni — przerwał mi — żeby sobie uzmysłowić przyszłość gatunku homo sapiens.
Niespodziewanie w jego głosie zabrakło nuty owego szaleństwa, o które go byłem gotów posądzić.
— Wszystko, co dotyczy tej przyszłości może już teraz stać się udziałem każdego z nas osobno — ciągnął. — Nie tylko ja doszedłem do takich wniosków. Ta sama myśl skierowała tutaj Endo, jego pobratymców i parszywe plemię hobbitów. Każda siła Strefy Systemu postarała się delegować swój lakmusowy papierek. Tylko ty byłeś ślepy. A przecież ta Planeta jest nie tylko biogenetycznym biegunem Kosmosu, znajdującym się w opozycji do innego fenomenu, jakim jest Titonos. Nie jest to też wyłącznie akcelerator ewolucji, pojmowanej jako rozwój rodowy, który w trakcie przemiany pokoleń dokonuje modyfikacji poszczególnych grup organizmów i szczepów wywodzących się od wspólnego pnia. Ta Planeta nie sprzyja też tylko przyspieszonym roszadom w puli genowej danego pokolenia, z czego profity mogłoby ciągnąć dopiero pokolenie potomne. Dla osobniczego rozwoju każdego z nas co inne jest najważniejsze — dokonuje się tutaj przebudowa i reorganizacja funkcji już istniejących organizmów. Wobec szansy tej ontogenezy obecny kształt dojrzałego człowieka jest niczym innym, jak przewlekłym dzieciństwem przyszłej ewolucji całego gatunku.
Przypomniałem sobie, o czym wspominał jeszcze Yongblod. W tamten pamiętny Wielki Szczęśliwy Dzień Boba Horowitza, niemal natychmiast po wzejściu pierwszych nasion, Yongblod zaobserwował, że niektóre rośliny charakteryzują się cechami niespotykanymi i niemożliwymi do wykształcenia z ziaren zestawionych w inseminacyjnym pojemniku. A jednak ich rozwój nie przebiegał w nieskończoność — pomyślałem. W warunkach tej Planety świadczy to jednak o ograniczoności lokalnego „potencjału ontogenezy” albo też, że i tak dany gatunek stał wobec dłuższej lub krótszej, lecz zawsze — ślepej uliczki.
Wszystko, co posiadało większe szansę, znalazło się poza zasięgiem moich zmysłów.
— A jeśli nam został tylko krok do muru zamykającego ślepą uliczkę? — zapytałem.
— Chciałbym postąpić ten krok — roześmiał się. — Wszelkie ograniczenie wieńczy jednak pewna doskonałość, przynajmniej wobec form poprzedzających.
— I jak to sobie wyobrażasz… Ten jeden krok do przodu?
— Pilnie się strzeżemy nauczki wyniesionej ze zgrzybiałej Titonos — powiedział. — Każdy dba o własną skórę. Więc balast lęków i uprzedzeń taszczymy zakonserwowany szczelnie w kapsułach statków, pod pancerzami starboltów i w skafandrach o specjalnej biologicznej ochronie. Bio–blokada ogniową próbę przeszła na Titonos, od tamtego czasu brak było doświadczeń motywujących zmianę metody. W ten sposób próbujemy zachować bodaj iluzję tego mikroklimatu, który nas wyhołubił w ziemskiej kołysce. Statki to nasze akwaria. Nieme ryby spoza szklanych przyłbic rozdziawiają gęby. Ledwie nam została — dzięki elektronicznym transformatorom i wzmacniaczom — możność słyszenia i dostrzegania czegokolwiek takim, jakie zostało stworzone — chociaż nas przy tym nie było, żeby sobie wykształcić odpowiednie zmysły.
Fakt, pomyślałem. Naczynie Kosmosu należy wypełniać we wszystkich kierunkach. Jeśli się ma ambicję — oczywiście — dostąpić Absolutu.
— Tymczasem zatrzymaliśmy się w miejscu — powiedział Natan. — Niby rozwija się tylko psychika. Miałeś lekcję poglądową, do czego prowadzi rozbrat rozumu i ciała. Trochę to zakrawa na dwustumetrowy zryw sprintera próbującego swych sił na dłuższym dystansie. Dzięki bio–blokadzie złamaliśmy zasadę podporządkowania się środowisku, którego zmiany sprzyjają powstawaniu nowych gatunków.
Ktoś już o tym rozmawiał ze mną. Endo? Może Horowitz? Żaden z nich — to po prostu Raven zabawił się w wyrocznię odbierającą gatunkowi homo sapiens szansę prawdziwego podboju kosmosu.
— Nowe siły zarysowują przed nami nowe cele — powiedziałem.
— Tak właśnie, Elf. Wyobraź sobie tylko, że masz o połowę mniej lat — prawda, jakaż się różowa otwiera przyszłość. Znalazłbyś tam dla kogoś jeszcze miejsce. Przy sobie oczy— wiście. Dałbym ci moje błogosławieństwo — znowu zarżał radośnie. — A teraz wyobraź sobie, że ja — przez pryzmat moich pragnień — spojrzę w tę przyszłość z perspektywy doskonałości.
Jako zaciekły antagonista odszczepieńców, produkowanych przez Strefę Systemu dla podboju planet, nie wykazywał się tutaj szczególną konsekwencją.
— Mówisz, że człowiek powinien się zmieniać? — spytałem. — Nie muszę ci chyba przypominać twojego stanowiska wobec generalnej zmiany biologizmu takich, jak Endo.
— Rzecz polega na tym, żeby — zmieniając się — pozostać człowiekiem. Balast Ziemi nie oznacza balastu człowieczeństwa.
Myślałem, że teraz kolej na mnie, aby parsknąć śmiechem. On mi to mówił, że cały sęk w tym właśnie, żeby — gdziekolwiek się znajdziesz — umieć wykręcić tę arcytrudną, kuglarską sztuczkę i dalej „być człowiekiem”.
— Jak chcesz tego dokonać? — zapytałem.
— Przecież już wiesz — odparł po chwili milczenia. — Już dawno się domyśliłeś, Elf. Tylko ci trudno uwierzyć, że komuś starczy odwagi. A przecież — ktoś musi być pierwszy. Ty nie zdobyłeś się na ten ostateczny krok. Tak zostałeś wychowany. Tresura takich, jak ty, polegała zawsze na wpojeniu zasady bezwzględnego podporządkowania się tylko prawom ludzkiej cywilizacji. Nawet ci na myśl nie przyszło, że można zaufać komuś jeszcze…
— Komu?
— Lub czemu. Przekora naszego rozumu nie pozwoliła dopełnić się Ewolucji. Tej na wskroś biologicznej, która — koniec końców — określa kształt psychiki. Czemu więc nie zaryzykować i Wielkiemu Animiście Kosmosu nie dać szansy na dokończenie szkicu? Tym bardziej, jeśli — jak świadczą przynajmniej pozory — Planeta ta znalazła się ostatnio w zasięgu Jego ręki? Wystarczy mu się podłożyć pod wskazujący palec.
— Czyżbyś ty chciał się zdać na to ryzyko?
— O nie! Nie miałem nigdy zamiaru ryzykować głową. Na szczęście byłem w lepszej sytuacji od ciebie, zdołałem bez większych skrupułów dokonać dość drastycznego eksperymentu…
Oczywiście domyślałem się z czego był taki dumny.
— Jak tam u ciebie? — zapytał. — Masz jeszcze w zasięgu wzroku to cholerne miasto? Cisza tam pewnie, jak makiem zasiał. Coś się tam było gotowe zawiązać, ale sprytny felczer zadbał, żeby poronione dziecię poszło do kubła na śmiecie. Taki już parszywy los wszelkich preparatów zużytych w dopełnionym eksperymencie. Teraz kolej na mnie. Bez zbędnego ryzyka. Ja WIEM, czego się mogę spodziewać. Dlatego — mogę bez większych wahań. Gra jest warta świeczki.
Poczułem, że mi dłonie zwilgotniały na sterach.
— Co chcesz zrobić? — automatycznie powtórzyłem po raz któryś z rzędu.
— Zdejmuję skafander — usłyszałem.
Nic prostszego, pomyślałem, jak zdjąć skafander.
Musiałem to sobie powtórzyć, żeby mi coś eksplodowało pod sklepieniem czaszki. Przez moment rozwijała mi się przed oczyma barwna wizja wzdętego mózgowia, które pęka i chlusta w przestrzeń pąsowoszkarłatnym sokiem. Z kipiącej krwi uwalniają się fioletowe i soczystozielone nitki traw, coś jeszcze się zawiązywało poza barwą — obrazy miałkie, rozsypujące się czarnymi ziarnami alfabetycznych znaków — szary pył liter wydartych pamięci — tej nie przypisanej pergaminowym kartom, lecz wykorzenionej bezpośrednio z szarych komórek.
— Nie możesz tego zrobić — wyszeptałem. Wiedziałem dlaczego, gotów go byłem błagać, żeby zbyt pochopnie nie podejmował tej próby — wszystko mi wirowało przed oczyma i nie potrafiłem znaleźć słów, które by cokolwiek mu wytłumaczyły. Wiedziałem jedno — każdy, tylko nie on. Nie on! Chociaż sam przed sobą nie potrafiłem obalić bezpodstawności tego lęku — bałem się potwornie. I kiedy powtarzałem gorączkowo — Nie, nie ty, nie możesz — bardziej to było do jęku podobne; wątpliwe, aby coś dosłyszał.
— Za późno — powiedział.
Do reszty nie potrafiłem się rozeznać w rozkojarzeniu myśli, które mnie nagle opętały. W mojej nieszczęsnej głowie rozkręcał się monstrualny słowotok tego wszystkiego, co tak nagle — teraz dopiero — zdołałem sobie uświadomić. A jednak nie byłem w stanie wyrzucić z siebie bodaj kropli fermentu. Tylko moje palce wsączały drgawki w plazmowy pęcherz zapięty wokół starbolta. Czułem już, że mną rzucać zaczyna w amortyzacyjnym kaftanie bezpieczeństwa. Łupiną szklanej głowicy kołysało na strony, a mnie — zamiast słów — przeklęty mysi smak znowu napełniał usta. Absurdalny strach paraliżował moje ciało, jakby coś jeszcze właśnie się dokonywało — ponad jego błazeństwem i moim oczekiwaniem.
Tymczasem on drwił ze mnie.
Zdawał drobiazgowe sprawozdanie z tego, jak zdejmuje hełm, obciąga przylepną wy linkę skafandra i odwija swoją indywidualną podkładkę — koronkowe pieluchy. Postarał się nawet w paru słowach dać mi jako takie pojęcie o scenografii, w jakiej się rozgrywał ten jego monodram. Starbolt spoczywał na skraju dżungli. Z jednej strony był step, z drugiej jakieś piekielnie wysokie, wiecznie listowiem trzepoczące niby–sekwoje. Już znacznie wcześniej musiał odrzucić górny płat głowicy starbolta, gdyż od dłuższego czasu wydawało mi się, że słyszę szelest tamtych drzew zmieszany z jakimiś ostrymi trzaskami — atmosferycznego pewnie pochodzenia.
— Nie pytasz, jak się czuję? — zadrwił wreszcie. — Cieplutko tutaj. I powietrze bardziej niż znośne. Szykuje się dzisiaj pogoda w sam raz na majówkę.
Usłyszałem ziewnięcie, jakby się tam przeciągnął sennie pod przychylnymi promieniami Heliosa.
— A jednak czasami warto wyjść ze skorupki — milczał chwilę. — Jeden z testów, aranżowanych na poligonie FL–Galax, przewidywał zamykanie nas na cztery spusty w specjalnym olfaktorium. Było coś takiego, Elf, za twoich czasów?
Nie potrafiłem ciągle wykrztusić słowa, więc ciągnął swoje:
— Taka kabina idealnie wysterylizowana, pozbawiona zapachów. Delikwenta pakuje się do niej już po gruntownej kąpieli. Potem byś się najchętniej wywrócił na lewą stronę, poczynając od nosa — byle na zewnątrz wystawić jak najwięcej powierzchni pokrytej nabłonkiem węchowym. I musisz węszyć. Trzeba się wykazać powonieniem nie gorszym od szczura. Na kosmicznych galerach węch jest czasem ważniejszy od słuchu i wzroku… Wiesz, to był dla mnie najtrudniejszy trening. Kiedy tak człowiek siedział w swojej wydmuszce… Ech! A wkoło cisza i ciemność. I tylko trzeba jak najszybciej wywęszyć, jeśli ci z zewnątrz rozpylono w powietrzu krople jakiegoś chemicznego paskudztwa. I musisz się pilnować — najgorsze, co może się trafić, to gdy zawiodą zmysły i podniesie się alarm, kiedy niczego nie było, a tobie z przewrażliwienia przywidział się cały bukiet zapachów…
Mówił dalej, a mnie co chwila przebiegało drżenie; ziąb i — na przemian — fale gorączki. Czułem się dokładnie tak samo, jakbym to ja sam został właśnie wciśnięty w treningowe olfaktorium. Lecz plastykowy futerał i knebel w gardle nie pozwalają mi rozpoznać nawet zapachu potu skraplającego się na moim własnym czole. Nozdrza chwytały jeden tylko zapach, ale za to budzący wręcz organiczną odrazę — jak dotyk płaza, widok pajęczego brzucha.
— Czasami miewałem tam dzikie wrażenie, że się przeistaczam w pęcherz wyspecjalizowanych komórek węchowych — mamrotał Natan. — I ścieka po mnie śluzowa substancja, poza którą wystawiam rzęskowe pęcherzyki wrażliwe na chemiczne substancje. Potrafię wysuwać albo chować moje węchowe labia, rozkładać je łapczywie — zależnie od natężenia rozpoznawanego zapachu. Cały jestem pokryty nadwrażliwym nabłonkiem i tymi nastroszonymi rzęskami, niby pręcikami szczurzych wąsów. Do mojego prawdziwego ciała, położonego gdzieś cholernie daleko, dochodzi tylko nerw węchowy — hakiem zakrętu hipokampa zakotwiczony w mózgu…
Usłyszałem syk przeciągły, z jakim głęboko do płuc nabrał powietrza.
— Wiesz, czym tutaj pachnie? — zapytał. — Czuję, jak paruje ziemia. To jednak dziwne wrażenie — wciąż jeszcze sterczeć w szklanym naczyniu starbolta, parę metrów nad po— wierzchnią gruntu, gdy niewidzialne korzonki już fastrygują ciało z tyra innym, z którym przedwcześnie wzięliśmy rozbrat.
— O czym ty mówisz?! — jęknąłem.
— I tak trzeba tam wrócić, prędzej czy później. Nie powinniśmy wcale odchodzić — tak właśnie — pneumatofory moich zmysłów i członków zapuszczone w czarną, tłustą glebę, która zapachem rozkładu organicznego próchna bynajmniej nie budzi odrazy… Powietrze tu miesza wonie nad tyglem rozgrzanym do białości, gdzie jednocześnie coś rodzi się i umiera — choćby nie znajdowało odzwierciedlenia w zewnętrznej formie. To tylko niuanse, jak zapach ciała żywego i już na poły trupa… Ten zapach chwytały nasze nozdrza na takiej Ziemi, która ze zwierzęcia dopiero kształtowała człowieka… Aby się w nas cokolwiek zmieniło musi nam towarzyszyć również zapach śmierci… Odgrodziliśmy się od niej bio–blokadą, która nosi w sobie nasze ciała nie ulegające gniciu, po prostu rozsypujące się wreszcie niby wytarty mechanizm… Nauczyliśmy się zachowywać czystość — higienę ciała i duszy… Cha–cha! Rozumiesz mnie, Elf?! Tutaj pachnie życiem, eterycznym zapachem dojrzewających owoców, ledwie uchwytną słodką lawendą i jaśminem. A jednocześnie cuchnie rozkoszą przedzgonną, jakby się złączyły w jedno — płeć rodząca i ta pożerająca na nowo, żeby dać karmę tej pierwszej. Pojmujesz teraz prawdziwą androginię?! Dzięki niej jestem tutaj — w środku, między obracającymi się żarnami… I jakbym sam sobie natarł skronie kamforowym olejkiem albo tygrysim sadłem — czuję, jak się rozjaśnia we mnie, to ciało — zastygłe przez lat tysiące — na nowo ukrwione. Jeden łyk powietrza natchnął członki porcją analeptyków, które budzą ze snu przewlekłego… Wszystko, co było przedtem, to stan głębokiej zapaści, z której trzeba się ocknąć… Słyszysz? Nie wiem, kim jesteś… żal mi ciebie…
Jakiś szelest dotarł do mnie — bałem się poruszyć, nawet pomyśleć o tym, czego świadkiem zdawały się być nie tylko moje uszy. A on tymczasem, gdzieś — tam, mrucząc coś — jakby się zatoczył, miękki stuk usłyszałem i zgaszone przekleństwo. Sprawiało to wrażenie, że ktoś pijany lub odurzony narkotykiem próbuje wyleźć z głowicy starbolta.
— Jaki maleńki być musisz… Ty — słyszysz mnie jeszcze? Jak ja słyszę twoje myśli… Tak ich niewiele w tobie… Za późno. Niczemu nie zdołasz zapobiec. Jak nie potrafiłeś nigdy. Taka twoja parszywa natura… Wychodzę z tej cholernej skorupy. A ty… nie próbuj dogonić… nie przeoczyłem niczego… Jestem daleko przed tobą!
Śmiał się, a do mnie docierał jego oddech głęboki — wznoszący się i opadający — zawsze ponad urywane słowa; jakby on nie zamierzał wcale odejść od porzuconego starbolta. Na odwrót właśnie — wnętrze głowicy, z radiostacją i resztą kwantowej elektroniki, stały się endoskopem wprowadzonym do jego piersi ogromnej.
— A kiedy wrócę — będzie to oddech burzy, jakiej tam nikt, od lat tysiąca nie przeżył. Na Skrzydłach Czarnego Kruka wrócę… Rozumiesz? Już mi nie potrzeba — nic, nic balastu, który wam nie pozwala oderwać się od ziemi… Przyjdę jak deszcz i wiatr, a po nich słońce i ziarna pęczniejące w glebie wypełnionej nocą. Moje ramię, z wszelkiego wyciągnięte nasienia, za gardło chwyci owadzie plemię i przeklętych giaurów, którzy teorię stada wynieśli nad świadomość każdej istoty z osobna! Gdybyście nie byli ślepi — rzekłbym: niech wasza wiara, zamiast w stronę Kosmosu, na powrót się zagłębi w proroctwo starej księgi… Wiesz KIM JESTEM?! To mój dzień ostatni, kiedy eksperyment został uwieńczony dziełem… Teraz mi wolno odpocząć. Mogę oczy zamknąć, ręce przytulić do piersi i zasnąć snem sprawiedliwych… Niech się poza mną — we mnie — dopełni błogosławieństwo moje! Kiedy wrócę — przebudzony z waszej prehistorii sprzężonej z przyszłością w jedną teraźniejszość — na wasze przekleństwo, na pustkę waszych serc jałowych i opuszczonych kościołów!… I znów owadzie plemię na kolana padnie, i będzie łaski żebrać — już widzę oczy wasze i świątynie na nowo uwielbienia pełne… DLA MNIE!
I słyszałem już ponad dźwiękiem, poza radiową falą — w sobie samym: „Lecz cóż mi po mnóstwie ofiar waszych? Sam jestem pełen ciałopalenia baranów i łoju bydła tłustego; i krwi cielców i jagniąt i kozłów… Kto tego szuka! z rąk waszych, abyście chodzili po sieniach moich? Precz! Choćbyście mnożyli modlitwy… mój powrót będzie Potopem. Mam w sercu śmierć i życie — i pogardę dla waszych ofiar… SAM WEZMĘ! Sam je do piekieł zniosę. Bo wszyscy wy — ofiary na stos mój, przeze mnie stworzone! Znowu jestem! Znurzony pracą przysnąłem, a wy… Wasze zielone truchła łase tego raju, który nie dla was nastał na tej ziemi! Precz stąd!”
W ogłuszającym jęku powietrza jeszcze trzask jakiś przebił się zgrzytliwym tonem — aż się skuliłem, jakby to pękło szklane naczynie, które mnie samego zawarło w swym środku. Za nim — jeszcze jedno — brzęk głowicy starbolta zdepniętej czyjąś gigantyczną stopą. I syk zaraz — chlupot, ten ktoś wdepnął w błoto — tylko sok trysnął i rozległ się dźwięk do zgrzytu zębów podobny. Wreszcie — śmiech usłyszałem przeraźliwy, jakby wyolbrzymiał pod sklepieniem lasu i szept; „… A będę ponad wszelkie hierofanie Kosmosu, z samicy czarnoglebia i z dwunożnego samca powtórne zjednoczenie substancji wysublimowanej z obłędu Stwórcy — mój powrót do pierwotnego hermafrodyty, w płeć bezbiegunową, gdzie JA, ONA i ONO — i własna śmierć z własnym poczęciem — Czlowiek–Koło jestem! Zanim go Dzeus rozciął na połowy, żeby się z nikim odtąd nie dzielić nadświadomością!… A przecież nim jestem — człowiekiem przyszłości — androginem — mitem — ja, połączony ze słońca i księżyca, alchemią siarki i rtęci, zabliźniający rozdwojenie praczłowieka — i znowu jestem — na wzór tego, który poczęty został sam z siebie…”
I poza tym głosem ochrypłym czyjś jeszcze skowyt odbijał się echem — gdzieś tam daleko — słuch wytężyłem, żeby uchwycić znaczenie słów — mój własny głos słyszałem — przebitkę myśli, którym wzbraniałem dostępu do świadomości: ZABIĆ! ZABIĆ! ZABIĆ! ZANIM SIE MONSTRUM GRZYBEM POTWORNYM ROZROŚNIE PONAD SCLANE LASU — NIM ZASIĄDZIE NA TRONIE MIEDZIANEGO MIASTA! ZABIĆ! — mój głos szeptał tam, po jego stronie, zapamiętałem przecież, co powiedział: „Słyszę twoje myśli… Tak ich niewiele w tobie.” Mniej jeszcze! Zaprzestać zupełnie — nie powinien słyszeć — jeśli za późno, żeby zabić — NIE MYŚLEĆ! Szansa ostatnia, to się stąd wyrwać — PRĘDZEJ! — zanim mnie ogarnie przekleństwo jego nadświadomości — spełnienie ostatecznego sprzężenia. Raz jeszcze — daj mi ogłuchnąć i oślepnąć — Wielki Animisto tej Planety — całego Kosmosu — albo ty przynajmniej, Władco Pierścienia — pomóż mi, przecież się do ciebie modlę — zgaś wszystko, zostaw mi tylko RĘKĘ!
Moje nerwy zakleszczone w tulejach sterów szarpią niby ścięgna. Wyrwać się stąd, zanim to coś — cokolwiek lub ktokolwiek — wyrośnie nad atmosferę. Wyżej — w rozdygotanym pęcherzu plazmy, która już przekłuwa strop mgielny — z nim ciało w amortyzacyjnym imadle — z każdej strony bolesne, zewsząd naraz porażone ciążeniem — od środka największym.
Białe włókna chmur — na strzępy!
Tępy strach promieniuje z kiszek — język napuchły wypłynął między zębami — z drugiego końca sączek się wyśliznął z cewki, wilgoć cieknie po udach — jest iskra „Trieda”! To wszystko, co mogę uczynić — jeśli zdołałem cokolwiek uprzedzić — na własne potępienie! Niech eksploduje we wzdętym brzuchu Planety, byle tam nie dotarto, gdzie — bodaj jeden! — spokojnym snem śpi jeszcze.
— SYNCHROMAT!
Wybacz mi, Bracie mój, że słowa te kieruję poza twą świadomość. Tak lepiej — i ja chciałbym dni swoich dokonać w nieświadomości. Dla mnie za późno.
—’ Dyspozycja dla systemu bezpieczeństwa „Trieda”. Hasło kodu: „do–ut–des”!
Usłyszałem, jak cisza nakryła huk atmosferycznych zakłóceń. Potem się z niej wykluło echo chybotliwe — dźwięk formujący się poza ludzkim gardłem. I wreszcie:
— Podzespół animacyjny Synchromatu gotów do wypełnienia — martwy głos automatu.
— Procedura ostateczna — wykrztusiłem, żeby — przed oczyma mając daleką iskrę „Trieda” — ryknąć z przeraźliwą mocą, jakby cokolwiek zależało od siły mojego głosu, który tam znajdzie odzew; — Bez odliczania! Natychmiast! NA–TYCH–MIA–A–AST!
Jeszcze mi resztka powietrza rzęziła w płucach, kiedy dostrzegłem białą, przeźroczystą plamę. Rozlewała się w kosmosie niby ameboidalny zgęstek — ledwie rozdęty szklany nabłonek — w nim triada ognistych kul — białej, szkarłatnej i zielonej — rozprysła się nagle na wszystkie strony.
Wiedziałem raczej, niż zdołałbym zarejestrować wzrokiem, jak się tam wyrywa światło skomasowane w sercu tokamaka, porywa za sobą zielone pajęczyny z biogenetycznych rezerwuarów i eksploduje tuż pod szkarłatnym językiem Synchromatu. Czułem, że ślepnę. Choćby się szklana głowica mojego starbolta zasnuła ochronnym bielmem — dla mnie nie ma ucieczki — taka już miłość drzemie w sercu „Trieda” — jeszcze chwila i mnie na wylot prześwietli pocałunek świetlny — wskrzeszający martwą materię, dla żywej zabójczy. Za późno, aby się zwinąć w magnetyczną tuleję zdolną przekłuwać gwiezdne brzuchy — „obyś pozostał tu, przeklęty, jeśli i mnie nie jest pisane wrócić!” — swój szept słyszałem — ZOSTANIESZ TUTAJ! — choćby i dla mnie nie było zbawienia. Na twarz wypłynął mi uśmiech błogi — czułem ten grymas żałosny, zanim tam zmartwiał. Zadrżałem, ciągle skulony w moim dwułuskim pęcherzu ze skafandra i amortyzacyjnej kołyski. Stało się coś — czułem, choć nie rozumiałem jeszcze. Z bolesnym wysiłkiem rozchyliłem powieki, żeby dostrzec jeszcze, jak między mnie a tamten rozbłysk potwornej eksplozji wtacza się Księżyc dziobaty, karbowany niby zębate koło z przykurzonego srebra. Jego sierp przeciął więź ostatnią łączącą mnie ze Strefą Systemu, w zamian użyczył osłony przed podmuchem idącym z tego miejsca, gdzie — rozpostarta szeroko nitkami światłowodów zapuszczonych w pył, gaz i w kosmiczną przestrzeń — umiera Mgławica Kraba z rozerwanego na strzępy „Trieda”.
Rozdział VIII — Drzewo świadomości

Klęczałem, pochylony głęboko. Nade mną sklepienie Katedry Księżyca zwiniętej w basztę kapiącą od złota. Hełm i głowa ciążyły mi do kuli leżącej przede mną. Tym razem była bez głosu, za to wypełniona światłem. Przed chwilą — zanim się rozpłomienił węgiel — czerń z niej uśmiechnęła się do mnie twarzą Ravena.
Świadomość wracała powoli, jakbym ją kiedykolwiek utracił. W oczach znowu wzrok się zagnieździł. A przecież zjawiłem się tutaj jako ślepiec — dzisiaj albo siedem dni temu. Kiedy naprawdę — nie ma znaczenia. Pętla czasu i pamięci raz jeszcze wróciła mnie do punktu wyjścia. Nareszcie w nim jestem, żeby odrodzić w sobie tamto pierwotne pragnienie, głód utracony, kiedy gotów byłem wzorem babilońskiego herosa na dnie oceanu szukać ziela nieśmiertelności, podbijać Kolchidę i Eldorado, z Natanem wziąć się za gardła w walce o cudowne jabłka Hesperyd, szukać złotego skarbu, jakby się szukało życia, gdyż złoto mające barwę Słońca zawiera też w sobie ułamek jego życiodajnej siły. Teraz sam jestem w korzeniu Drzewa Kosmosu. W kosmiczną przestrzeń zapuszczony Korzeń z pokrytego kraterami ziarna. Poza mną — słyszałem niedawno, jak korona zielonego drzewa szeleści, szepczą liście i kwiaty — saprofity zakwitłe na konarze Planety. W sercu Raju wyrosły dwa drzewa; drzewo życia oraz drzewo poznania zła i dobra. Lecz wobec monoteistycznej natury Kosmosu dwa szczepy musiały z jednego pnia wyrosnąć — teraz przeplatają kruche gałązki, jednakowo szeleszczą liśćmi, sierścią, igliwiem, wiotkimi palcami zaplątanymi we włosy — trudno jedno od drugiego oddzielić.
Zło od dobra. Czy mit Planety wróżącej nam doskonałość, ten mit, który aż tutaj przywiódł Natana i Endo, rzeczywiście jest obiektywną PRAWDĄ tej Planety? Nożem Natana można kroić chleb, wbijać gwoździe i podrzynać gardła. Kim więc jest dzisiaj ten, który z Drzewa Kosmosu uszczknął owoc nieśmiertelności? Jak to się stało, że mógł sięgnąć po nią, nie skosztowawszy przedtem losu człowieka, który najpierw rękę wyciągnął po owoc mądrości?
Klęczę teraz w nawie Katedry—Korzenia, przede mną kula zawierająca wyzwanie dla istot rozumnych tej Planety. Zdążyły się wyzwolić za sprawą naszej panspermii i jeszcze rozwinęły skrzydła kruka–demiurga, a my — nad przeręblem przyszłości klęczymy z kamieniem człowieczeństwa uwiązanym u szyi. Wciąż niezdolni do prawdziwego lotu. I cóż mam — taki — począć? Zadbałem o bezpieczeństwo Strefy Systemu. Spełniłem swój dług wobec potomków. Na więcej poświęceń mnie nie stać. Nie mam z czego.
I pewnie dlatego czuję się jeszcze bardziej bezradny, gdyż nic nie zostało, co jeszcze mógłbym dać z siebie. Dla kogo i po co? Dla tej Planety, która takiemu jak Natan we wszystkim zostawia wolną rękę? Czy może istnieć świat, dla którego pojawienie się człowieka jest aktem obojętnym — jeśli ów człowiek jest stworzeniem obcym — hostis — jednako obcym i wrogim, którego można powitać przychylnie lub zabić bez litości, lecz nie można go przecież potraktować obojętnie — faktu jego istnienia i wszystko, cokolwiek uczyni. Moc Wszechświata nie objawia się przez nakładanie kary — po prostu podcina skrzydła tym, którzy przedwcześnie chcą się utożsamić z Heliosem. Jest to jedynie automatyzm praw przyrody. Nikt nas nie karze, nikt nie nagradza ani nie prześladuje.
My jednak zamknęliśmy siebie w pancerze biologicznej ochrony, w sobie samych wytworzyliśmy stokroć potężniejszy pancerz rozumu nie wzdrygającego się przed złamaniem dowolnego tabu Natury. Czemu więc całą odpowiedzialność zrzucam na moce tej Planety? Przywitać nas przychylnie lub wrogo mogą dopiero wtedy, kiedy na ziemi złożymy dwa nasze pancerze — wobec promieni Heliosa stając wreszcie nago. Niech sam przypina skrzydła. Trzeba jednak zweryfikować wagę wszystkiego, co sami podnieśliśmy do rangi doktryn cywilizacji. Wtedy dopiero myśli nasze, koniec końców otwarte i tożsame z deszczem oraz wiatrem, obarczone zostaną szaleństwem albo przeprowadzone przez próg nadświadomości. Każdemu — według zasług. Cóż jednak wiem o tym świecie — może jego arterie wypełnia sok gotowy nakarmić każdego, wszystko wybaczyć, usprawiedliwić albo darować z litości? To ludzie stworzyli kodeks praw wykluczających słabość, nazbyt dosłownie pojmując prawa doboru naturalnego, stali się jedynym sędzią nie znającym litości. Nie powinienem więc żądać, aby ta Planeta rozliczyła się z każdym, który — chcąc czy przypadkiem — bezbożną ręką dotknie jej ciała przepełnionego sacrum. To ja mam oczy, serce i rozum, tylko ja mogę być Sędzią. I tylko moje w tym przekleństwo, jeśli — wydając wyrok — nie starcza mi mocy, aby go egzekwować.
Mam śmiałość twierdzić, że uczyniłem wszystko, czego się można było po mnie spodziewać? Szczątki „Trieda”, krążące po tysiącach promieniście rozłożonych orbit, mają zaświadczyć, że zburzyłem ostatnie przęsło mostu, kędy zaraza mogłaby się przedostać na brzeg Strefy Systemu. Przecież sam sobie nie dałem szansy odstąpienia. Jak przystało na dowódcę desantu nie odstąpiłem z przyczółka skazanego na zagładę. I tak się spieszyłem z unicestwieniem ostatniej kładki nad przepaścią kosmosu, aż zabrakło czasu, żeby mój Brat zdążył otworzyć oczy i bodaj się pomodlić do swojej fantomatycznej Nadświadomości. Teraz jednak, kiedy za późno, żeby coś odmienić, czuję się, jakbym chciał bogów kosmosu ochronić przed gradem miażdżącym liście na którejś z peryferyjnych planet Galaktyki. Czymże innym jest dla mnie Strefa Systemu? Najprawdopodobniej wszystko to, co się zdarzyło na Planecie, nie potrafi też rzucić cienia na rozpalone oko Heliosa, jak nie zachwieje strukturą Systemu. Nawet krzyk zarzynanego Endo dotarłby tam ledwie jako westchnienie. Tak samo groźby owej istoty, której punktem wyjścia stało się ciało i świadomość Natana, mogą być najwyżej błonoskrzydłym trzepotem liszki–jednodniówki. Tymczasem mnie takim lękiem przejęła myśl o tych, którzy patrzą na nas — jeśli pamiętają jeszcze — z tak ogromnego dystansu, że bez wahania mógłbym im przypisać spokojną, patrzącą wyrozumiale, nietykalną i nie ingerującą moc boską. Tak mną owładnęło sprzężenie — gdziekolwiek bym nie był — ze Strefą Systemu, że nie pomyślałem o koszuli stokroć bliższej ciału. Nawet mi do głowy nie przyszła myśl o innych zobowiązaniach, też wymagających ode mnie rozumnego działania. Cóż znaczy efektowna hekatomba „Trieda”, spełniona w imię Bogów Kosmosu zamieszkujących Strefę Systemu, wobec — chociażby — spazmów przeszywających tajemniczy labirynt Miedzianego Miasta. Cóż uczyniłem dla Dzieci Lewiatana i synów Wielkiego Chorezmu, dla owych istot — choćby się wywodziły z bydła, którym raz się udało coś obudzić we mnie i wciągnęły mnie do swojej szarży; czym ulżyłem tygrysom o mądrych oczach i drzewom splątanym gałęziami, zwieszającymi nad ziemią neuronową tkankę rozumnej pleśni. Nie jest mi przecież obojętne, ile pobojowisk przybędzie obok mamucich cmentarzysk, na ile się zagęści samotność rdzawych kurhanów — nekropolis porzuconych przez człekokształtne istoty. Wszystkich ich biosfera Planety wyłączyła w kołowrót nocy oderwany od kształtów rozpoznawalnych przez moje oczy, lecz — istniejących przecież. Gdzieś tam pewnie znajduje się też kres pielgrzymki pokracznego thana hobbitów i jego narodu banitów ze Strefy Systemu.
Jakże lekką ręką ja sam zrzekłem się spełnienia pragnień, które kiedykolwiek wiązałem z powrotem do mojej Ziemi Obiecanej. Zawsze się przecież mogła do kosmicznego wraka uśmiechnąć jakąś atrapą. A jednak wyparłem się — bez chwili wahania — tamtego uczucia, które mnie rozgrzało na starość. Może nie taka znów ogromna ofiara z mej strony — zwykłe dopełnienie lęków wobec spóźnionej miłości. Do dziś przetrwała pewnie tylko dzięki dystansowi, na skutek pamięci idealizującej, z kilku luźnych spostrzeżeń czyniącej obraz doskonałości. Przecież — cóż, tak naprawdę, mogę powiedzieć o tamtej dziewczynie poznanej przy boku hermafrodyty, która też jedyną miłością potrafiła obdarzyć wspomnienie Mungo Claira. Wspomnienie — jak moje o niej. I skąd we mnie pewność, że ja — spragniony domokrążca — nie wyciągnąłem ręki po pierwszy, jaki mi się rzucił w oczy, zielony owoc. Choćby i potrafił nasycić oczy — nic więcej. Teraz żuję suchą gałąź i gorączkę głodu podsycam w sobie wyobrażeniem piersi karmiącej — ja — liść, przyklejony tkliwie do mojej Dendritis — Heleny drzewnej, obejmującej mnie uściskiem jak spartański platan.
Powinienem walczyć o nią? Cóż kiedy — co wiem o tajnikach mojej podświadomości — pewnie z jej przyczyny wcale nie tak trudno mi było zrzec się powrotu. Uczyniłem to właśnie w imię tej mojej smutnej, niemożliwej do spełnienia miłości. Zresztą — nikt nie wie, co to jest miłość, chociaż niektórym udaje się ją przeżyć.
Co jednak ja powinienem zrobić teraz, jeśli mam odciętą drogę powrotu tam, dokąd mnie ciągnie jedynie pamięć o Tobie? Klęczę bezradny i w duchu przeklinam te myśli, które moje nie są — chory liść je odczuwa jako gorączkę nasłaną z zewnątrz, w nim samym nie znajdującą samopotwierdzenia — trudno wymagać, aby liść cierpiał i kochał.
Klęczę w niebotycznej Katedrze, z której sklepienia kapią złote krople — lekkie jak światło — prosto na moją czaszkę gołą, wygoloną na wzór buddyjskiego mnicha — bo nim przecież jestem, żałosnym pielgrzymem, chociaż świadomość ochrania mi kula twardsza od czaszki, szklany hełm broniący dostępu przed dłutem świetlnym. Wielki Animista pragnąłby raz jeszcze nakręcić sprężyny, które się rozkręciły do końca, wypełniły część dyspozycji zawartych w embrionie — zanim zmartwiały ostatecznie. Zostałem — jaki jestem. Zmęczony. Nawet bez pamięci młodości, która by mogła umotywować eksplozję mojej ontogenezy z mocą równą ewolucji tej Planety.
Wchodząc do tej świątyni winienem sandały zostawić na progu i zdjąć czapkę z głowy — odsunąć szklaną przyłbicę sprzed czoła i pomóc temu światłu przeniknąć we mnie szerszym upustem, niż tego dokona czas mozolnie skapujący ledwie słyszalną muzyką — gdzieś z wysoka, gdzie krople zebrane pod sklepieniem Katedry Księżyca nabierają pędu, aby — nim miliard lat upłynie — rozłupać kamień biologicznej ochrony. Tym bardziej powinienem to uczynić, gdyż kłębi się we mnie rozpacz nie w pełni jeszcze uświadomiona, wsączona we mnie poprzez te myśli autochtoniczne — słowa lektora sylabizującego teksty starej księgi z Biblioteki Wszechświata. Jego głos ma do mnie dostęp, jakby cokolwiek z tego, co się nadal rozwija na powierzchni Planety, mogło mnie tutaj doścignąć. Przecież sam jestem — zesłany do złotej pustelni, skazany na rozmyślania. I nic nie jest zdolne przełamać mojej bio–blokady. Może swój własny głos słyszę? Raz jeszcze Raven przemówił do mnie mądrością istoty, która przetrwała Potop. Wiem już, wiem z całą pewnością, że na nic się nie zdało poświęcenie moje. Gdzieś, pod pokrowcem chmur skłębionych nad Planetą, trwa to coś, czego świadkiem byłem ledwie na samym początku. I nic nie znaczy ofiara „Trieda”, przecież pamiętam, jak on wołał: „Na Skrzydłach Czarnego Kruka wrócę! Rozumiesz? Już mi nie potrzeba — nic, nic z balastu, który wam nie pozwala oderwać się od ziemi!” — krzyczał oszalały. Mógłby jeszcze parsknąć — „soma!” Wtedy by mi pewnie od razu starczyło lotności umysłu i wiary, aby pojąć jego metamorfozę.
A jeśli tak jest — czemu mnie Brat mój, Synchromat, nie ustrzegł przed uczynkiem pochopnym — przecież wiedział: „zrozumiesz, kiedy ciebie i mnie nie będzie”. Jego już nie ma. Ja jestem. Dlatego nie rozumiem w pełni — na przykład tego, dlaczego dodał jeszcze: „niech ci nie zadrży ręka”.
Zaczynam podejrzewać, że — jako pielgrzym — w powtórnej wizycie w Katedrze Księżyca znalazłem dopiero początek mej drogi. Może kiedyś tu wrócę po raz trzeci — w pełni świadomości dokąd zmierzam. Na razie trzeba mi bodaj wiary Pascala: „każdą podróż, bez względu na to, jaka ma być długa, rozpoczyna się od pojedynczego kroku”.
Muszę wracać — aby postąpić ten pierwszy właściwy krok.
Soki mojego Drzewa, wodze przeznaczenia, wyciągają mnie na powrót z korzenia. Jeszcze przed chwilą ten korzeń, wytknięty ze skalistego Księżyca, zaczerpnął mnie z próżni niby martwy meteorytowy odłamek. Teraz wraca w obieg ożywionej materii i przekazuje w koronę Drzewa łaknącą pokarmu. Tylko ode mnie zależy czy w tym obiegu zostanę na zawsze.
Podniosłem się z uczuciem ulgi.
Koniec spowiedzi. I jednocześnie — pokuty. Wymazane zostały moje grzechy z tych siedmiu dni, w czasie których próbowałem ten świat stworzyć w sobie. Nic już nie ciąży na mnie. Wszystko jest proste i jasne. Zdaje mi się, że dawno pojąłem — czym jest ten świat. To tylko nam — ludziom, trudno się było domyślić. A przecież — każdy powinien być taki. Jedynie tamten, który nas wydał z siebie, zawsze był’ światem ułomnym. Biosfera jest jak organizm wymagający równomiernego wzrostu. Jeśli jeden z elementów rozwija się przedwcześnie — inne, siłą rzeczy, pozostają w tyle. Tak samo zostaje zachwiana równowaga, kiedy występuje niedorozwój jednego organu. W kołysce Ziemi zawiązał się embrion biosfery — jeszcze nie rozwinięty, choć z jednej strony rozprostowało się jedno ramię ogromne, które — aby dać upust sile mięśni — zgięło się w łokciu i w potężnej garści zmięło resztę niedorozwiniętego ciała. Wobec żywego świata swojej planety gatunek homo sapiens jest właśnie przykładem takiego allometrycznego wzrostu jednej części systemu. Tempo jego rozwoju daleko wyprzedziło resztę fauny i flory. Stworzył cywilizację, która nie miała prawa bytu, jako zawiązana przedwcześnie. Przedwcześnie — bo w samotności. W beznadziejnej samotności jedynego gatunku obdarzonego rozumem i świadomością.
Dzisiaj — gdyby nawet bogowie Strefy Systemu zechcieli się obejrzeć za siebie — prawie nie ma na kogo zaczekać. Gatunek homo sapiens stał się jedyną żywą gałęzią w bez— listnej koronie swojego drzewa. I duszę ma samotnika, gotową wszystkiemu i wszystkim narzucać własne prawa.
Nawet istotom tej Planety, której ewolucja każdy gatunek obdarzyła z jednakową szczodrobliwością.
Wiem o tym — może ta wiedza dojrzała we mnie, jak owoc z drzewa świadomości, może to jedna z autochtonicznych myśli, które znalazły do mnie dostęp ponad biologiczną ochroną. Czyich myśli — wędrowców ze szklanych tuneli, wrzosowisk, drzew, innego zielska, szkarłatnych rozgwiazd? A może wciąż słyszę lektora tej monstrualnej Biblioteki, który się ze mną oswoił i na mój widok już nie ścisza głosu? Odtąd będę go słyszał — dokądkolwiek się udam. Powoli odwróciłem się od magicznej perły, w której wnętrze już nie musiałem przenikać — wystarczy, gdy raz żelaznym złomem zaciążyło w dłoniach.
Nade mną zbiegały się ściany wypełnione światłem. Plankton w nich migotał, jakby i tutaj — każda komórka zawiera pełny zapis informacji dokumentującej cechy i funkcje całego organizmu — spisane zostało to wszystko, co misterna rzeźba grynszpanu rozrysowała na ścianach Miedzianego Miasta. To samo zakwitało na progu każdego dnia — wszystkimi barwami żywych tęczówek odsłoniętych spod długich, czarnych skrzydeł—rzęs, z czarną studnią źrenicy tkwiącą pośrodku — przez którą mógłbym dostąpić wtajemniczenia nocy. Gdyby mi starczyło odwagi.
Zawsze lżej na duszy — jeśli coś jest przed tobą. Szedłem powoli — nie było do czego się spieszyć. Wracałem do starbolta zostawionego przed progiem Katedry Księżyca. Złoty kanion stopniowo się rozwierał przede mną, ale tym razem nie słyszałem triumfalnych fanfar ani też organów piejących mszę żałobną. Lęk był we mnie samym, kiedy tak szedłem z pochyloną głową, pełen smutku, gdyż — jednego byłem pewien — nie ma sposobu, aby dokonać tego, czego nie uczyniłem wtedy, gdy „Tried” wynurzał się z grawitacyjnego tunelu poprzez purpurowe gardło Heliosa i moje ręce miały siłę, aby ścierwo zdusić w dłoniach.
Nie obejrzałem się za siebie, kiedy ostatecznie rozstąpiły się wrota—przeźrocza wypełnione gwiezdnym planktonem na równi z resztą przestrzeni. Jeszcze parę kroków i niebotyczna iglica pozostała w tyle. Tylko miecz starbolta w płonącej głowni koncentrował ogień pożaru trwającego za moimi plecami.
Rękojeść miecza jeszcze osadzona w skale — ostrze nanizuje szmaragdowy sierp Planety.
Rozdział IX — Ostatni lot

Daleko za sobą pozostawiłem Księżyc i znów przed starboltem otworzyła się studnia nocy. Zdałem stery na rzecz auto–pilota. Radiostacja rejestrowała tylko szmery świadczące o elektromagnetycznej aktywności tej strony Planety. Dla mnie była to jednak cisza prawie zupełna, jako że lot starbolta przebiegał w strefie osłoniętej dyskiem Planety przed potężnym promieniowaniem Heliosa.
W ledwie słyszalnym poszumie tylko zmysły starbolta potrafiły wyłuskać jałowe pasmo fal radiowych jedynego czynnego nadajnika na powierzchni Planety. Kiedy Natan opuścił kabinę swojego starbolta radiostację zostawił włączoną. Teraz przekazywała, co chwilę gasnący, szelest płuc ogromnego lasu. Przy pomocy tego rodzaju pasywnej radiolokacji nie można określić odległości od poszukiwanego obiektu, ale przynajmniej autopilot nie mógł zmylić drogi.
Trochę podobny byłem do ping–pongowej piłeczki, nawzajem przekazywanej sobie przez Planetę i „Trieda”. A kiedy tego zabrakło — na mojej drodze stanął prawdziwy strażnik. Katedra Księżyca. I musiałem wracać niby srebrzyste światło odbite od usianej kraterami powierzchni. I tak samo, jak księżycowe światło nigdy naprawdę nic rozjaśnia nocy, tak i mnie nie udaje się zrozumieć natury owej Wielkiej Ciemności pode mną. Stać mnie ledwie na interpretację najbardziej powierzchowną — utożsamienie z Potopem. Zawsze coś.
Tym razem starbolt leciał w stronę przeciwną do obrotu Planety i nad jej krawędzią powoli rozjarzył się rąbek zielonej jasności, która tylko dla mnie jest świtem. W dole właśnie się posuwa do przodu front ciemności. Zmierzch tam zapada głęboki — tylko ja go próbuję wyprzedzić.
I po raz nie wiadomo który nie potrafiłem wzrokiem przeniknąć tej ciemności, której starbolt jeszcze nie przegonił. Była dla mnie — tym razem — jako głęboki tektoniczny rozłam albo bruzda pozostawiona przez daleko w przodzie idący lemiesz, który rozrywa zieloną darń i na boki odkłada dwie skiby żyznego czarnoziemu. Cała Planeta rozwiera się pode mną blizną przepastną, niby ugór codziennie zaorywany na nowo.
Zaśmiałem się nad tą monstrualną wizją.
W tej samej chwili oślepiły mnie promienie Heliosa. Już mnie dosięgły, chociaż w dole nie całkiem wyprzedziłem strefę półmroku, owej niepełnej ciemności siniejącej w ariergardzie dnia ustępującego przed zalewem nocy.
Zmierzch tam zapada — rozpływa się plama sinawobłękitna. Trudno w niej rozpoznać kształty zatopione w dziwnie mżącej szarości, jakby nagły wschód Heliosa poraził moje oczy, aż wstrzymały regenerację purpury wzrokowej. Teraz mnie, jeszcze zawieszonego w stratosferze, poraziła kurza ślepota.
A jednak patrzyłem w dół. Źrenice oczu, jak ciężarki z ołowiowego szkła — podwieszone do ocznych gałek, naginały wzrok ku tej plamie szarobłękitnej, bardziej drażniącej od zupełnej ciemności. Bo przecież coś w niej widziałem, coś na samej granicy rozpoznawalności — chmura niby grzbiet ogromny, pochylony nad ziemią i osłaniający ją od horyzontu do horyzontu. I te plecy rozległe kołysały się miękko przy każdym kroku olbrzyma zgarbionego nad pługiem. Gdyż on tam był — taki właśnie, jakiego sobie wyobraziłem. Za nim skiby odkładają na boki resztki dziennego światła i czarnoziem otwiera się jamą ogromną, tnącą czerep Planety głębiej niż czoło Endo. A ON w potwornych rękach, porosłych srebrzystą sierścią—szronem, mocnym chwytem dzierży rękojeści i kroczy przed siebie miarowym krokiem — w stronę jasności, za Heliosem zaprzężonym do radła, za niezmordowanym rumakiem, który rozwianym ogonem zamiata nad białym zadem i grzywą protuberancji potrząsa w czerni kosmosu.
Nagle ujrzałem, jak olbrzym uniósł głowę, nie zwalniając kroku. Na chwilę się ocknął oracz z obrazu Brueghela, odsunął kosmyki włosów zlepione potem i dłoń przyłożył do Czoła — jakby oczy osłonił od słońca, żeby tam zajrzeć, gdzie w jasności białych obłoków leży Ikar upadły.
Wisiałem w moim amortyzacyjnym kokonie, jakbym to ja sam był elastycznymi ścięgnami przytroczony do skrzydeł tnących powietrze. Tylko w mojej piersi próżnia — pewnie to ona mi dała tę lotność. Z przerażenia wytrzeszczonymi oczyma i z gębą zastygłą w niemym krzyku, na pół oślepły patrzyłem — nic nie pojmowałem. I po chwili już byłem daleko. Wstecz spoglądając ledwie jeszcze mogłem rozróżnić tamtego oracza w dole — z chmur ulepionego i brnącego przez chmury, który znowu chwycił rękojeść pługa i pochylił głowę. W ostatniej chwili zdążyłem od przodu uchwycić wzrokiem twarz okoloną strzępami białych włosów, pobrużdżoną starością i ze zmierzchem w oczach — twarz Horowitza, jakim go widziałem po raz ostatni.
Półprzytomny leciałem dalej. Ziemia uciekała pode mną.
Wzrok odzyskał jasność — pewnie moja biologiczna ochrona skafandra zastrzykiem rodopsyny pokrzepiła oczy. Zacząłem coś widzieć naprawdę. Śmiech mi się skręcił w kiszkach bardziej do łkania podobny. A tam rzeka błysnęła zakolem naturalnego portu — w nim żaglowce białe, skaczące nad falami. Potem płaty uprawnych pól — wzorzysta, połyskliwa łuska zachodząca na błonia żółtawo–pomarańczowe, oblazłe mrowiem czarnym, kotłującym się niby przed chwilą wyrojone pszczoły. I wzdłuż niewidzialnych ścieżek rozbiegały się oddziały zwiadowców wysypanych z ogromnego mrowiska — plemię Ecitonini, które na ziemię zstąpiło po drabinie mojego kręgosłupa. Jeszcze moment i przeskoczyłem nad obnażonym labiryntem termitiery. Za to osypisko złote zebrało się wokół tępego jeszcze rdzenia — miasto formujące stopniowo jeden trzon wieży Babel wznoszonej z ogromnym mozołem. Wszystko to widziałem pod lupą szklanej głowicy starbolta. Jeszcze dżungla dziwacznie pąsowa, jakby rozpłomieniona seks–fleszem w skali całej Planety, dalej step wzburzony, w nim tektoniczny rozłam wypełniony pulsującą pianą — między zębatymi krawędziami przerzucone przęsło mostu. Biały tunel wyłania się spod ziemi i znowu zapada w skały. Obok — drugi. Jeszcze go przed chwilą na pewno nie było. Białe soczewki otwierają się pod darnią lasów, przewiercają szkarłatne kurhany, jakby ciekawość Dzieci Lewiatana — z niezawodnością magicznej busoli — też ich powiodła w tę samą stronę, dokąd mnie starbolt niesie — od strony Shire’u ponad Szarą Wodą, przez Bramę Rohanu między Białymi a Mglistymi Górami, aż do Góry Przeznaczenia w krainie Mordoru — szybkość tak zawrotna, że brak czasu, aby się obejrzeć, na czymkolwiek znaleźć twardsze oparcie dla wzroku. Nawet tego nie wiem — kim byli budowniczowie któregoś z miast — architektami hobbitów, potomkami tradycji Wielkiego Chorezmu czy tez innym, prawdziwie owadzim plemieniem rdzennych mieszkańców tej ziemi.
Jeszcze jakieś pęcherze dostrzegłem, niby lawowe kopuły — tylko szklane bardziej — nad ziemią rozwartą czerwonymi gardzielami kraterów. Powietrze z nich wyssało dymny oddech, jakby tam w kuźniach wulkanów uwijali się mechaniczni rzemieślnicy Natana. Nagle atmosfera cała wypełniła się bielmem obłoków wysokich, ledwie nadążających prężyć mgielne mięśnie i kłęby naginać przed brzuchem starbolta. Przestałem cokolwiek dostrzegać.
Wtedy właśnie dziwny trzask usłyszałem po raz pierwszy. Za nim kilka krótkich zgrzytów. Świergot ciętego szkła załamał się w połowie drogi do tonów tak wysokich, aż przekraczających granicę słyszalności. Świsty coraz to bardziej ostre.
Jednocześnie kątem oka pochwyciłem jakiś cień. Na ułamek sekundy wyłonił się ponad białą pustynię obłoków. Za nim drugi. I znowu — cienkie groty. Każdemu pojawieniu się ciemnej błyskawicy towarzyszył ten sam głos do skrzeku podobny i milknął raptownie, kiedy niewyraźny cień z powrotem nurkował pod powierzchnię chmur.
Przez chwilę myślałem, że zmysły starbolta za każdym razem chwytają charakterystyczny dla każdego obiektu odgłos akustycznej fali w rozrzedzonym powietrzu. Lecz wzrok ześliznął się w kierunku dyspozycyjnego rdzenia przed moim kokonem — magiczne oko radiostacji migotliwym pulsem twierdziło swoje. Radiostacja rejestrowała sygnały radiowe towarzyszące każdemu ze wzlotów — to modulatory dźwięku naśladowały krótkie popiskiwania telegraficznego kodu, coraz głośniej, wrzaskliwie, jakby stado mew otoczyło głowicę starbolta w jego karkołomnym locie. Towarzyszyły mu z zadziwiającą lekkością. Czasami jeszcze się pętlą zawijały tuż przed jego uzbrojonym fostrum. Wtedy widziałem tylko rozmazaną smugę. Coraz też bardziej były napastliwe. Ich krzyki atakowały ciszę skupioną gdzieś poza granicą dnia i nocy. Zdawało się — spokój zostawiłem za sobą bezpowrotnie. A jednak wolałem, aby to trwało tak właśnie — chociażby z obłędnym trzepotem skrzydeł i wrzaskami gardeł modulujących radiowe fale — zawsze jakoś raźniej. I kiedy chciałem sam odpowiedzieć śmiechem — tym rybitwom skrzeczącym nad spienioną głębią — dźwięk mnie nagle przeniknął rozciągnięty jakiś, na tak niskich tonach, aż mi drgania powietrza zawibrowały w dole brzucha i poczułem duszność, jakbym otrzymał cios prosto w splot słoneczny. Chwilę jeszcze słyszałem ten ryk przeciągły, zakończony charkotem. Pamięć oczu odtwarzała obraz zarejestrowany w ułamku sekundy — nad iły zmącone przy dnie powietrznego oceanu wyskoczył cień płaski, ogromny, czarna tarcza morskiego diabła ze skrzydłami–płetwami rozpiętymi na dziesiątki metrów — wybił się nad fale niby gigantyczna manta, gdy nad powierzchnią wody w locie wyrzuca żyworodne jajo — już się pod nią rozwinął drugi cień płaszczkokształtny i razem runęły w dół, zatonęły we wzburzonych kłębach pary — Jednocześnie przepadł ich ryk straszny — kiedy już wyciągnąłem rękę, żeby kantem dłoni zabić krzyk radiostacji.
Stopniowo zdołałem się otrząsnąć z wrażenia, jakie na mnie wywarło to coś, będące zaledwie sygnałem zjawisk, o których nie miałem żadnego pojęcia. Tymczasem coraz więcej ptaków wzbijało się nad pokrowiec chmur. Kiedy starbolt przeskakiwał nad studniami rozwartymi w mlecznym masywie, dostrzegałem tam — w dole — istne wiry skrzydlatej zamieci. Krążyły niby stada czarnych wron kraczące tysiącem głosów odbieranych przez radiolokacyjne zmysły starbolta.
Ptaki — jęknąłem w duchu. Tak mi ich brakowało, chociaż sam nie wiedziałem o tym. A przecież musiały istnieć zawsze. Może dopiero teraz zostały zmuszone do lotu, wypłoszone z gniazd, z mrocznych dziupli i nor podziemnych — czort wie, skąd jeszcze i przez kogo. Wzbijały się aż nad obłoki — stada czarnych kruków, które przedtem rozwijały skrzydła pewnie tylko w strefie nocy — za wyjątkiem Ravena.
I nagle poczułem, że starbolt wytraca prędkość.
A więc — to tutaj — wzdrygnąłem się. Ręce przywiodłem do piersi, opuściłem do pasa i dłonie wsparłem na biodrach. Chwila i całe moje ciało przeniknął spazm łaskotliwy — zaśmiałem się, głosem bardziej podobnym do skrzeku tamtego spłoszonego ptactwa. I wyciśnięta nagłym rozbawieniem łza mi pociekła po twarzy, nie mogłem jej otrzeć pod szklaną przyłbicą. Miałem powód do śmiechu, moje ręce szukały broni.
Jakby istniało coś, co mi może pomóc.
A już chmury rozchyliły studnię szeroką na dobry kilometr. Promienie Heliosa zaglądały w nią głęboko — musiałem zejść jeszcze głębiej. Pionowe ściany obracały się wokół nurkującego starbolta. Porwał je pęd ptaków wirujących w białej osnowie, rzadko pojawiających się w pełnym świetle, jakby we wnętrzu obłoków szukały ochrony przed światłem mogącym spopielić im skrzydła.
Starbolt schodził do lądowania, a ja siedziałem zmartwiały i bałem się spojrzeć przed siebie, żeby — jeszcze z lotu ptaka — nie dostrzec tam swojego przeznaczenia.
Rozdział X — Homo futurus

Pękła głowica starbolta i klin włazu podniósł do góry przezroczyste skrzydło. Jeszcze przez chwilę czułem tylko zapach metalu, kauczuku i wosku. Taka mi została pamięć ostatniego zbliżenia z pokładem „Trieda”, zakodowana w mikroklimacie starbolta — zanim się rozproszył pod naporem innego powietrza.
Kiedy tak siedziałem, z hełmem spoczywającym na kolanach, czułem słaby wiatr spływający po czole — oddech pachnący żywym wnętrzem. I wydało mi się, że z zarumienionej poświaty nieba, z bladoróżowego aksamitu wychyla się do mnie niewidzialna Liana. Wystarczy przymknąć oczy, aby z policzków i czoła osypała się fala jej naelektryzowanych włosów, szczypiących powieki i wargi mikroskopijnymi nakłuciami wyładowywanej energii. Całą głową tkwiłem w kontinuum przepojonym zapachem skóry i odrobiną kwietnej, aromatycznej wilgoci. Wystarczy zebrać odwagę i unieść twarz, aby wargami dosięgnąć szyi gorącej, tuż u nasady włosów pachnącej lawendą, niżej — przez piersi i brzuch — skąd zapach piżma i coś jeszcze piekące, co we mnie krwią wypełnia mięśnie — raz już ledwie wyrwane z orgiastycznych pląsów, w czas próby generalnej — gdybym do jej sutek przypadł spierzchłymi wargami, a potem sam się — na wznak — otworzył i całą, tak długo nieosiągalną, zgarnął na siebie — nagą, wreszcie wyłuskaną ze szmatek delikatniejszych od powietrza.
A jednak siedziałem nieruchomo. Mnie samego ciągle obejmował amortyzacyjny kokon. Tylko zapachy docierały spoza tej granicy, którą nie w pełni udało mi się przekroczyć — zapach jaśminu i jodu, eteryczna woń wina grzanego z goździkami, jak to potrafił tylko Synchromat — z wanilią i czymś jeszcze, czego nie jestem zdolny określić żadną miarą.
Starbolt zawisł nisko nad ziemią, złożony w tuleję elektromagnetycznej poduszki. Z wysokości mojego stanowiska mogłem całą przestrzeń ogarnąć wzrokiem, aż po niezbyt odległą ścianę iglastego boru, dokąd też sięgały promienie Heliosa.
Po bokach cembrowina studni ocieniona obwałem chmur — ptasie w nich stada wirowały zawrotnie. Bliżej rozciągała się łąka zupełnie inna od stepu i bagien, jakie poznałem dotąd. Łagodne pagórki zakwitały olbrzymimi kępami liliowej werbeny, nad nią strzelały ciemnopurpurowe główki driakwi oraz białawe i żółte złocienie. Zieleń została zepchnięta do podnóża pagórków, ku ziemi bardziej wilgotnej, kędy też woda ściekała pewnie po gliniastym podłożu. Z poziomu głowicy starbolta okolica sprawiała wrażenie okrytej zieloną siecią, której asymetryczne oka przypadły akurat na pagórkowate wyniesienia terenu.
Ściana lasu wyrastała nad tę łąkę, bardziej do ogrodu podobną, niby zwarta palisada warownego grodziska. Tylko w jednym miejscu widać było wyraźny rozłam — tam też dostrzegłem rozpękłe kryształowe wręgi nad położonym na ziemi, w nienaturalnym przechyle otwartym i porzuconym starboltem.
Z tej odległości nie stwierdziłem tam nic niepokojącego.
Wszystko, co mi zostało, to pójść w ślady tego, który rzecz zakazaną uczynił przede mną. Wystarczyło przełamać bio–blokadę kabiny starbolta oraz skafandra. Co dalej? Trzeba się zdać na łaskę Wielkiego Animisty Kosmosu. Może w ostatnim jego laboratorium zostało nieco soków, zdolnych coś jeszcze wyciągnąć ze mnie, pogłębić drenaż, oskrobać z patyny i w obieg włączyć te rezerwy tkanek — jeśli da się z tego spreparować ochłap produkujący ikrę.
Powoli wyciągnąłem palce z biokontaktów sterów. W porcelanowe ciemię poklepałem dyspozycyjny rdzeń starbolta. Światła pogasły na jego skroniach, zakrztusił się i jeszcze przed lądowaniem umilkł krzyk ptaków — tak długo kraczących mi nad uchem w głośnikach radiostacji.
Tylko mój Brat nie odezwał się ani razu.
Fakt, że dziś mogę odetchnąć pełną piersią i każdy łyk powietrza napełnia mnie balsamem gojącym zadawnione rany, nie znaczy przecież, że zapomniałem o kimkolwiek. Trafiłem wreszcie do prawdziwie rajskiego ogrodu, mam przed oczyma i w sobie jego biogenetyczny fenomen — ale prawdziwy mój świat istnieje po stronie umarłych; w kręgu mamucich cmentarzysk, gdzie swoje kości złożył Ułam, Yongblod, Van den Berg i Horowitz, przynajmniej ten ostatni — nie tylko kości. Tam też w gwiezdnej chromosferze rozwiało się miłosne delirium Mungo Claira, zielony nalot zakwitł na totemowych słupach Miedzianego Miasta i tam prysnęły nadzieje Endo. Cokolwiek bowiem zostało z Wielkiego Chorezmu, wszystko Planeta przejęła w posiadanie — poza istotą monstrualnego ascety, który aż tutaj przyniósł w sobie nadzieję narodów pogrążonych w Strefie Systemu.
Jeszcze się zastanawiam — czyja naiwność była głębsza, moja czy Endo?’
Trzeba się zbierać. Moje przeznaczenie raz już się odezwało do mnie — gdzieś stąd, niedaleko — głosem napiętnowanym obłędem, jak przystało na ogniwo ostatnie łączące mnie z moim czasem.
Wysiłkiem woli przełamałem bezwład ciała.
Plecy odchyliły się wstecz, posłuszny fotel przechylił się nad gardłem magnetycznego szybu. Jeszcze w nim westchnęła ostatnia sprężyna, chwyciła mnie, rozwinęła się sama i pękła — kiedy moje nogi po kostki ugrzęzły w sypkiej ziemi, nad głową nawet się nie zasklepił zwieracz śluzy. Starbolt okręcił się wokół osi, jakby się staczał z elektromagnetycznej pochylni — ciężko jęknęła ziemia kiedy się zwalił na nią, martwy do samego rdzenia.
Nie oglądałem się za siebie. W tym przynajmniej doszedłem do wprawy.
Przez kwietny ogród ruszyłem prosto, z odkrytą głową, chociaż dobrze rozumiałem, że strach mój nie minął wcale — pewnie się tylko zaczaił i czekał cierpliwie, kiedy się zdoła rozwinąć ponad biologiczną ochronę i ogarnie coś jeszcze — poza mną. Czułem się bardziej niż nagi — z jednej strony ja sam, jako szkielet nagi, z drugiej ramię w ramię za mną kroczący pusty bukłak wysuszonej skóry — skafander Ravena. I powietrze wlewało się we mnie i przelewało przeze mnie. Każdy jego łyk zasiedlał mi kiszki rzeszą mikrobów, o których nie mam i mieć nie mogę wyobrażenia — musiałbym uzmysłowić sobie, jaka nas rozdzieliła przepaść ewolucji — wirusy, bakterie, fiołki, pszczółki i inne boże krówki ode mnie, faceta z prehistorii — tak samo tutaj, jak w Strefie Systemu. I co z tego, że już się budzą we mnie bolesne fermenty i wreszcie gotów jestem rwać obrożę po zdjętym hełmie. Czułem, że mnie dławi i wrzyna się w krtań Ravena — jeszcze trochę i sam się zachłysnę czernią — już nie potrafię chwycić oddechu.
Sam nie wiem kiedy oburącz ułapiłem tę obręcz i szarpnąłem — zupełnie niepotrzebnie. Sama mi się w palcach rozlazła, dziwnie miękka, tylko się zatoczyłem — niby pies spuszczony z łańcucha.
Spojrzałem na ręce — dłonie pokryte srebrzystym nalotem, taki sam na opuszkach palców zostawia pyłek starty z motylich skrzydeł; patrzyłem na dłonie Endo, z jakimi się wynurzył z fosy otaczającej nagle ożywione Miedziane Miasto. I moje ciało też było podobne do tamtego — jeszcze się tylko ten sam los powinien dopełnić. Tymczasem pył się osypywał ze mnie. Miejscami strzępy skafandra, igłami zakorzenione głębiej, odlepiały się nieco opornie.
Szedłem nagi, po drodze liniejący zewnętrznym naskórkiem skafandra, warstwą bio–blokady — na ułamek sekundy zapaliła nade mną aureolę wyładowanej energii neodymowych laserów — sygnał poszedł w niebo, znak mojej śmierci. Tymczasem na boki strzeliły suche badyle zewnętrznego szkieletu, fiszbiny pozbawione elastyczności pękły i zdałem sobie sprawę, że odtąd zdany jestem wyłącznie na własne siły. Pozbawione oparcia w egzoszkielecie pękać też poczęły szklane bańki przyssawek, rozruszniki mięśni i inne ostrogi. Jednym ruchem dłoni zdarłem z piersi blachy elektrod, stymulatory pracy serca oraz organów zawiadywanych przez gładkie mięśnie — i jakoś mnie nie trafiła apopleksja. Pod bosymi stopami miałem trawę i kamienie zgruźlone tuż pod powierzchnią ziemi — z każdym krokiem moje stopy zdawały się głębiej zapadać w wilgotnej glebie. Spojrzałem pod nogi. Kroczyły, nie wybierając drogi, tylko stopy wydały się bardziej od oczu odległe niż zwykle.
I wtedy — dreszcz mnie przeszył nagle, plemię Ecitonini wygrzebało się z trawy i dopadło ostatniej Achillesowej pięty, zdołało się wgryźć na powrót we wcześniej opuszczone ciało. Pomyślałem — TO przecież jest prawdą! Nigdy dotąd nie dopuszczałem myśli, że istnieć może inna wiosna, nad lokalną zmianą pór roku danego globu i ponad zmartwychwstaniem naszych ciał, kiedy zasuszone spory musiały się jeszcze opornie przebijać przez kosmiczne przestrzenie; z gwiazdy na gwiazdę, z gałęzi na gałąź. A jednak raz jeszcze rdzeń kręgowy strzelał serią jak z karabinu maszynowego — tylko krzyknąć, postawić oczy w słup i zwalić się na murawę spragnioną kilku kropel. Szedłem — to tylko chrzestne wstawki między kręgami odzyskiwały dawną elastyczność — wtajemniczenie nowej wiosny. Tej trzeciej, bez której nie na wiele się zdadzą tunele w grawitacyjnym polu Galaktyki. Już czułem coś bardziej prężnego od mięśni, w każdym ułamku ciała zawiązała się giętka sprężyna. I w jednej chwili ogarnęła mnie nadprzewodliwość wiatru, zapachów, elektryczności i ciepłego wzroku Heliosa. Obym zapomniał, jak to jest, kiedy przez zwiędłe fałdy skóry, zrogowaciałe pięty i dłonie, przez oczy ślepnące i głuche uszy nie potrafiłem dostrzec czegoś, co zawsze jest obok — moje satori. Prawie już wierzyć przestałem, że istnieje w kosmosie takie miejsce, gdzie trzeba umierać poza kontaktem z Nadświadomością i nie z własnego wyboru — tylko dlatego, że się spracował garnitur uszyty z tkanek pośledniej jakości.
Zrozumiałem nagle, że już mógłbym wrócić! Chociaż Wielki Animista Kosmosu jeszcze nie przyfastrygował skrzydełek do kulawej duszy, żebyś mógł od razu zrównać lot z Czarnym Krukiem. Przynajmniej z tym samemu trzeba sobie dać radę.
Planeta zrobiła swoje — pod broń powołała samca zdolnego rozgrzać samicę wyhodowaną w Strefie Systemu. Takiej nie zapłodni najbardziej lotna filozofia. Lecz moja płeć czuje Twoją nawet przez rozłam przestrzeni. Tak bardzo chciałbym być z Tobą — to pragnienie gorsze od głodu. I jaki ze mnie Człowiek–Koło, jeśli tu jestem tylko POŁOWĄ! — a ta zawsze zostanie bez szansy Nadświadomości. Tylko z Tobą — Liano! — coś jeszcze może się spełnić. Chciałbym Cię posiąść wszystkim, jak tego nie zdołał żaden człowiek przedtem — płcią oczu, warg, języka — aż po ciemnię piersi, zagarnąć w dłonie i przeniknąć każdym palcem z osobna, twarzą do twarzy, brzuchem do brzucha, biodrem do biodra — albo na odwrót! — aż głowy ścisną imadła kolan i Koło uczynione z naszych ciał wpasuje się w złotą obręcz. Przez nią, myśli nasze, wiara i pewność zleją się w jedno, jak lepkość wiążąca w Tobie — już teraz — tęsknotę moich uszu, oczu, języka i prącia. To — co jeszcze między nami — z nas się wypełni, z biegunów dwóch ciał i jaźni urzeczywistni mit androgina, prawdziwie doskonałego człowieka przyszłości.
Mistrz Juan–wu też świadom był owej prawdy. Kiedy najlepszy uczeń z jego szkoły odebrał wszystkie nauki, zapytał na odchodne:
— Czy znasz, mistrzu, takiego mędrca, od którego mógłbym się czegoś jeszcze nauczyć?
— Nie ma takiego — odparł mistrz Juan–wu.
— Któż więc z nas jest mądrzejszy?
— Za stary jestem…
— Och! — uczeń skromnie opuścił oczy.
— A ty zbyt młody. Uczeń się wcale nie zmieszał.
— Jeśli dla ciebie za późno, a dla mnie za wcześnie — rozważał — cóż mam uczynić, aby pogłębić wiedzę?
— Potrzebnych jest dwoje — rzekł mistrz i ze smutkiem pochylił siwą głowę.
Uczeń milczał długo, potem przed starym nauczycielem z szacunkiem ucałował ziemię i odszedł — szukać.
Dlaczego nie starczyło mi odwagi, żeby Natanowi w twarz rzucić — nie W JEDNYM, lecz Z DWOJGA! Jak wszystko zawsze, tak i to zrozumiałem za późno. Ciągle jeszcze świadomość moja stąpa po śladach stóp — trop w trop i ani kroku do przodu. Aby to zrozumieć nie musiałem też przylatywać aż tutaj. Trzeba mi było w to tylko uwierzyć, że istnieją światy określone bardziej harmonijną dialektyką, niż to się stało udziałem naszej chorej biosfery. Jej obłęd allometrycznym przyspieszeniem wypchnął kuriozum ludzkiej natury nad resztę żywych form. Świadomość jest dana po to, żeby naprawiać niedociągnięcia natury. A jednak trzeba było Planety zasiedlonej taką fauną i florą, dla których my z kolei okazaliśmy się „zapóźnieni w rozwoju”. Lecz tutaj nikt się nie zawahał poddać nas akceleracyjnej korekcie. Uczynili to zanim ich poznaliśmy, a może i po to, żebyśmy mogli tego dokonać. A jednak — nie musiałem tu wracać, aby dostąpić wtajemniczenia. To, co dziś fermentuje we mnie, istnieje w każdym z nas — obojętnie w jakim jesteśmy punkcie przestrzeni. Natura jest nieskończona i niewyczerpywalna, ale każdy z nas jest jej elementem. Tak samo nieskończony jest Wszechświat w całości, jak każdy atom — jego elementarna cegiełka.
Wiem jednak, że dzisiaj nie osiągnę pełnej doskonałości — zawsze coś staje na przeszkodzie i pewnie dzięki temu zawsze coś jeszcze istnieje przed nami. Do czasu Nadświadomości. Jestem tu SAM i dlatego nie uda mi się przestąpić progu przyszłości. Gdybym zdołał wrócić do ciebie, Liano, może by to było pisane naszym potomkom.
Nie wrócę jednak. Nie dlatego, gdyż poświęciłem „Trieda”. Już się domyślam, co znaczą słowa: „na Skrzydłach Czarnego Kruka” i wiem, tym samym, jak mało znaczy przestrzeń dzieląca nas tak bardzo. Lecz nie ja jeden poznałem tę tajemnicę. Natan zawsze był krok przede mną. A teraz — być może — tysiąclecia. I każdy z nas ma swój punkt wyjścia, z którego nawet moc tej Planety potrafi wydać tylko taki owoc, jaki został zapisany w nasieniu.
Zadrżałem. Nagle zrozumiałem, że więcej jest prawdy w tych myślach, niż chciałbym dopuścić. Myśli zdawały się bez mojej woli krystalizować we mnie, plastyczne nie mniej od drgnienia każdego mięśnia.
„A ty nie próbuj gonić — wołał. — Nie przeoczyłem niczego… Jestem daleko przed tobą!” Potem się zachłysnął chichotem — nie ze mnie, kim byłem, kiedy go słuchałem wtedy. On wiedział, że i we mnie biologiczny zegar wybije godzinę, kiedy zrozumiem — i śmiał się ze mnie takiego, jakim teraz jestem. Nikomu nie zdołam pomóc. Wykorzystałem ostatnią szansę — aby się z nim zmierzyć musiałem się posłużyć jego metodą. Wyszedłem poza pancerz starbolta i zdjąłem skafander, resztę pozostawiając siłom tej biosfery, która dopasuje wytrych do każdego ziarna i wypatroszy wszystkie tajne skrytki.
Uczyniłem to, lecz on był pierwszy, który bosą stopą wstąpił na pokład Planety. Co oznacza chwila mojego wahania, nim się zdecydowałem zamusztrować do jej załogi, nie dowiem się nigdy. Jak wczoraj mogłem tylko przypuszczać, co będzie dzisiaj. Choćby mi Na tan darował jeszcze godzinę wolności — zawsze będzie dalej o tę chwilę, rozdzielającą nasze w tym świecie poczęcia, i nigdy go nie zdołam dogonić.
Chyba — aż się pode mną załamał rytm kroków, że zdążę się włączyć we Wszechświat Nadświadomości. Tam, tylko tam czas się nie liczy i do jednego poziomu sprowadzona jest przeszłość, przyszłość i teraźniejszość.
Gdybym mógł — nie zdołam bez tej jedynej, której nie ma ze mną. Więc co mam począć? Sam niczego nie zdołam dokonać. Tak samo, jak nie uda mi się tak naprawdę przeniknąć w ten świat, który mnie otacza. Jeszcze jego zewnętrzne formy bliskie są tym, jakie potrafiły zarejestrować oczy człowieka schodzącego na ziemię z pokładu starbolta.
Wiem jednak, że to tylko najbardziej zewnętrzna, cieniutka koronka, pod którą oddycha prawdziwe ciało. To tylko atrapa, na wzór mimikry Strefy Systemu, przeznaczona dla spokoju ducha tych, którzy wszystkiego na raz nie potrafią ogarnąć.
Tymczasem już widzę dziwną przejrzystość kwiatów i materię listowia przenikliwą nie tylko dla wzroku. W szkarłatnych kielichach drżą czarne pręciki, kwietne powabnie zawieszają w powietrzu reklamy własnej kuchni. Zaczynam dostrzegać słowa zapachów. Wiem, że istnieją, ale co znaczą — brak wyczucia, ciągle zbyt płytkie strojenie. A tam — pod pienistym kobiercem — majaczy już warstwa głębsza, jakby pod osłoną woskowych liści schroniły się bilardowe kule i promieniste skupiska kryształów — drżą kamertonowym dźwiękiem, dla którego zapach i jeżyk kwiatów jest gazem powietrznym — warstwa po warstwie krystalizują się pryzmaty perłowo—mgielne. Gdzieś jeszcze siwe zagłębienia w ziemi, wypełnione błękitnym popiołem, w nim tlą się pałeczki zatknięte jak włosy — czuję w powietrzu przedziwny zapach mirry i kadzidła.
Jakbym miał na języku soczystość Twoją.
Nie powinienem myśleć o tym. Jeszcze mi mrowi w oczach i w głowie ból czuję, kiedy chcę zajrzeć poza kolejne zasłony.
Moje oczy bardziej są jednak przywykłe do kwiatów i liści zielonych. Nie powinienem myśleć o tym, chociaż tam słyszę brzęczenie coraz wyraźniejsze — między kwiatami coś się mrowi, tańczą owadzie roje, aż ich gęsto w przestrzeni — następne śpieszą otrząsnąć korzonki z okruchów ziemi, wygrzebują się spod kamieni, trzepoczą listkami, wystawiają czułki z liniejących cebulek, bulwy pękają tęczowymi skrzydłami i już się ledwie przebijam przez wir barwnych motyli, brzękliwych chrząszczy, tuż przed oczyma migają mi muszki srebrne, jętki i ogromne ważki — jedną z nich jestem, niezmienną od ery mezozoicznej — czekającą — na co? — nie wiem — nic prawie nie widzę w obrębie karuzeli — tylko szerzej rozłożyć skrzydła i krążyć, krążyć w nieskończoność…
Coś mnie uderzyło w plecy. Zatoczyłem się i wypadłem poza wir tęczowy. I nagle mnie znowu spokój ogarnął zupełny — chociaż stałem zziajany i zlany potem. Ogromny las rozstąpił się przede mną. Stałem ledwie na jego skraju, a tam pusty klin wchodził głęboko. Po bokach niesamowicie wysokie, pionowe maszty pni. Drzewa tak potężne, lecz nie słyszałem trzasku żagli wzdymających się na konarach, nawet szelest liści nie docierał do mnie. Chciałem, lecz nie potrafiłem unieść wzroku — bez reszty moją uwagę przykuło to miejsce na ziemi, przed którym się zatrzymałem.
Po raz pierwszy właściwie zobaczyłem grunt bardziej zapiekły niż na wyżynie Miedzianego Miasta. Taką ziemią — pamiętam — ta Planeta przyjęła nas po raz pierwszy.
Palisada pni otaczała trójkątne wycięcie, otwarte w kierunku łąki. Nie było jednak drzew powalonych ani zmiażdżonych gałęzi. Sprawiało to raczej wrażenie, że pnie, krzewy i trawa, mech nawet — rozsunęły się z własnej woli, odpełzły od starbolta wbitego w centrum tak zwolnionej przestrzeni. Tkwił na wpół zanurzony w sypkim piachu, przechylony na jedną stronę, gdzie znalazł oparcie jeden klin rozłożonej głowicy. W moją stronę otwierały się ogromne, puste czasze dysz plazmowych. Cała masa starbolta musiała się zwalić na ziemię, kiedy zgasł magnetyczny pęcherz.
Pachniało tylko nagrzanym piaskiem, metalem i jakby kalafonią — może coś wyciekło z bebechów starbolta albo docierał do mnie zapach żywicy, łatwiej przenikający w powietrze niż dźwięki, gdyż nadal nie słyszałem szumu w koronach drzew. Wszystko tam zastygło, przestało oddychać, ocierać się i w głowę gorgony splątać wężowe konary. Nie szukałem przyczyny ich zmowy milczenia — oczy nadal podejrzliwie badały bryłę starbolta bezradnie zwaloną na spopielały piasek. Nie mogłem oczu oderwać od zastygłej masy — obchodząc ją bokiem próbowałem zajść od strony szklanej głowicy.
Ziemia pod moimi stopami przesuwała się jednakowo martwą powierzchnią, bez śladu owej głębi, którą niedawno podejrzewałem pod osłoną żywych kształtów. Został piasek, kamienie i nieco suchego gliniastego pyłu.
Zatrzymałem się, jakbym trójkątem rozstawionych nóg wyczuł źródlaną żyłę pod nawianym piaskiem i stopy gotowe były tu właśnie głęboko wrosnąć w ziemię.
Przerażonymi oczyma patrzyłem przed siebie. Zrozumiałem nagle, że nic nie znaczą skrzydełka, które w skrytości ducha już sobie przyprawiłem do ramion. Ból w piersi i kołowrót głowy bardziej były dotkliwe, niż zwykle.
Wpatrywałem się w to, co się walało pod burtą starbolta — aż pod piętami poczułem ostre ciernie szklanych odłamków. Połyskiwały dokładnie tak samo, jak tamte kryształy w trawie. Duże, małe i zupełny drobiazg. Największe zachowały cechy owalu charakterystyczne dla ścianek rozbitego naczynia. I tak, jak w stepie korzenie, tak tutaj po szklanych cierniach rozpełzły się ciemnozielone, żywe pasma glonów i listki wodnego hiacyntu.
Zdawało mi się, że nowo pozyskanym zmysłem potrafię chwytać radiowe fale i znowu słyszę ogromne ptaki, które wściekle się uwijają nade mną i kraczą, jakbym chciał wronom odebrać ich trupa.
Patrzyłem, ciągle nie pojmując, aż wreszcie rozpoznałem ciałka maleńkie, wychudłe, zielonkawe całe, rzucone na ziemię i ćwiczące jogę na odłamkach rozbitych cylindrów. Woda dawno musiała wsiąknąć w piasek, ale te ciała nadal były pokryte wilgotnym śluzem czy szlamem — a ja zrozumiałem niespodziewanie, co znaczył tamten chrzęst i brzęk, jakim zgrzytnęły szklane zęby tuż przed szalonym wybuchem śmiechu Pierwszego Androgyna. Przyglądałem się ciałom pobratymców Endo i wszystko, o czym byłem w stanie pomyśleć, zawierało się w jednym pytaniu: jeśli on przyniósł z sobą legendę Wielkiego Chorezmu, co zgasło w ich sercach — mit jakiego ludu i jakiej ziemi?
Coś we mnie kwiliło cienko, kolczasty echinokok skręcał się w piersi i musiałem zacisnąć zęby, żeby się z gardła nie wyrwał zduszony psi skowyt.
Odstąpiłem o krok, bezradnie zaciskając pięści, którym moc Planety nie dała żadnej broni.
I wtedy o coś potrąciłem stopą. Kolana same się pode mną ugięły. Kiedy klęknąłem, w zasięgu mojej ręki znalazł się jeden odprysk szklany — z jednej strony ciemnofioletowy, z drugiej wydłużony półprzeźroczystym ostrzem — nóż’ Natana. Chciałem go podnieść i zacisnąć w garści — łkanie tamowane w piersi załamało się raptem i, nim się spostrzegłem, klęczałem chichocząc, roztrzęsiony cały, a nóż spoczywał na mojej dłoni — majstersztyk zbrojeniowego rzemiosła, leciutki, błyszczący, z doskonale czystą klingą, jakby się jeszcze nikomu nie dobrała do gardła — i miejsca zajmował w ręce nie więcej niż gwóźdź trzycalowy, mizerykordia w sam raz dla hobbity albo innego karła.
Dłoń opadła sama i cierń prześliznął się między palcami. Tak być musiało — trzeba siłę znaleźć w sobie samym. A przynajmniej po własną śmierć iść z podniesioną głową. Uniosłem wzrok.
Dwa ciała leżące przede mną zbyt były krótkie, nawet uwzględniając moją nową skalę. Trupy–tułowia z wiotkimi badylami kończyn. Nie trzeba było kalać noża, żeby tym chuchrom przełamać karki i pourywać głowy — cóż to znaczy dla kogoś, kto ma ręce przynajmniej jak moje. Jedna z głów walała się nieco dalej, twarzą do ziemi. Drugą mogłem rozpoznać — prawdę mówił Endo, że się ich płeć uzupełnia. W bladej twarzyczce przez błonę powiek oczne gałki prześwitywały granatową ciemnią. Wypatrywałem grymasu, jaki śmierć zostawiła w delikatnych rysach, lecz były spokojne i czyste, tylko lanugo nad czołem — zlepione w kosmyki — ułożyło się zgodnie z kierunkiem, w którym po skroni spłynęła woda. I tylko w kącikach ust lekko rozwartych oraz z wąskiej szparki nosa zwisały zielone pasemka glonów, a w jednym oku — niezależnie od reszty oberwanego kwiatostanu, może tam znalazł nieco wilgoci — bladziutkim fioletem zakwitał wodny hiacynt. Klęczałem dalej, a przed oczyma pływały mi czerwone plamy, chociaż nigdzie dokoła nie było bryzgów krwi sczerniałych’ i zakrzepłych w piasku.
Dostrzegłem za to, że — w miejscu, gdzie od tułowia od— dzielono szyję — coś białego zwisa na ziemię, nitki jakby pleśni, pajęczynka się wysnuwa cienka i między kamykami przetyka półprzejrzyste korzonki.
Nie potrafiłem uczynić najmniejszego ruchu. A tam tymczasem, z obrzezanych tułowi — jako siwe włosy mające osłonić brak głowy — kiełkowało coś lepkiego, szarawego, niesamowicie delikatnego niby grzybnia rozwijająca się na przedłużeniu rdzenia kręgowego. Taki sam strzęp wyślizgiwał się spod nasady odrzuconej czaszki — najpierw tylko pajęczyną nerwowych włókienek, potem z plektenchymy splatał grube sznury. I obydwie końcówki zmierzały ku sobie, rosły od strony tułowia i ze strony głowy. Już się zrastały w połowie drogi. Widziałem, jak się zlepiają nitki pleśni i — obok woskowego pędu osypało się nieco ikry w połyskliwym piachu — to już nie ryzomorfy grzybni, nie nitki nerwów wpełzających w glebę, lecz coraz bardziej zwięzłe ścięgna, zdolne się kurczyć i rozprężać niezależnie od naciągu mięśni. Jeszcze jeden krótki spazm i kątem oka pochwyciłem całkiem wyraźne drgnienie kuli porosłej rzadką sierścią. Spojrzałem tam i wydało mi się, że jakoś inaczej ułożona jest głowa z bladofioletowym kwiatem wrosłym w oko.
Zerwałem się na równe nogi i zacząłem odstępować przejęty zabobonnym lękiem. Na moich oczach dokonywało się niepojęte scalenie za sprawą biokosmicznego sacrum. Widziałem wyraźnie, jak spazm przeciągły — nieodróżnialny od cierpienia i rozkoszy — przenika nagie ciała, prężą się białe ścięgna i poza głowami, zdawałoby się — nieruchomymi, wydłuża się głęboka bruzda w ziemi i pełzną do siebie — ciało spragnione świadomości i rozum, który utracił swą genealogię.
Tylko ja się zatrzymałem, niezdolny nagle postąpić bodaj krok w tę albo w tamtą stronę.
I kiedy tak stałem, przed oczyma i w sobie odnajdując utraconą wiosnę — z nadzieją spełnienia najtajniejszych pragnień, czyjś głos we mnie szydził: Spróbuj wrócić! I zdawało mi się, że gdzieś słyszę znajome organy, w gardzielach księżycowych kraterów wygrywające mszę żałobną — cichutko najpierw, zanim we wrota przestrzeni wkroczy kondukt postępujący tuż za mną, którego Skrzydła Czarnego Kruka unoszą. Znowu jestem w Katedrze Księżyca, a nade mną sklepiony wysoko, strzelisty gotyk. Muzyka brzmi coraz pełniej, a ja — jakbym siebie samego zobaczył z wygwieżdżonej nieskończoności pod sklepieniem Katedry, wszystkich nas razem na wspólnym katafalku — drobną postać zgarbioną przed dwoma żywymi trupami i wbitym w ziemię starboltem. I taki się właśnie poczułem — maleńki pod zielonym nieboskłonem, tak mało znaczący ze swoją wiarą w niezniszczalność. Czyjś ciężki wzrok oparł się na moich ramionach, aż się ugiąłem, jakby mi na barki krzyż złożył.
Tak go czułem na sobie — przytłaczający nawet z tej nieskończoności, która mu ledwie pozwoliła mnie dostrzec. Podobny bezwład raz już mnie przytłoczył, jeszcze w Strefie Systemu, kiedy ten ktoś — inny może, każdy byt ma własnych bogów — to coś — patrzyło na mnie tym samym wzrokiem, budzącym pokorę wobec owej nadludzkiej transcendencji. Jakbym na powrót został zrównany z piachem, gliną i zielskiem porastającym ziemię, ze stadem bydląt wszelkich i plemieniem gnomów, kiedy już nic nie znaczy — wobec głębi nade mną — ten bolesny ułamek świadomości, dzięki któremu stać mnie na gniew nic nie znaczący — jak długo twój cień posępny będzie wisiał nade mną?! I krok podyktowany ślepą determinacją, żeby — zaciskając pięści i zęby, śmieszny w maleńkości mojej — móc się przynajmniej obrócić twarzą przeciw temu spojrzeniu z hierofanicznej wysokości.
Wykonałem gwałtowny zwrot przez ramię.
Tylko pnie drzew przede mną — strzelisty gotyk, a między nimi mroczna głębia lasu.
Zacząłem wzrok podnosić do nieba, wzdłuż pni gładkich szukając oparcia. Tylko smukłe sekwoje — maszty stworzone na statki dla goliatów. I ciągle, chociaż msza się skończyła, trwa martwa cisza na morzu i wiatr nie porusza gałęzi splecionych w żagle.
Kiedy wreszcie stanąłem z zadartą głową i rozpaczą w sercu — dostrzegłem go. Skulone puszystym kłębkiem, przytulone do drzewa i drżące niby liść ostatni, tkwiło tam coś maleńkiego i szarobrązowego. To coś przycupnęło na odchodzącym od pnia konarze, cienkimi paluszkami wczepiło się w gałąź i patrzyło na mnie z wysoka beznadziejnie smutnym spojrzeniem Strefy Systemu w ogromnych, małpich oczach.

Bydgoszcz 1978–1980

Całość powieści można pobrać stąd.