» Opowiadania » Ian McCoverty cz. X

Ian McCoverty cz. X


wersja do druku

Garmont/Joe


Lekko bokiem do nas, zapatrzony w sufit, najwyraźniej mocno zamyślony, siedział przy stoliku King. Szczerze powiedziawszy miał wygląd w sam raz pasujący do kolesia z Agencji Bezpieczeństwa. Był taki pospolity, że aż niemożliwy do opisania. Spodziewałem się, iż zobaczę osobę charyzmatyczną, dobrze zbudowaną, typowego przywódcę, a otrzymałem kogoś wprost przeciwnego. Wiekowo lokujący się gdzieś tak w połowie przedziału, między czterdziestym, a pięćdziesiątym rokiem życia, chudy, zadbany, stylowo ubrany. Włosy siwiejące, dobrze ułożone. Taki średniej klasy korpos - nic więcej, nic mniej. Jedyną naprawdę ciekawą rzeczą, która wyróżniała go z tłumu, był uśmiech. Ostry, jakby notorycznie złośliwy, łączący się z tym takim dziwnym błyskiem w oczach, charakteryzującym naprawdę silne osobowości. Wszystkie te szczegóły rejestrowałem zarówno w trakcie podchodzenia do stolika, jak i później już w czasie naszej rozmowy.
   Nie był sam. Razem z nim przy stoliku siedziała może dwudziestoletnia dziwka, nie powiem - ładna, ale zupełnie nie w moim typie. Organicznie nie przyswajam panienek, które na twarzy mają wypisane "Nie podchodź bez pięciu kawałków" i traktują świat i wszystkich ludzi, jako coś, co zostało stworzone, by zaspokajać ich zachcianki. Na szczęście nawet dziwki tego kalibru swoje miejsce w szeregu znają, więc zaraz po tym jak podeszliśmy, panna ulotniła się w kierunku baru, pewnie na małe co nieco do nosa lub pod język. Oczywiście odchodząc musiała zrobić minę zirytowanej kotki, której ktoś zwinął zabawkę z przed nosa, co udało mi się skwitować jedynie lekkim parsknięciem. W gruncie rzeczy niewiele brakowało, bym wybuchnął jej śmiechem w twarz, co sądzę, nie byłoby najlepszym sposobem zawierania znajomości z Garmontem.
   Zanim siedliśmy do stolika, dwóch smutnych panów, spod znaku Arasaki, zdążyło jeszcze sprawdzić, czy aby na pewno mam odpowiednie wymiary pod pachami i w pasie. Sill zlustrowali jedynie wzrokowo, co w odniesieniu do jej raczej niezbyt dużo kryjącego stroju, tylko podkreśliło ich fachowość i klasę. Najgorsze co przecież może się trafić, to ochraniarz, który ślini się na widok pięknej laski w lateksie i od razu gna do obmacywania jej, gdzie tylko można. Specjaliści z górnej półki, pokroju ludzi Arasaki, nigdy by sobie nie pozwolili na takie zachowania. Im to nawet przez myśl nie przejdzie. Szare komórki w ich głowach cały czas koncentrują się na potencjalnym niebezpieczeństwie, przyjemności zostawiając na godziny relaksu.
   Garmont uścisnął nam obojgu dłonie, po czym zajęliśmy miejsca w wygodnych fotelach naprzeciw siebie. Liczyłem, że to on będzie tutaj stroną ofensywną w trakcie rozmowy, szczęka mi więc opadła, gdy usłyszałem z jaką furią Sill go atakuje. Starała się panować nad emocjami, ale w jej głosie przebijały pokłady nieskrywanej złości, co sprawiało, iż miałem wrażenie, że ona wręcz ciska każde słowo mu prosto w twarz.
   Starałem się go obserwować, żeby wysondować, jaki jest jego stosunek do zarzutów Sill. Chodziło oczywiście o sprawę z transakcją broni. To King był owym zabezpieczeniem w stosunku do klientów, o którym wspominała Sill. Jak widać mało skutecznym, a jako że King nie bywa mało skuteczny, coś tu śmierdziało szwindlem. Próbował nam nawet wcisnąć kit, że nie ma pojęcia, skąd na miejscu wzięła się Policja, ale mówił to tak, że choćby głuchy dwulatek, nie znający angielskiego, dałby sobie głowę uciąć za to, że on kłamie.
   Początkowo byłem dumny ze swej przebiegłości i łatwości z jaką odkryłem jego kłamstwo. Po chwili jednak włączył mi się jakiś trybik i mózg zaczął pracować normalnie, stawiając jeden podstawowy zarzut mojemu dotychczasowemu rozumowaniu - nie można kłamać tak nieudolnie; no chyba, że się tego chce!
   Postanowiłem skończyć z tą zabawą w podchody i pójść w otwarte karty. Zasugerowałem mu, iż niejaki Garmont z pewnością wie, gdzie jest broń, która został zarekwirowana przez Policję, a której jakoby Policja nie miała. Taki obrót rozmowy zdecydowanie zmienił Kinga. Zamyślił się, a w pewnej chwili jakby się przełamał. Dowiedzieliśmy się, że w mieście pojawił się Ktoś nowy. Ktoś na tyle silny, że z miejsca mógł zorganizować zamachy na Skalione i szefa Yakuzy oraz porwać córkę Kinga! Krótka rozmowa i udało nam się dojść do porozumienia satysfakcjonującego obie strony - 300.000 e$ za życie jego córki. Dodatkowo polecił nam byśmy skontaktowali się z Robertsonem, człowiekiem, który znacznie nam może pomóc. Rozmowę skończyliśmy obopólnie zadowoleni z dobitych interesów.

Po tym co się później stało, dziękowałem opatrzności za to, iż otrzymaliśmy od Kinga kartę z numerem konta w banku, z którego mieliśmy odebrać pieniądze. Jednakże, abyśmy nie próbowali przypadkiem wziąć sumy przed czasem, bez spełnienia warunków umowy, niezbędny był również pozytywny skan siatkówki oka Lucile Garmont, zwanej oczywiście również Księżniczką.
   Wstaliśmy z Sill od stolika Kinga i ruszyliśmy w kierunku wyjścia. Gdy idąc w tamtą stronę, w drzwiach sali, zobaczyłem czterech mężczyzn, dziwnie rozglądających się po pomieszczeniu, domyśliłem się, że nie jest najlepiej. Ale gdy rozpoznałem, że jednym z nich jest Joe, jak sobie w myślach nazwałem tego kolesia z Armelitką, którego spotkałem w mieszkaniu Pincuita, wiedziałem już, że jest naprawdę kiepsko. Postanowiłem nie przeciskać się wprost przez środek sali, centralnie na nich, tylko lekko zmieniając trajektorię poruszania się, wszedłem w łuk, przechodzący obok baru. Teraz zmierzałem już tylko w kierunku Joe. Sill przyjęła podobna taktykę, tyle że po drugiej stronie sali. W tym momencie bez broni czułem się jak nagi dzieciak, wrzucony nagle w środek centrum handlowego. Już miałem nadzieję, że uda mi się wyjść zanim zacznie się jatka, gdy kilka metrów przed sobą ujrzałem lufę M249 Booster Edition, broni, która została nam dziwnym trafem zarekwirowana przez Policję, a która, co wspominał King, jakoś wcale nie została w magazynie odnotowana. Widząc to "maleństwo" na wysokości mojego brzucha, postąpiłem tak, jak każdy normalny człowiek na moim miejscu. Z pół kroku odbiłem się i szczupakiem poszybowałem za bar, gdzie o mało nie połamałem się, rozbijając przy okazji kilka butelek i lądując w stercie potłuczonego szkła. Po odbiciu, kątem oka dostrzegłem, że jeden z napastników miał najwyraźniej ochotę ustrzelić mnie w locie z porządnie wyglądającej śrutówki. Na moje jednak szczęście jakaś kobieta znalazła się w odpowiedniej chwili, w odpowiednim miejscu, zgarniając całą porcję bardzo nieprzyjemnego śrutu. Oczywiście używam słowa "odpowiedni" z mojej perspektywy, nie jej. Zresztą ona już nie ma żadnej perspektywy.
   Na wszelki wypadek nie podnosiłem przez moment głowy czekając, aż pierwsza seria przetoczy się nade mną, niszcząc znaczną część alkoholi i obsypując mnie deszczem różnorakich płynów wymieszanych z odłamkami szkła. Gdy poczułem, że prawa ręką mało nie odpadnie mi z bólu, wyrywając się czym prędzej na konsultację medyczną, a brzuch mój, w który wciskały się kawałki szkła, wymyślał mi od najgorszych, nieumiejętnych fakirów, doszedłem do wniosku, że żyję i czas podjąć jakieś działanie, jeśli chcę przeżyć najbliższych kilka minut.
   Podniosłem głowę parę centymetrów ponad podłogę i mym oczom ukazał się cud. Kolejny dowód na to, że wszystkie siły niebieskie i piekielne umówiły się, że mnie krzywdy robić nie będą. Na wysokości pasa, pod kontuarem umieszczony był obrzyn. Przyjrzeć się mu jednak nie dałem rady, gdyż kilkakrotnie usłyszałem huk eksplodujących granatów, a już po chwili całe pomieszczenie wypełniały pokłady duszącego i gryzącego gazu łzawiącego. Złapałem kawał szmatki, który leżał obok mnie, pospiesznie nasączyłem go wodą z pojemnika z lodem, po czym zawiązałem sobie taką prowizorkę wokół twarzy. Ściągnąłem i przeładowałem obrzyna dokładnie w chwili, gdy nad barem zamajaczył kształt z bronią. Nie wiele myśląc, wygarnąłem w jego kierunku z obu luf. Przeładowałem i powoli wyczołgałem się zza baru. Jego ciała nie dostrzegłem, a nie sądziłem, żeby odrzut z obrzyna wyrzucił go poza obszar widzenia. Pozostawało mi założyć, iż najwyraźniej go nie trafiłem. W czym nie ma zresztą nic dziwnego, zakładając, iż specjalistą w posługiwaniu się tego typu bronią, jestem takim, jak choćby Igor w śpiewaniu ludowych pieśni rosyjskich.
   Trzymając się plecami ściany powoli przesuwałem się w kierunku wyjścia. Strzelanina musiała uszkodzić szyby w pomieszczeniu, gdyż cała dźwiękoszczelność wysiadła, tak że do mych uszy dochodzić zaczęło wycie syren policyjnych. Jako że w ostatnim czasie jakoś nie darzyłem przedstawicieli władzy szczególnym sentymentem, postanowiłem ewakuować się tylnym wyjściem. Kwestia otwartą pozostawało jeszcze je odnaleźć.


Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę

Komentarze


Jeszcze nikt nie dodał komentarza.

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.