» Opowiadania » Ian Mc Coverty cz. VIII

Ian Mc Coverty cz. VIII


wersja do druku

Mieszkanie/Miasto


Budynek z zewnątrz wydawał się bardziej ekskluzywny, niż w rzeczywistości był. W sumie to przeciętny blok mieszkańców dobrze zarabiającej klasy średniej, czyli takich przeciętnych korporacyjniaków. Na parterze, zaraz po wejściu, moja tożsamość została odnotowana przez wewnętrzny system bezpieczeństwa. Wbiłem kod mieszkania Pincuita i chwilę później bramka przepuściła mnie dalej. Jak widać stary przyjaciel zdefiniował moją tożsamość w grupie A, czyli tych którzy mogą wchodzić do budynku bez potwierdzenia właściciela. Przy windzie postałem kilkanaście sekund czekając aż zjedzie z góry. Udało mi się w tym czasie kilkanaście raz przekląć ją za powolność, nawymyślać jej od najgłupszych maszyn, a nawet walnąć kilka razy w przycisk, tak iż jego powierzchnia wgniotła się lekko. Jakby nie patrzeć, okazyjny wandalizm poprawia człowiekowi samopoczucie, uwalniając nagromadzone pokłady złej energii. Gdzieś kiedyś usłyszałem taką pierdołę i na tyle mi się spodobała, iż raz na jakiś czas wprowadzam ją w życie.
   W końcu kabina pojawiła by zabrać mnie na samo poddasze, gdzie znajdowało się jedno jedyne mieszkanie, należące właśnie do mojego przyjaciela. Drzwi od jego mieszkania były półotwarte. Delikatnie, starając się uczynić jak najmniej hałasu, wyjąłem i przeładowałem broń. Było to o tyle śmieszne i niedorzeczne, że zaledwie chwilę wcześniej winda wydała podwójne „bip” z siebie – raz na powitanie mnie na tym piętrze, drugi raz przy zamykaniu kabiny. Przekląłem ją jeszcze raz, przyrzekając sobie, iż obsmaruję ją w gazecie przy najbliższej okazji, czepiając się choćby wadliwych systemów przeciwpożarowych w tym modelu. Coś zawsze się znajdzie, by zniszczyć życie wrednej windzie.
   Butem uchyliłem drzwi i powoli wsunąłem się do środka, starając się szybko przyzwyczaić wzrok do półmroku który panował w środku. Przysłonięte żaluzje skutecznie odcięły dostęp już i tak znikomego w dniu dzisiejszym światła dziennego. W środku panował bajzel jakby stado wściekłych chromowców przewaliło się tędy, urządzając sobie zawody w dewastacji wszystkiego co się da. Chyba żadna rzecz nie została cała – wszystko powywracane, potłuczone, porozcinane, połamane i w ogóle w stanie katastroficznym. Najwyraźniej ktoś bardzo nachalnie czegoś tu szukał. „Tak, i dlaczego akurat moje paczki?” - pomyślałem rozglądając się po pomieszczeniach w poszukiwaniu czegokolwiek co mogłoby przypominać słoneczniki. Efekt poszukiwań znajdował się w jadalni – wywrócona doniczka, wyrwane słoneczniki, rozsypana ziemia. Jednakże ani śladu żadnego numeru czy kodu. W końcu mój wzrok padł na dywan nieopodal, gdzie zrzucone z parapetu leżały wojskowe nieśmiertelniki. Wrzuciłem je do kieszeni i w tej samej chwili mój główny wróg w tym budynku, okazał się być jednak sojusznikiem. Wydał z siebie głośne „bip” wypuszczając na piętro kolejnego gościa. Wolałem nie ryzykować spotkania z tym kimś, licząc że to może być sprzątaczka, albo inne niegroźna duszyczka. Drogę odwrotu miałem jednak odciętą. A przynajmniej jedną – uchyliłem okno i wyskoczyłem na taras. Na całe moje szczęście znajdował się tam, gdzie być powinien. Powiem więcej – był na tyle miły i sympatyczny, ze towarzyszyły mu schody przeciwpożarowe co wielce ułatwiło mi ewakuację z budynku. Schodząc po nich dostrzegłem jeszcze wyglądającego na taras kolesia z Armelitką kalibru .44 w ręku, co zdecydowanie podkreśliło słuszność wybranej przeze mnie drogi.
   Na dole postanowiłem sobie jeszcze na niego zaczekać. Miałem przy sobie aparat cyfrowy, więc czemu miałem nie skorzystać z okazji i nie zrobić sobie kilku interesujących zdjęć pamiątkowych do rodzinnego albumu. Facet miał jakieś trzydzieści kilka, w porywach do czterdziestu, lat, twarz, która można by określić jaką styraną życiem, łysinkę z przodu i dłuższe kłaki z tyłu głowy. Ogólnie trzeba było przyznać, iż niezbyt przyjemna aparycja. Sfotografowałem kilka okolicznych bloków, dziwnym trafem zawsze jego łapiąc gdzieś w kadr i już miałem znikać, gdy pojawiło się trzech jego towarzyszy, którzy najwyraźniej dopiero co dotarli na miejsce, gdyż dyszeli jakby im kto kazał pięć kilometrów ze słoniem na plecach biec. Nie omieszkałem i im zrobić portretów pamiątkowych, po czym nie kusząc dłużej szczęścia wtopiłem się w tłum, grzecznie płynący w kierunku najbliższego przystanku metra.

Z silnym postanowieniem udania się do domu i słodkiego nic nie robienia przez najbliższe godziny podążałem noga za nogą w kierunku metra. Widząc jednak, że ilość łbów ludzkich prących w tym samym, co i ja kierunku, jest tak duża, wybrałem komunikację naziemną. Zdążyłem przejechać niecałe pół drogi, kiedy zadzwonił telefon. Igor wybierał się właśnie do banku i pomyślał, że byłbym tak miły i chciał mu towarzyszyć w tej wycieczce. Cholera, najdziwniejsze jest to, że się nie oszukał. Zmieniłem środek transportu i ruszyłem w stronę domu Kyudo, w którym akurat przebywał. Standardowe obrazki miasta migały mi przed oczami, atakując mózg zmianami barw i hałasem nachalnych reklam. Jednak z czasem człowiek się uodparnia. Jesteśmy takimi bestiami, że przystosowujemy się do wszystkiego, zwłaszcza do tego co sami sobie na złość wymyślamy. Ciekawe, czy człowiek z końca XX wieku w naszym świecie byłby w stanie przeżyć i zachować zdrowe zmysły? Minęły niecałe trzy dekady, świat tak diametralni się zmienił. A może powinienem najpierw zapytać – czy my posiadamy jeszcze zdrowe zmysły? Dzieciak stojący przed restauracją, może 12 letni, onanizował się patrząc na wielki telebim błyskający nad nim, nie zwracając uwagi na świat wokół niego. Jakaś kurwa dawała dupy innego gnojkowi, rzygając jednocześnie po zbyt dużej ilości prochów lub alkoholu. Albo może i jednego i drugiego? Pędziłem, a kolejne obrazki pojawiały się jak w kalejdoskopie. Napady, bezdomni, gangi, korposi, syf i ludzkie wraki, puste na jakiekolwiek uczucia, szlajające się bez sensu ulicami. Zachciało mi się wyć. Tak straszliwie, bez sensu, bez celu, wyć. Przełknąłem ślinę i wyszedłem w lekką mżawkę tego podłego miasta. Wchodząc do mieszkania, już na wstępie, trafiłem na kłótnię. Fake i Igor siedzieli nad walizką, kłócąc się o kasę. Chyba o honorarium Fake, jeśli dobrze mogłem ich zrozumieć. Kyudo z żelazną cierpliwością starał się ich znieść, ale widać było że jej zapas ma już na wyczerpaniu. Pogadałem z nim chwilę, zjadłem coś co szumnie można nazwać sytym posiłkiem, po czym zebrałem swój tyłek i przerywając dyskusję wyciągnąłem Igora za fraki z mieszkania. Przepraszam – Igora z walizką. Pojechaliśmy do banku, potem zahaczyliśmy jeszcze o knajpkę na jakieś bardziej pożywne jedzonko, niż to czym zwykł się delektować nasz azjatycki przyjaciel.
   Wychodząc z restauracji zadzwoniła Sill z dość nietypowym pytaniem, a raczej prośbą. Chciała, bym jej sprawdził, czy przypadkiem nie piszą o niej w wieczornym wydaniu gazety. Nawet nie dopytywałem, skąd ta sugestia, wyczuwałem w głosie, że nie jest to najlepszy moment, żeby tego dociekać. Zadzwoniłem do redakcji i wiadomości, które uzyskałem, aż mnie lekko ścięły. Co prawda Sill okazała się nie być jeszcze na tyle znaną personą w naszym parszywym mieście, żeby prasa chciała o niej pisać, ale za to pan Skalione już jak najbardziej. Doskonale znana nam persona włoskiego świata przestępczego, drugi człowiek Little Italia, z którym mieliśmy możliwość współpracować już w minionych tygodniach, był obiektem zamachu. O godzinie 14, tuż po zjedzonym obiedzie, została ostrzelana jego ulubiona restauracyjka „Giovanne Sicci”, w której zwykł jadać posiłki. Nie ma wiadomości, czy Skalione przeżył ten zamach. Ale taką informację byłbym jeszcze w stanie zaakceptować i przyjąć do wiadomości. W gruncie rzeczy niejednokrotnie zdarzyły się walki wewnątrz samych organizmów mafijnych z tej czy innej części miasta. Najbardziej porażające było to, że półtorej godziny później, pod hotelem „Kin Han Sieh” w Japan Town ostrzelany został samochód pana Kamazaki, znanego i szanowanego businessmana, jak również szefa Yakuzy w Night City. Dwa takie zamachy w tak krótkim odstępie czasu to już nie jest przypadek ani normalka. W mieście coś się działo. I to coś niedobrego, co rujnowało dotychczasowy porządek rzeczy. Oczywiście wiadomym jest, iż sprawcy pozostawali nieznani. I to jak sądzę nie tylko policji, ale również obu zainteresowanym organizacjom mafijnym.
   Gwoli ścisłości dopytałem się jeszcze o inne wydarzenia, które mogły się z tym łączyć. Jedyna, logicznie pasująca informacja, którą usłyszałem, mówiła, iż w Górnym Eastside zginął w trakcie patrolu oficer Zaanage, odznaczony glina, którego wóz również został zmasakrowany z broni maszynowej.
   Wysłałem Igora do Sill, aby streścił jej pokrótce te rewelacje, sam natomiast pojechałem na Wiec Porządku. To tak przy okazji telefonu do redakcji mi zlecili. Nie za bardzo wiedziałem, co to i z czym to się je, ale jako że miałem streścić to tylko w trzydziestu liniach tekstu, wystarczyło żebym chociaż piąte przez dziesiąte się orientował, co się tam będzie działo.


Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę

Komentarze


~

Użytkownik niezarejestrowany
   
Ocena:
0
bvcnhgfvhgfvhjgyfh
26-10-2005 12:32

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.