» Opowiadania » I z łez twych wykuję cię na nowo...

I z łez twych wykuję cię na nowo...


wersja do druku
Bogowie odeszli. Rzeka dusz wyschła, zaś zniszczone i nie pilnowane bramy, wiodące do krain umarłych, zioną pustką.

Niebiosa, niegdyś pełne ciepła i radości, rozpadły się na tysiące kawałków niczym rozbite szkło. Zmarli, którzy powinni dostąpić zbawienia, snują się po pustych fragmentach Raju nie zaznając ukojenia. Podobno gdzieś pośród ruin Nieba odnaleźć można oszalałe z bólu i cierpienia Anioły. Niegdyś istoty czyste i nieskalane, dziś zionące nienawiścią byty, obwiniające żyjących za to, co się stało.

Czyściec przestał istnieć, połączył się w jedność ze światem żywych. Istoty niegdyś zamieszkujące to przeklęte miejsce stały się nierozerwalną częścią naszej rzeczywistości. Choć na pierwszy rzut oka nie sposób odróżnić ich od śmiertelników, nadal żyją tylko po to, by obdarzać oczyszczającym cierpieniem.

Piekło. Przeklęte miejsce pełne potępieńców i zdruzgotanych żywotów. Kaźń, udręka i niekończący się ból – nie istnieje słowo pozwalające opisać siedzibę Boga Przeklętych. Po tym, jak Bogowie odeszli w mrok zapomnienia, demony zwróciły swe oczy ku nam. Na polach bitew, w miejscach dotkniętych chorobą, wszędzie tam, gdzie cierpienie żywych osiągnęło apogeum, pojawiły się bramy łączące oba światy.

Niewielu spośród żyjących ma świadomość tego, co się wydarzyło. Ich głos jest tylko cichym szeptem w krzyku kłamstw.

Puste oczy śmiertelników zasnuł zgniły całun ślepoty, nie potrafią oni już dostrzec prawdy. Ludzkość upadła i pławi się w bagnistym szlamie kłamstw..
.

z Ksiąg Utraconych




Niebo łkało. Wyschnięte, odarte z życia konary drzew skrzypiąc ponuro, uginały się pod własnym ciężarem. Szary dzień leniwie snuł się po świecie. Po błotnistym, niemalże nieprzejezdnym szlaku wolno posuwała się wojskowa kolumna, której serce stanowiły duże drewniane wozy, ciągnięte przez umęczone długą drogą woły. Transportowany ładunek był niezwykle różnorodny – uzbrojenie, żywność i wszystkie śmieci, które od biedy można było nazwać łupami wojennymi. Jedynie kilka ostatnich zaprzęgów zarezerwowano dla rannych oraz opiekujących się nimi medyków.

Zbudził mnie ból i mdlący odór brudnych ciał. Z trudem otworzyłem zlepione zaschłą ropą powieki. Znajdowałem się wewnątrz wozu. Panujący półmrok rozświetlało jedynie blade światło padające przez liczne dziury wydarte w grubym płótnie tworzącym dach i ściany. Oprócz blasku, z otworów sączyła się woda, tworząca na podłodze brudne i cuchnące kałuże.

Trzęsło i bujało niemiłosiernie, pomimo mizernej prędkości. Co chwilę stawaliśmy, co owocowało głośnymi seriami klątw rzucanych pod adresem jakiegoś bogu ducha winnego kapitana. Gdyby miały się one spełnić, biedaka oraz jego rodzinę powinien dotknąć trąd, złośliwe owrzodzenie dupy oraz kilka paskudnych odmian ciężkiego syfilisu.

Wokół mnie ułożono innych nieszczęśników. Niektórzy sprawiali wrażenie, jakby dawno pożegnali się z tym światem, ktoś jęczał, ktoś rzygał. Szukałem znajomej twarzy, lecz nikogo nie rozpoznałem, otaczały mnie bezimienne, zasnute bolesnymi snami oblicza.

Przed oczami zatańczyły mi kolorowe plamy, zamknąłem powieki starając się okiełznać ból i wyczerpanie. Po chwili moje ciało przeszyły spazmy kaszlu. Moją pierś trawił ogień. Czułem się tak, jakby ktoś przejechał po mnie machiną oblężniczą. Przynajmniej z dziesięć razy.

- Pij.

Czyjaś dłoń delikatnie uniosła mi głowę i po chwili palący płyn wdarł się do wyschniętego gardła. Kojące ciepło cudownie przepędziło ból z mojego ciała.

- Nie ruszaj się, masz paskudną ranę, która w każdej chwili może się otworzyć – poinstruował mnie głos. – Postaraj się zasnąć.

Leżałem bojąc się poruszyć. Zamknąłem oczy i przypomniałem sobie ostatnie chwile bitwy – otoczył nas pierścień wrogów. Dowodzący nami kapitan padł z rozoranym gardłem. Pamiętałem ostrze, którego nie zdołałem już sparować. Bez wątpienia dostaliśmy nieźle w dupę, co akurat nie było wielce zaskakujące, biorąc pod uwagę stosunek sił.

Dlaczego tu jestem i dokąd mnie wiozą? Nie przychodziła mi do głowy żadna sensowna odpowiedź. Skoro jednak nie pozwolili mi wyzionąć ducha, to nie chcą mnie zabić. Nie jest źle, może uda mi się jakoś z tego wywinąć?

Nie miałem pojęcia, gdzie mnie wiozą, czego chcą i dlaczego zależy im na tym, bym nadal żył. Byłem zwykłym szeregowym piechurem, nie stanowiłem żadnego cennego źródła informacji. Moim losem mogłyby się zainteresować jedynie sępy i kruki, a im akurat nie zależy na moim cudownym ozdrowieniu.

Gdzieś na samym dnie świadomości, choć staram się odrzucić tę myśl, zdaję sobie jednak sprawę z tego, jaki jest cel tej podróży. Miasto, stolica Inkwizycji, przeklęte miejsce. Tylko Inkwizytorzy zabierają z pól bitew na wpół umarłych żołnierzy wroga. Mówiono, że nieszczęśnicy, których to spotkało, poddawani są mrocznym rytuałom, po których tracą zmysły i dusze. Jeszcze inne opowieści ukazywały obraz przeklętych upiorów kroczących po świecie i wysysających śmiertelnikom krew. Pozostaje mi się tylko modlić, aby te legendy okazały się gówno warte.

Zapadłem w niespokojny, ponury sen.

Znów znalazłem się na polu bitwy, jest już po wszystkim. Otacza mnie morze ciał, na których żerują padlinożercy. Gdziekolwiek bym nie spojrzał, dostrzegam wpatrzone we mnie, szkliste oczy umarłych. Smród jest prawie nie do wytrzymania. Wżera się w płuca, nie pozwala złapać oddechu.

Kątem oka zauważam niewyraźną sylwetkę, obracam się, lecz nikogo nie dostrzegam. Nie mam jednak wątpliwości, że przed chwilą stała tam Ona, Matka Śmierć.

Nagle niesamowity ból przeszywa mnie soplem lodu, padam na kolana, kaszlę, dławię się, rzygam krwią i ropą. Dopiero teraz zauważam krwawiącą ranę na piersi. Powinienem był umrzeć, pozostać na polu bitwy i skonać wraz z moimi towarzyszami, ale moja dusza kurczowo trzyma się umierającego ciała. Jestem zawieszony pomiędzy światem żywych i umarłych.

Z prochu w proch.

Ból ustaje, oddycham głęboko, choć wiem, iż nie jest to możliwe w królestwie śmierci.

Podnoszę wzrok, tuż nad linią horyzontu dostrzegam niewyraźne, pogrążone we mgle Miasto, zasnute stalowymi chmurami i trującymi oparami.

Ktoś stoi za mną, czuję przeszywające na wskroś spojrzenie. Powoli podnoszę się z klęczek i obracam. Przede mną postać, bije od niej moc i majestat. Anioł ciemności, wysłannik mroku. Czarne niczym noc oczy wpatrzone w mą duszę, żadna myśl, żadne uczucie nie stanowią dlań tajemnicy.

Cisza.

- Staniesz się naczyniem – jego głos przeszywa – twoje dotychczasowe życie dopełniło się.

Ciemność, a po niej zwykłe koszmary.



Mężczyzna powożący pierwszym zaprzęgiem zaklął paskudnie.

- Nie znoszę tego miejsca – burknął do siedzącego obok niego pomocnika.

Chłopak nie odezwał się. Po wielu godzinach harówki był tak zmęczony, że nie miał siły nawet odpowiedzieć, a co dopiero wdawać się w dyskusję z gadatliwym i wiecznie marudnym woźnicą.

- Niech to piekło pochłonie – narzekał tamten nadal – tyle dróg do wyboru, a my musimy akurat podróżować tędy, psiakrew.

Zły nastrój udzielił się wszystkim, ale nikt się nie kłócił, nikt nie przeklinał. Ludzie pomimo zmęczenia, ze zdwojoną siłą wzięli się do pracy, chcąc jak najszybciej opuścić nieprzyjazną równinę. Tuż za nią znajdował się kres męczącej podróży – Miasto.

- Jakby się ktoś przeszedł po moim grobie – mruknął woźnica, po czym splunął i zaczął szeptać wszystkie modlitwy, jakie mu tylko przyszły do głowy, w nadziei, że ktoś ich wysłucha.

Nad równiną szarość dnia powoli zmieniała się w duszny, gęsty i dławiący mrok. Przerażone zwierzęta z trudem zmuszano do posłuszeństwa.

- Brama piekieł, ona gdzieś tu jest – brzmiała przekazywana szeptem z ust do ust wiadomość.

- Brednie i gusła starych bab – odpowiadali niektórzy, lecz ich głos nie potrafił ukryć prawdziwych myśli.



Nazywano je Miastem Przeklętych. Dziesiątki lat temu nad tym miejscem niebo zapłonęło szkarłatem, wypluwając ze swych trzewi ognisty deszcz. Ogień szalał, pożerając wszystko, co stanęło mu na drodze. Ludzie pogrążeni w bólu i szaleństwie zdzierali ze swych ciał płaty płonącej skóry, a krzyk tysięcy gardeł rozdarł niebo. Okalająca miasto rzeka wyschła, a jej korytem popłynął strumień rozpalonej lawy. Z jej gorącego łona wyłoniła się bestia, istota narodzona z furii i dzikości, stworzona by nieść zagładę. Umęczona ziemia rozwarła się i wypluła żądne krwi demony o nieludzkim wyglądzie. Koszmarny pysk bestii zwrócił się ku niebu, a z gardła wyrwał się opętany ryk. W odpowiedzi niebiosa zadrżały, rodząc przepełnionego pragnieniem zemsty anioła, prowadzącego za sobą armie światła.

Bitwa trwała wiele długich dni i nocy. Pragnienie mordu płonące w sercach walczących nie ustawało nawet na moment, wzajemna nienawiść, której początków i powodów nikt nie pamiętał, pchała ich w objęcia szaleństwa.

Wreszcie na usłanym ciałami placu boju pozostało tylko dwóch najpotężniejszych wojowników, którzy swą potęgą dorównywali niemalże samym Bogom. Jeden zrodzony z furii i ognia, drugi utkany ze światła niebios. Zbrojne ramiona dwóch odwiecznych adwersarzy.

Któż wie, co by się stało, gdyby obaj złożyli broń i odeszli, nie pozwalając, aby nienawiść i pragnienie zemsty zamknęły im oczy? Któż może przewidzieć, jak dziś wyglądałby świat?

Szaleństwo zwyciężyło. Potężne istoty ruszyły ku sobie pchane żądzą mordu. Świetlisty miecz anioła przeszył pierś bestii, lecz ta nie pozostała dłużna i zacisnęła szczęki na gardle przeciwnika. Oboje runęli na ziemię wydając ze swych piersi ostatnie tchnienie.

Pan Niebios zapłakał, zaś Władca Piekieł wydał ze swej piersi ryk przepełniony smutkiem i bólem. Wraz ze śmiercią swych dzieci utracili część siebie. Odeszli więc i pozostawili świat samemu sobie.

Ogień pochłonął martwych..
.

Z Ksiąg Utraconych




Miasto opętanych, szaleńców, marzycieli i głupców. Miasto powstałe na dymiących zgliszczach przeszłości. W samym jego centrum wyrosła ogromna wieża zbudowana z czarnego kamienia, tak wysoka, że jej szczyt ginął w objęciach chmur. Otoczona grubymi i wysokimi na wiele metrów murami, stała się cytadelą niemożliwą do zdobycia. Posępna, pełna majestatu i potęgi, sprawiała wrażenie, jakby żyła własnym życiem, jakby była istotą obdarzoną mrocznym umysłem, której myśli nigdy nie zostaną poznane przez śmiertelnych. Prowadzą do niej cztery drogi odpowiadające kierunkom świata. Północ – Droga Udręki, południe – Droga Cierpienia, wschód – Droga Bólu i zachód – Droga Utrapienia. Nikt, z wyjątkiem tej, która jest władczynią miasta, nie wie, dlaczego tak zostały nazwane ani czemu mają służyć. Ci, którzy pragną zmazać grzechy swego żywota, stąpają po pokrytych brudem i krwią kamieniach, aby pod wieżą szukać oczyszczenia.

Zwieńczeniem traktów są potężne stalowe bramy wbudowane w grube mury. Strzegą ich milczący, odziani w ciężkie zbroje strażnicy, którzy, gdy zajdzie taka potrzeba, do ostatniej kropli krwi będą bronić swych posterunków.

Mury otacza przeszłość. Władczyni nie pozwoliła, by mieszkańcy zapomnieli o swym dziedzictwie i nakazała pozostawić ruiny nietknięte. Pokrywające ogromny obszar szczątki poprzedniego miasta stały się domem dla wszelkich rzezimieszków, przestępców i poszukiwaczy łatwego zarobku. To świat brudnych spraw.

Wokół ruin zbudowano kolejny mur, nie tak potężny i okazały jak ten, który strzeże cytadeli, lecz niewiele mu ustępujący. Oddziela on zgliszcza od wybudowanej po kataklizmie nowej części miasta, które przez długie lata rozrosło się do imponujących rozmiarów.

Na przestrzeni lat wielu starało się odnaleźć odpowiedź na pytanie, w jaki sposób może istnieć miasto tak ogromne, zamieszkałe przez tak wiele ras, pełne przeróżnych kultur i religii, bez lokalnych rebelii oraz konfliktów. Wysnuto wiele teorii na ten temat – jedni uważają, iż jest to zasługa Inkwizycji. Inni upatrują w mieście utopijną formę Raju, w którym wszyscy żyją i pracują dla dobra ogółu.

Oczywiście to bzdury. Brednie wymyślone przez znudzonych filozofów, dla których zwykłe wytłumaczenie jest zbyt prostackie, ażeby się nad nim zastanawiać. Prawda jest prozaiczna i tak oczywista, że tylko nieliczni zechcieli ją dostrzec. Każda istota instynktownie dąży do tego, aby zapewnić sobie i swym bliskim jak najlepszy byt, ci którzy mają pełny brzuch i sakiewkę nie buntują się i nie wszczynają rewolt, bo po cóż mieliby to robić? W imię ideałów i wyższych celów? W imię fałszywych Bogów i zbawicieli? Mieszkańcy miasta, kupcy, rzemieślnicy, górnicy, uczeni, szlachta, magowie, a nawet wszelkiej maści zbiry, żyją połączeni niedostrzegalnym łańcuchem pieniądza. Potrzebują się wzajemnie, brak jednych doprowadziłby do upadku innych i tak dalej, nieskończony i bezwzględny efekt domina. Nieważne, z czyjej sakiewki pochodzi złoto, najważniejsze jest to, iż jego blask i wartość pozostają niezmienne.

Miasto opętanych, szaleńców, marzycieli i głupców.



Przednia straż kolumny dumnie wkroczyła na główny trakt. Szlak, którym do tej pory podróżowali, był jedną z odnóg wiecznie zatłoczonej, pełnej kupców i wszelakiej maści podróżników drogi, której zwieńczeniem była potężna, żelazna brama chroniąca miasto. Żołnierze, nie zważając na liczne protesty i narzekania, bardzo szybko utorowali przejazd, spychając tych, którzy blokowali dostęp do wrót. Gdy pełne wszelkiego rodzaju dóbr wozy ugrzęzły w gęstym błocie, z którego wydostanie się graniczyło z cudem, wśród kupców podniósł się rwetes, jednak w ich stronę ruszyło kilku żołnierzy i niezwykle szybko ucichli. Po chwili reszta żołdaków przekroczyła bramy miasta prowadząc za sobą długi sznur wozów.



Szary dzień powoli zbliżał się ku końcowi, co owocowało coraz większą liczbą gości pojawiających się w "Smoczym oddechu". Gospoda, mieszcząca się bardzo blisko portu oraz muru oddzielającego zamieszkałą część miasta od ruin, była niezwykle popularna. Ciągnęli tam marynarze, kuszeni specyficznymi rozrywkami, mieszczanie i żołnierze, pragnący tego samego, oraz wszyscy ci, którzy chcieli kupić bądź sprzedać dobra będące oficjalnie nie do zdobycia.

Przez lata karczma rozrosła się do sporych rozmiarów. O ile parter gospody niczym nie wyróżniał się na tle innych tego typu miejsc, to rozległe piwnice oraz dwa równie duże piętra kryły w sobie wiele różnorakich atrakcji – hazard, walki ludzi i zwierząt, handel oraz zamtuz, przy którym bladły haremy władców tego świata. Wszystko, czego tylko dusza zapragnie.

Pogrążony w ponurych myślach, samotnie siedzący przy brudnym drewnianym stole mężczyzna rozmazywał palcem resztki rozlanego na blacie piwa. Był w wyjątkowo podłym nastroju. Jeszcze godzinę temu z zadowoleniem sączył złocisty trunek i flirtował ze służebnicami, jednakże wystarczyła chwila, aby dobry nastrój prysł niczym bańka mydlana. Wszystko za sprawą siedzącego nieopodal człowieka otoczonego stadem sługusów, ochroniarzy i dziwek. Niekoronowany król podziemnego światka bez wątpienia mógł wiele i zdawał sobie z tego sprawę, lecz nie to wzbudzało niechęć u łowcy, wszak w każdym mieście są tacy ludzie. Po prostu król podziemia nawet nie starał się zachowywać pozorów tego, że liczy się z kimkolwiek. Był przekonany, iż nikt i nic nie jest w stanie zagrozić jego pozycji. Najgorsze jednak było to, że miał rację, tylko Władczyni mogła zmienić ten stan rzeczy, lecz ona nigdy nie ingerowała w sprawy śmiertelników. Ta niemoc doprowadzała łowcę do furii.

Oczy obu mężczyzn spotkały się. Na gębie grubasa zagościł uśmiech, jego złoty kielich powędrował w górę w geście pozdrowienia. Łowca odpowiedział tym samym, choć grymas na jego twarzy bardziej przywodził na myśl porodowe bóle niż radość wynikłą z tak nieoczekiwanego spotkania. Jednakże poczuł drobne ukucie zadowolenia – tamten wiedział, kim on jest i pewnie zdawał sobie sprawę z tego, co robił. Może jednak był bardziej upierdliwy, niż mu się wydawało.

Do gospody wbiegł brudny i obdarty dzieciak. Spojrzał nerwowo na grubasa, podszedł do niego i szepnął mu coś do ucha. W tłustej dłoni zabłysła srebrna moneta i chłopiec gnąc się w pokłonach cofnął się ku drzwiom knajpy. Właśnie dzięki temu ludzie ulicy kochali swego pana – ta moneta mogła wyżywić sporą rodzinę przez cały tydzień.

Łowca cierpliwie poczekał, aż chłopak wyjdzie, po czym rzucił kilka miedziaków na stół i ruszył jego śladem. Na zewnątrz otoczył go gęsty, siarczany smród wiszący nad miastem – kuźnie i kopalnie nigdy nie zasypiały. Pomimo późnej pory na ulicach wciąż było tłoczno.

Tak jak łowca przypuszczał, dzieciak rozglądał się w poszukiwaniu kogoś, komu nie zależało na sakiewce. Mężczyzna ruszył szybkim krokiem w jego stronę, a gdy znalazł się już wystarczająco blisko, chwycił go za kołnierz i pociągnął za sobą. Obserwujący całą scenę przechodnie widząc znak Inkwizycji na piersi mężczyzny szybkim krokiem ruszyli w swoją stronę.

- Już cię tu nie ma – warknął łowca do stojącej w zaułku dziwki. Ta nie odezwawszy się słowem posłuchała polecenia i po chwili znikła w tłumie przechodniów.

- Dobra – zwrócił się do dzieciaka – co powiedziałeś grubasowi? Tylko nie łżyj, bo urządzę cię tak, że rodzona matka...

- Nic, panie, ani słowa, przysięgam! – przerwał mu chłopak.

- I za milczenie obdarował cię srebrem? – zadrwił mężczyzna. – Nie kłam, powiedziałem. Chcesz stracić to, co zarobiłeś i dostać pasy?

Dzieciak widząc, że nic nie wskóra, powoli zaczął się łamać. Perspektywa utraty srebra najwyraźniej go przeraziła.

- Nie bój się, nikomu nie powiem – powiedział łagodniej łowca.

- Powiedziałem tylko – malec nie był w stanie ukryć drżenia głosu – że do miasta wrócili żołnierze i że eskortują dużo wozów pełnych różnych skarbów. Powiedziałem też, że są na głównym trakcie i idą do koszar. To wszystko, panie, przysięgam, że nie kłamię!

- Na pewno? – mężczyzna zrobił groźną minę.

- Przysięgam, panie, nie powiedziałem nic więcej!

- Ty i te twoje przysięgi... Zmiataj – puścił dzieciaka. – I żebym cię tu więcej nie widział – rzucił do jego pleców, gdyż chłopak uciekał tak szybko, jakby goniło go stado diabłów.

Łowca wyszedł z zaułka na ulicę i ruszył w stronę bramy strzegącej wejścia do ruin. Szczeniak nie kłamał, wszak nie miał ku temu większych powodów. Za kilka godzin całe miasto będzie o tym wiedziało i nie ma szans, aby ktokolwiek dowiedział się o tej rozmowie. Tylko, że te kilka godzin będzie miało niezwykły wpływ na życie kilku gnojków żyjących ze sprzedaży zakazanego towaru. Kilku handlarzy napełni sakiewki i odda część zysków swemu Królowi. Ci, którzy pracują na własną rękę, paskudnie się zdziwią, koło nosa przejdzie im sporo złota. Wojskowe łupy cieszyły się sporym wzięciem, gdyż za kilka miedziaków można było wejść w posiadanie niezwykle cennych przedmiotów, których wartości nie potrafili należycie docenić prości żołnierze. Jednakże nie to najbardziej interesowało mężczyznę. Najistotniejsze dlań były wozy przeznaczone dla ludzi, w ich wnętrzach znajdował najcenniejszy skarb. Tylko Inkwizycja interesowała się tym towarem. Między innymi z tego powodu Władczyni wspierała swą armią wojenne kampanie Imperium. Łowca westchnął, miał paskudne przeczucie, że jeszcze tej nocy zostanie wezwany przed oblicze zwierzchnika.



Ból rozrywający pierś, krzyki, ciężki smród brudnego powietrza i niesamowity harmider brutalnie wyrwały mnie z objęć snu. Żołnierze nieśli mnie na noszach, klnąc przy tym na dowódcę, który wyznaczył ich do tej roboty. Nic dziwnego, był ze mnie kawał chłopa.

Było ciemno i gdyby nie blask pochodni oraz lamp oliwnych nie byłbym w stanie dostrzec czubka własnego nosa. Byłem chyba w koszarach, ciężko było cokolwiek dostrzec, jednakże równe rzędy drewnianych, charakterystycznych chat, a właściwie ich sylwetki, upewniły mnie w tym przypuszczeniu. W końcu sam jestem żołnierzem i wszędzie poznam te cuchnące, wiecznie cieknące i spróchniałe budy, w których każą mieszkać obrońcom ojczyzny. Zabawne, dałbym sobie rękę uciąć, że na wszystkich długościach i szerokościach geograficznych te chatki wyglądają tak samo. Bez wątpienia nawet umeblowanie jest identyczne. Niewygodne wyra i mizerna szafa budowana przez nawalonego stolarza. Taaak... Miejskie koszary, nigdy nie remontowane i zawsze cuchnące rynsztokiem.

Starałem się wyłowić więcej szczegółów. Dostrzegłem kantynę, szpital i obowiązkową palisadę, a właściwie jej parodię. Ciekawe, na jaką cholerę buduje się coś takiego w mieście? Niby przed czym ma chronić żołnierzy, przed urokami miasta? Przed dobrym żarciem, mocnym alkoholem i pięknymi kobietami? Szansa upilnowania żołnierza nocą było takie samo, jak uchronienia grubego dupska szlachcica przed rozstępami.

Kiedy oczy na dobre przyzwyczaiły się do nocy, dostrzegłem wreszcie budowlę, której miałem nadzieję nigdy nie oglądać. Potężną wieżę, tak czarną, iż sprawiała wrażenie jakby wchłaniała otaczającą ją ciemność. Jeśli istniało pojęcie absolutnej czerni, to właśnie byłem świadkiem jej manifestacji. Patrząc na budowlę straciłem jakiekolwiek poczucie odległości, instynktownie zdawałem sobie sprawę, iż była daleko stąd, lecz omamione zmysły starały się mnie przekonać, że tak naprawdę znajduje się ona na wyciągnięcie dłoni. Zadrżałem, im dłużej wpatrywałem się w jej ponurą sylwetkę, tym większą czułem grozę. Wieża patrzyła na mnie, obserwowała swymi niewidocznymi oczami. Czułem, jakby do mojego umysłu wdarła się starożytna, niemalże wieczna, pozbawiona jakichkolwiek uczuć oraz emocji inteligencja. Po chwili było już po wszystkim, jedynie dziwna pustka wypełniająca mą duszę przypominała o tym, co zaszło.

Psiakrew, jednak miałem rację. Przywlekli mnie tutaj, do miasta, którego autentycznie się bałem. Większość legend i ponurych historii, jakie słyszałem w życiu, dotyczyła tego miejsca. Żadna z nich nie była wesoła i nie miała szczęśliwego zakończenia. Los musi być wredną, starą kutwą ze sporym poczuciem humoru, którego jedynym zajęciem jest uprzykrzanie życia śmiertelnikom. Ocalałem z rzezi; ludzie, którzy byli moim wrogami, uratowali mój nędzny tyłek i zadbali o to bym przeżył, a potem przywieźli mnie w to przeklęte miejsce. Nie wiem, co byłoby lepsze, zdechnąć na polu bitwy czy znaleźć się tutaj.

Żołnierze położyli mnie na ziemi, tuż obok innych nieszczęśników. Byłem zbyt słaby aby się ruszyć, jedyne na co się zdobyłem to słaby szept, w nadziei, że któryś z odchodzących żołnierzy go dosłyszy.

- Co teraz?

Jeden z nich, pomimo panującego harmidru, usłyszał dźwięk mojego głosu. Odwrócił się, jakby nie był pewien czy się nie przesłyszał.

- Co teraz? – powtórzyłem pytanie. Dostrzegł mnie, podszedł i pochylił się nade mną. – Co się teraz z nami stanie?

- Za chwilę zabiorą was stąd przewoźnicy – odpowiedział wymijająco.

- Dokąd? – drążyłem temat, choć doskonale wiedziałem, co odpowie.

- Tam – spojrzał w stronę wieży. – Tam, gdzie nie chciałbyś się znaleźć – dokończył.

Na jego twarzy pojawiło się współczucie, spojrzał na mnie i powoli się podniósł. Nim odszedł w swoją stronę, posłał mi jeszcze ponury uśmiech. Zamknąłem oczy, czarne myśli krążące w mej głowie zmieniły się w koszmary senne.



Łowca przeszedł kolejną zrujnowaną ulicą i skręcił w wąską alejkę, przy której znajdował się na wpół odremontowany budynek, który w przypływie dobrego humoru nazywał domem. Niegdyś w tym miejscu znajdował się niewielki posterunek straży. W przeciwieństwie do większości zabudowań nie ucierpiał zbyt mocno w czasie przeklętych dni. Choć jego wnętrze oraz dach spłonęły doszczętnie, to jednak same mury nie uległy zniszczeniu. Stało się tak, gdyż budowniczy ze znanych tylko sobie powodów nie używał drewna. Ogień nie naruszył więc żadnego istotnego elementu, dzięki czemu budynek nie rozpadł się, a to, co spłonęło, bardzo szybko zostało odbudowane. Łowca przymknął oko na kilka grzeszków, jakie mieli na sumieniu miejscowi handlarze, urzędnicy oraz szlachta, dzięki czemu bardzo szybko strażnica znów stała się zdatna do zamieszkania. Choć nie wyglądała pięknie, to jednak spełniała swoje najważniejsze funkcje, na głowę nie padało, a w zimne noce jego tyłek nie odmarzał zbyt mocno.

Do uszu łowcy dobiegło krakanie wydobywające się z gardła kruka szybującego wysoko ponad jego głową. Po dłuższej chwili ptak obniżył lot i przysiadł mu na ramieniu. Do nogi miał przywiązany zwitek papieru. Gdy tylko poczuł, że pozbył się swego ciężaru, poderwał się, a na pożegnanie zachrypiał mężczyźnie wprost do ucha.

- Kruki – burknął łowca do siebie – małe wredne bydlaki.

Westchnął. Tak jak przypuszczał, musiał jak najszybciej stawić się przed obliczem Inkwizytora. Jak zawsze żadnych wyjaśnień, tylko zwykłe, suche polecenie. Tęsknym wzrokiem spojrzał na drzwi prowadzące do strażnicy, splunął i skierował swe kroki w stronę majaczącej w mroku cytadeli, klnąc niemożebnie. Czekał go kilkugodzinny spacer.



Mdłe światło bijące z oliwnych lamp zawieszonych na ścianach z trudem rozświetlało panujący w pomieszczeniu mrok. Blada poświata księżyca leniwie sączyła się przez okna. Dwóch żołnierzy ostrożnie położyło rannego mężczyznę na jednym z łóżek, po czym, skłoniwszy się stojącemu w milczeniu Inkwizytorowi, opuścili pokój.

- Tylko tylu? – starzec zwrócił się do stojącego przy oknie medyka, nie odrywając spojrzenia od stojących w równym rzędzie łóżek Większość z nich stała pusta.

- Większość zmarła w drodze, Panie – odpowiedział pełnym pokory głosem medyk. – zrobiłem wszystko, co w mojej mocy, jednakże utrzymanie człowieka w stanie Zawieszenia, pomiędzy życiem a śmiercią, było w tych warunkach niezwykle trudne.

- Dwudziestu trzech – mruknął do siebie Inkwizytor.

- Niestety, panie – dodał szybko uzdrowiciel – tylko jeden obdarzony jest wystarczającą mocą, ażeby wytrzymać przyjęcie Sługi. Reszta...

- Nim wyruszyliście – ilu ich było?

- Tylko dwunastu, nie licząc tego tutaj, niestety ich rany okazały się zbyt rozległe.

- Wiesz, co należy uczynić – powiedział sucho starzec i zmęczonym krokiem ruszył w stronę wyjścia.

- Oczywiście, panie.



Odebrano nam słuch – abyśmy nie słyszeli słów jadowitej pokusy.

Odebrano nam wzrok – abyśmy nie dostrzegli żądz i pragnień.

Odebrano nam mowę – abyśmy nie skalali swych ust kłamstwem
.

z Ksiąg Utraconych




Malujący Mocą wszedł do niewielkiego, pozbawionego okien, jasno oświetlonego pokoju. Stojący w nim zakapturzony mnich skłonił się i nie wypowiedziawszy nawet słowa wskazał dłonią człowieka leżącego na długiej i szerokiej ławie. Malujący Mocą poświęcił krótką chwilę by przyjrzeć się rannemu, po czym bez słowa podszedł do niewielkiego, stojącego tuż przy ławie stołu. Leżały nań wypełnione farbami naczynia oraz narzędzia używane do tworzenia misternych wzorów na skórze. Mężczyzna zamknął oczy i cicho recytując słowa zaklęcia nakreślił dłonią w powietrzu znak Inkwizycji. Substancje wypełniające naczynia oraz leżące koło nich srebrne igły zalśniły błękitem. Malujący Mocą otworzył oczy i zwrócił się do pogrążonego w ciszy mnicha:

- Możemy zaczynać.

Sługa skinął głową i użył trzymanego w dłoni dzwonka. Po chwili do pomieszczenia weszło czterech nieokapturzonych mnichów, podeszli do ławy i uklękli wokół niej. Zasznurowane grubymi nićmi oczy, usta i uszy nadawały ich twarzom wygląd groteskowych masek. Chociaż z zaszytych ust nie mógł paść choćby najcichszy dźwięk, to jednak słowa niewypowiedzianych ponurych inkantacji zadrżały mocą w powietrzu.

Malujący Mocą delikatnie dotknął rozpalonych gorączką pleców rannego i pozwolił, by jego umysł podążył Drogą Mocy. Szukał wzoru, znaku demona, który został przeznaczony, by zagościć w zdruzgotanym ciele. Oczy duszy podróżowały zawiłymi ścieżkami cierpienia, bólu i udręki, napotykając na swej drodze diabelskie byty. Mężczyzna z zaskoczeniem odczytał w ich oczach strach, uczucie które, jak mu się zdawało, było obce tym bestiom. Szukał dalej, lecz wszędzie dostrzegał to samo – demony kuliły się i odmawiały, obawiając się czegoś lub kogoś.

Nagle otoczył go zapach gnijących ciał, widmowy świat pokrył się atramentem czerni, z której powoli wyłaniały się naznaczone chorobą, nagie, broczące brudną ropą drzewa. Cuchnąca, ciężka, mlecznobiała mgła sprawiała wrażenie żywej istoty pogrążonej w spazmach śmierci. Z jej objęć wyłoniła się okryta szkarłatnym płaszczem istota, która bladą dłonią wyrysowała w powietrzu płonący symbol.

- On jest mój – wypowiedziała syczącym głosem. – On stanie się siewcą mej mocy, pielgrzymem złej nowiny.

Mężczyzna otworzył oczy i uważnie przyjrzał się rannemu. Targało nim wiele sprzecznych uczuć, strach mieszał się z fascynacją i zaskoczeniem.

- Ona – zwrócił się do cierpliwie stojącego mnicha. – Władczyni Złego Powietrza.

Sługa skłonił się i opuścił pomieszczenie. Malujący Mocą odczekał chwilę, po czym drżącą dłonią ujął srebrną igłę i zanurzył ją w czarnym barwniku.



Noc zbliżała się ku końcowi, ustępując miejsca stalowemu porankowi. Łowca przekroczył bramę prowadzącą do cytadeli i ruszył w stronę okazałego, choć zaniedbanego budynku. Szczerze nie znosił tego miejsca, choć nie potrafił wskazać konkretnego powodu, dlaczego tak się działo. Spojrzał na ponury kształt czarnej wieży majaczący w oddali. Jej monstrualny rozmiar porażał. Ilekroć znajdował się blisko niej czuł, jakby zaklęta w jej murach moc powoli wyciągała doń chciwe dłonie. Jego ciało przeszył zimny dreszcz. Przyspieszył kroku, chcąc jak najszybciej spotkać się z Inkwizytorem i wynieść się z tego miejsca.

Pokój był niewielki i niezwykle skromnie umeblowany. Stało tu jedynie dość okazałe biurko, za którym siedział czytający coś Inkwizytor, uginający się pod stosami papierów regał oraz podniszczone krzesło.

- Usiądź – usłyszał.

Łowca usłuchał, nie odzywając się nawet słowem.

- Zakładam, że wiesz już o transporcie? – odezwał się po dłuższej chwili Inkwizytor, nadal nie zaszczycając rozmówcy spojrzeniem.

- Tak – odparł sucho łowca.

- Zapewne również domyślasz się, dlaczego cię tu wezwałem?

- Tak mi się zdaje.

- Doskonale – oszczędzi nam to niepotrzebnych tłumaczeń.

- Panie, jeśli mogę o coś prosić, to wolałbym, aby oszczędzono mi tego... przywileju.

- "Przywileju" – Inkwizytor odłożył dokumenty i skoncentrował spojrzenie na łowcy – daruj sobie to określenie. Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że ten "przywilej", jak raczyłeś to określić, to w rzeczywistości ropień na dupie.

- Ilu ich jest, panie?

- Tylko jeden. Tylko jeden spośród Zawieszonych jest wystarczająco silny, by przyjąć Sługę.

- Jeśli jest tylko jeden, to dlaczego nie można go oddać komuś innemu? W końcu jeden więcej nie robi większej różnicy.

- Ponieważ ten jest wyjątkowy, zaś Sługa, którego przyjmie, będzie niezwykle trudny do okiełznania. Człowiek ten bez wątpienia będzie potrzebował pomocy i uwagi skupionej tylko na nim. Ty i Vert jesteście jedynymi łowcami, którzy pozostali w mieście i nie zajmują się szkoleniem. Vertowi nie oddałbym pod opiekę nawet pluskwy, tobie więc przydzielam ucznia. Poza tym, biorąc pod uwagę twoje doświadczenie i umiejętności jestem przekonany, że jest to trafny wybór. Przynajmniej taką mam nadzieję.

- Do kogo należy Sługa?

- Do Pani Złego Powietrza.

Łowca uważnie spojrzał na ponurą twarz Inkwizytora.

- Tak, właśnie do niej – ciągnął mężczyzna. – Sam jestem zaskoczony i pełen obaw. Ona nie zrobiła tego z kaprysu, ma w tym swój cel, jaki? Nie wiem, czas pokaże.

W pomieszczeniu zapanowała ciężka, nieprzyjemna cisza, wreszcie po dłuższej chwili Inkwizytor zapytał:

- Podejmiesz się tego, Lariusie?

- A mam wybór? – spytał gorzko łowca. – Sam powiedziałeś, panie, że musisz tak uczynić.

- Tym razem tak, daję ci możliwość decyzji. Jeśli się nie zgodzisz, poszukam innego rozwiązania, choć szczerze powiedziawszy, żadne nie przychodzi mi do głowy. Czujesz się na siłach, aby podjąć się tego zadania? Odpowiedz szczerze.

- Nie wiem, mam wątpliwości. Pani Zarazy jest... esencją chaosu. Psiakrew, nawet nie potrafię znaleźć słowa, żeby opisać to, co czuję.

- Możesz odmówić.

- Ktoś musi to zrobić, poza tym Vert rzeczywiście nie nadaje się do tego. Porządny z niego chłop, ale to nie na jego siły. Cóż, zgadzam się.

W głębi serca czuł, że nie jest to dobra decyzja, jednakże ucieczka od odpowiedzialności byłaby gorszym rozwiązaniem. Prędzej czy później odczułby na własnej skórze konsekwencje odmowy. Jak znał życie, mocno by tego pożałował.

- Pamiętaj, zawsze możesz liczyć na moje wsparcie.

Nie wiedzieć czemu, ta deklaracja nie poprawiła łowcy nastroju.



Jedyną budowlą, której nie dosięgły chciwe szpony zniszczenia, była niewielka świątynia stojąca w centrum miasta. Kiedy gorące języki ognia zaczęły lizać marmurowe mury, zamiast uciekać, kobieta padła na kolana i wzniosła błagania ku Niebu. W jej ślady poszło jeszcze pięciu kapłanów. Reszta uciekła i wpadła wprost w objęcia ognia. Pan Niebios usłyszawszy szczere, nie przesiąknięte obłudą i fałszem modły swej córki zlitował się i otoczył świątynię potężnym zaklęciem.

Gdy wreszcie ogień zaspokoił swój głód, z ust kobiety padło ostatnie słowo i świadomość opuściła jej wycieńczone ciało.

Matka Śmierć stanęła w progu budowli i pustym wzrokiem spojrzała na leżące na posadzce ciała. Podeszła majestatycznym krokiem do nieprzytomnej kobiety, uklękła i wyciągnęła ku niej kościstą dłoń, na której spoczywało sześć lśniących łez Pana Niebios uformowanych w drogocenne klejnoty. Pośród nich był ten jeden. W jego szlachetnym, zimnym blasku reszta kamieni zdawała się gasnąć, tracąc swą barwę i wdzięk. Śmierć delikatnie położyła go na piersi kobiety, kamień zabłysnął błękitem i umęczone ciało przyjęło go do swego wnętrza. Pozostałymi kamieniami obdarowała pozbawionych świadomości kapłanów. Kiedy skończyła, opuściła świątynię, bo jak powiadają, Matka Śmierć nie odpoczywa nigdy.

Tak narodziła się Władczyni. Naznaczona łzą Pana Niebios, stała się najpotężniejszą istotą tego świata. Po odejściu Bogów nie istnieje nikt, kto dorównywałby jej mocą. Lecz każdy dar ma swoją cenę. Gdy zgasły ostatnie płomienie trawiące ruiny miasta, Władczyni utraciła to, co czyniło ją człowiekiem.

Tak narodzili się również Opętani. Pięciu kapłanów, którzy zaufali słowom modlitwy i zostali przy swej Pani, zostało nagrodzonych kamieniami o mniejszej mocy. Uzyskali dar długowieczności i wielką moc, lecz Pan Niebios nie odebrał im człowieczeństwa.

Łzy Pana Niebios gęsto zrosiły wypaloną ogniem ziemię i głęboko wgryzły się w jej wnętrze. W trzewiach gór zabłysły drogocenne żyły szlachetnych rud żelaza, złocistego złota i czystych kamieni. W odmętach martwego morza i w wypalonych gęstwinach lasów narodziło się życie..
.

z Ksiąg Utraconych




Ciemność. Niczym za dotknięciem magicznej różdżki wszystkie koszmary odeszły, ulotniły się w niebycie. Zastąpiła je gęsta, nieprzenikniona ciemność, która okryła mnie swym całunem. Nie dobiega do mnie nawet najcichszy dźwięk, nie czuję zapachu ni smaku. Jest tylko pustka, gdzie jestem?

Bez wątpienia nie śnię, moje myśli są czyste, klarowne i niezmącone sennymi widziadłami. Może to szaleństwo, może mój umysł jest rozbity, zdruzgotany. Nie mogę się ruszyć, coś mnie więzi, trzyma w żelaznym uścisku, próbuję się wyrwać, nadaremnie.

Ciemność rozwiewa się. Nade mną pajęcze cielsko Tkacza Losu, z oślizgłego odwłoku snuje się lepka sieć. Srebrzyste nici zaciskają się mocno wokół mnie, tworząc gruby kokon, chcę krzyczeć, lecz nie mogę, a może nie potrafię? Jestem zawieszony pomiędzy nagimi konarami martwych drzew, pode mną morze śmierci, puste oczodoły tysięcy czaszek wpatrzone we mnie. Zęby szczerzą się w pośmiertnym uśmiechu. Moje więzienie pokrywa świeża krew zmieszana ze złocistą ropą, jest jej coraz więcej i więcej. Gęsty płyn spływa po niciach utrzymujących mnie w powietrzu. Nie czuję bólu ani udręki, jedynie pustkę.

- Nie opieraj się, dziecię, poddaj się temu, co nieuniknione.

Głos, czysty i nieskalany, dobiega zewsząd i jest wszędzie. Jest delikatny a zarazem władczy, kusi spokojem, uczuciem ulgi i spełnienia.

- Każda kropla żółci jest jadem zatruwającym spokój twej duszy. Każda kropla krwi jest udręką, jakiej kiedykolwiek zaznałeś, cierniem przeszywającym twoje serce.

Splugawione nici coraz silniej mnie oplatają, nie mogę się uwolnić. Instynktowny strach przejmuje nade mną kontrolę, staram się uwolnić, lecz nie potrafię. Walczę niczym dzika bestia, furia pali żywym ogniem.

- To ty zbudowałeś swe więzienie, pozwoliłeś, aby wszystkie niewypowiedziane żale, ponure doznania i wyrzuty sumienia oplotły cię grubymi nićmi.

Kokon jest coraz grubszy i cięższy, ogromny pająk beznamiętnie tka swą sieć, moją sieć.

- Oczyszczenie. Poddaj się, odrzuć grzechy i klątwy, które sam na siebie sprowadziłeś. Musisz się z nimi pogodzić, pozostawić je za sobą i zrozumieć, że nic nie możesz uczynić, by zmienić przeszłość. Odkupienie, którego tak pragniesz, znajduje się przed tobą.

Nie słucham głosu, resztkami sił stawiam opór mojemu więzieniu. Nie wiem jak długo to trwa – minuty, godziny a może dni. Walczę, lecz z każdą chwilą pustka wypełnia mą duszę i serce.

- Spójrz w głąb siebie, na samo dno duszy, a dostrzeżesz widma i upiory. Spójrz, a zobaczysz ostrza ich zębów szarpiące twe wnętrze.

Wreszcie przestaję się szamotać i pozwalam, aby tysiące gorzkich wspomnień powróciło do mnie. Moje serce pozostaje zimne niczym okruch lodu, uczucia wygasły. Oczu nie zasnuwa już mgła przeszłości, umysł jak diament, czysty i nieskalany. Duchy i upiory czasów minionych tańczą przed mymi oczami. Chwile goryczy przeradzają się w to, co było dla mnie słodkim nektarem, kojącym balsamem pozwalającym przetrwać trudny czas.

- Ból i rozkosz są powiązane ze sobą, zabijając jedno uśmiercasz też drugie. Pogódź się z tym. Tam, dokąd zmierzasz, przeszłość nie może krępować twych ruchów.

Po raz ostatni spoglądam na widma czasów minionych, zamykam oczy żegnając się z nimi. Spokój i cisza, ukojenie. Kokon po chwili rozpada się na drobne kawałki, nici pękają. Spadam w dół, niewidzialne szwy trzymające moje usta puszczają, z mej piersi wydobywa się dziki, pełen czystej i nieskalanej furii ryk. Mogę krzyczeć, pierwszy raz od swych narodzin mogę krzyczeć.



Ogród udręki. Była to pierwsza myśl, jaka przyszła mi do głowy, gdy odważyłem się otworzyć oczy i rozejrzeć. Trawa, na której leżałem, dzikie róże, drzewa i niebo, wszystko utkane z aksamitnej czerni. Choć nadal znajdowałem się w dziwacznym koszmarze, wyraźnie czułem dreszcze przeszywające moje nagie ciało. Ciało oblepione krwią i ropą, pokryte świeżymi, ledwie zasklepionymi ranami.

Boję się, że popadłem w szaleństwo. Jednakże czy byłbym świadom tego faktu, czy potrafiłbym zdać sobie sprawę z tego, że jawiący się przed moimi oczami świat jest jedynie wytworem chorej wyobraźni? Jeśli więc to, co widzę jest nieprawdziwe, to dlaczego czuję dotyk trawy na poharatanej skórze? Gdzie ja jestem?

- W miejscu, gdzie czas i przestrzeń nie mają najmniejszego znaczenia.

Z trudem obracam się słysząc znajomy głos tuż za mną. Dostrzegam ją i wyczuwam pradawną moc bijącą z jej ciała. Sprawia wrażenie kruchej i delikatnej istoty, lecz instynktownie wyczuwam, iż jest to fałszywe odczucie. Krucze włosy delikatnie okalają bladą i smukłą twarz. Srebrzysta suknia okrywa smukłe ciało. Kobieta sprawia wrażenie, jakby lekki podmuch wiatru wystarczył, aby unieść ją wprost w objęcia niebios. Czuję się zażenowany swą nagością, krwią i ropą będącymi moim jedynym odzieniem.

- To, co cię otacza, jest prawdziwe choć niematerialne, niczym uczucia płonące w twym ciele – podeszła bliżej i spojrzała mi prosto w oczy. – Nie potrafisz ich dotknąć ani dostrzec, lecz nie masz wątpliwości, iż są w tobie. To czyni je prawdziwymi. Ty jesteś tym ogrodem. Niegdyś był on pełen życia, ciepła i radości, dziś jest jedynie bladym odbiciem przeszłości zabarwiony twym smutkiem.

- Kim jesteś, pani? – spytałem niepewnie, jakby obawiając się, że mój głos może ją wystraszyć. Uśmiechnęła się i odpowiedziała:

- Przecież wiesz, Natanielu, czułeś na sobie moje spojrzenie, gdy pozwoliłam powrócić ci na krótką chwilę ze świata koszmarów.

Powinienem się bać, czuć paniczny strach. Stała przede mną istota, której imię mroziło krew w sercach najpotężniejszych władców tego świata. Lecz czułem spokój i ukojenie, gdy patrzyłem jej w oczy.

- Dlaczego tu jestem, Pani? – zapytałem śmielej.

- Aby uzdrowić siebie. Udało ci się wyrwać z więzienia swych cierpień, pogodziłeś się ze swymi upiorami, lecz to nie wystarczy. Spójrz na swe rany, są czyste i nieskażone chorobą. Wystarczy jednak niewielka kropla jadu, aby znów sączyła się z nich ropa zatruwająca krew.

- Nie potrafię nic uczynić, aby to zmienić, Pani.

- Dlaczego karmisz się kłamstwem, Natanielu? Dlaczego powtarzasz puste słowa kłamliwych kapłanów i ich wyznawców? Tak jak każdy człowiek potrafisz to uczynić, choć niewielu dostrzegło prawdę.

- Prawdę?

- Spójrz na swe życie Natanielu. Ciągle uciekasz, wybierając najprostsze ścieżki, które prowadzą jedynie do kolejnych rozwidleń. Uciekasz łudząc się, iż wreszcie trafisz do celu. Tylko sam nie wiesz, do czego dążysz. Tak czyni większość ludzi. Pozwalają, aby wszystkie bóle i udręki dopadły ich dopiero na łożu śmierci, wtedy uświadamiając sobie pustkę żywota umierają nieszczęśliwi i zgorzkniali. Uwierz mi, nie istnieje nic gorszego niż świadomość tego, że jest już za późno, aby cokolwiek zmienić.

- Moje życie...

- Puste i smutne. Spójrz w siebie, pogódź się z samym sobą. Każdy człowiek potrzebuje świadomości sensu swego istnienia – przeszyła mnie swym spojrzeniem – Oto moja oferta Natanielu: nadam sens twemu życiu, pozwolę ci odnaleźć cel, do którego dążysz. Wymaga to wielu lat poszukiwań, będziesz upadał na kolana i tracił wolę walki. Jeśli jednak nie pozwolisz, aby płomień nadziei zgasł w twym sercu, zapewniam cię, odnajdziesz cel swej podróży.

- Kiedy go odnajdę?

- Tego nikt nie wie, dopiero, gdy spojrzysz w oczy śmierci, uzyskasz odpowiedź.

- Czego żądasz w zamian, Pani? – spytałem pomimo tego, że domyślałem się odpowiedzi.

- Twego oddania.

- Jak mam Ci służyć, Pani? – uśmiechnęła się tylko i wiedziałem już, że nie zamierza odpowiedzieć na to pytanie.

- Daję ci szansę, jakiej jeszcze nikt nigdy ci nie dał. Jeśli chcesz mi służyć, musisz ufać. Przed tobą dwie drogi, pierwsza jest prosta i prowadzi wprost w objęcia śmierci. Druga jest kręta i ciernista, zaś jej zwieńczenie stanowi zagadkę. Wybieraj.

Tysiące pytań i wątpliwości zrodziło się we mnie. Odpowiedzią na moje pytania były zagadki i wieloznaczne słowa. Czy mogę zaryzykować, czy powinienem? Skąd mogę wiedzieć, czy to wszystko nie jest kłamstwem? Może to tylko gra albo wymysł pogrążonego w szaleństwie umysłu? Lecz cóż miałem do stracenia?

- Zgadzam się.

Schyliła się i ujęła moją prawą dłoń. Delikatnie dotknęła palcem wewnętrznej strony mojego przedramienia. Po chwili pojawił się nań symbol Inkwizycji.

- Pozostawiam ci to, abyś pamiętał o swych słowach.

Zapadłem w czerń jej oczu.



Gdzie, na wszystkie demony tego świata, tym razem jestem? Otaczają mnie nagie konary czarnych, martwych drzew. Po pomarszczonej korze spływa gęsty, żółty śluz. Boję się choćby poruszyć, wokół mnie tysiące obleczonych w łachmany, powykręcanych w nienaturalnych pozach ciał. Grube, białe larwy wyżerają fragmenty gnijącej skóry i sinego mięsa, odsłaniając żółte kości. W oddali dostrzegam wózek zbieracza ciał, on sam, dotknięty oddechem śmierci, zamarł w bezruchu. Przeklęte miejsce, nawet padlinożercy je opuścili.

- Musisz mi ufać – szept dobiegający zewsząd.

- Dlaczego tu jestem?

- Wybrałam cię.

Pojawiła się znikąd, unosząc się kilka centymetrów nad tym groteskowym cmentarzem. Szkarłatny płaszcz okrywa sylwetkę, twarz skryta pod kapturem. Trzyma na rękach dziecko. Niemowlę naznaczone jest chorobą, zdeformowane niewielkie ciałko trzęsie się. Przechodzi mnie dziwny dreszcz, kiedy patrzę na siną, pokrytą ropiejącymi wrzodami skórę. Niewielka główka obraca się w moją stronę, z bezzębnych ust cieknie krwista ślina. Patrzy na mnie zasnutymi bielmem oczami. Powinienem czuć obrzydzenie i odrazę, zamiast tego litość przepełnia moje serce.

- Kim jesteś i czego chcesz ode mnie?

Istota nie odpowiada. Podchodzę do niej, brnąc w oślizgłych ciałach, na wyciągnięcie dłoni. Nie mogę dostrzec jej twarzy, kaptur zbyt dobrze chroni ją przed moim wzrokiem.

- Czego chcesz...?

- Staniesz się naczyniem – syczący głos na granicy szeptu. – Powiernikiem mej mocy.

Słyszałem już te słowa. Słyszałem je z ust upadłego Anioła, który nawiedził me koszmary.

- Twoja dusza i serce stały się pustym naczyniem. Odrzucając upiory przeszłości odrzuciłeś też część siebie. Nie możesz powrócić do świata żywych pusty, niekompletny.

Nadal unosząc się w powietrzu wyciągnęła do mnie dłonie, na których spoczywało dziecko.

- Przyjmij mój mroczny dar, Natanielu.

- Jeśli nie zechcę tego uczynić, co wtedy?

- Odrzuciłeś dłoń śmierci, jeśli odrzucisz klucz otwierający drogę do świata śmiertelnych pozostaniesz tu, w miejscu zawieszonym pomiędzy tym, co żywe a tym, co martwe. Na zawsze.

Delikatnie zabrałem dziecko spoczywające w jej ramionach, a po chwili wahania przytuliłem je. Niemowlę przestało się trząść, zamiast tego wbiło paznokcie w moje ciało. Z niewielkich ran popłynęły strużki krwi. Nie zrobiłem nic, aby mu w tym przeszkodzić, czułem, iż nie powinienem tego czynić. Spojrzałem pytająco na unoszącą się przede mną postać.

- Stało się – syknęła.

Zamknąłem oczy. Pan Snu zabrał mnie z tego przeklętego miejsca wprost do swego królestwa.



Malujący Mocą spojrzał krytycznym okiem na tatuaż będący efektem jego pracy. Po chwili uśmiechnął się do siebie, nie dostrzegając żadnej skazy mogącej zniszczyć jego dzieło. Potarł dłonią zmęczone oczy i wstał. Zdrętwiałe mięśnie zaprotestowały gwałtownie. Doba nieprzerwanej pracy boleśnie przypomniała o sobie. Mężczyzna sięgnął po stojący nieopodal kubek i opróżnił go jednym haustem, kojąc wyschnięte gardło. Cały czas niespokojnie wpatrywał się w owoc swej pracy. Nagle tatuaż zabłysnął purpurowym światłem, zaś sam wzór wtopił się głęboko w poszarpaną skórę.

- Stało się – powiedział cicho mężczyzna.

Mnisi powstali z klęczek i opuścili pokój.

- Wezwij żołnierzy, niech zabiorą go stąd – zwrócił się Malujący Mocą do stojącego w kącie sługi. Odprowadził go wzrokiem, po czym spojrzał na leżącego i mruknął:

- Życzę ci, abyś nigdy nie pożałował decyzji, którą podjąłeś.

Ostatni raz przyjrzał się swemu dziełu, po czym skierował swe kroki w stronę wyjścia.



Ubrana w łachmany postać z uwagą wpatrywała się w zarys cytadeli majaczący na horyzoncie. Pomimo, że wszechogarniająca ciemność stanowiła doskonałą osłonę przed wścibskimi oczyma, on skrył się za grubymi murami, na najwyższej kondygnacji spalonego budynku. Długie, rzadkie i białe niczym śnieg włosy rozwiewał cuchnący wiatr. Dłoń mocniej ścisnęła długą, wykonaną ze szlachetnego drewna laskę, kiedy postać unosiła się z nienaturalnej, skulonej pozycji, w jakiej trwała do tej pory. Blade światło księżyca rozświetliło pooraną zmarszczkami oraz licznymi bliznami twarz. Mężczyzna nie wyglądał staro, ale jego skóra sprawiała wrażenie, jakby ktoś naciągnął ją na czaszkę i umocował, używając do tego celu tępego ostrza, ognia i grubych nici.

Był Cieniem, przybrał to imię, kiedy jego przemiana dokonała się. Doskonale pamiętał tę pełną goryczy chwilę. Został potężną istotą, lecz ciało zmieniło się w poszarpany strzęp, krzywe zwierciadło przeszłości. Nazwał się Cieniem, gdyż tylko tyle pozostało z dawnego oblicza.

- Cierpliwości, pozostało już niewiele czasu – wypowiedział na głos swoje myśli.



Tym razem przebudzenie nie przyniosło kolejnej fali bólu. Leżałem, delikatnie nabierając powietrza w płuca, z każdym oddechem coraz więcej i więcej. Jedynie lekkie kłucie w piersi przypominało o odniesionej ranie. Jak długo tu byłem? Ostatnie dni, a może i tygodnie, upłynęły na bolesnych powrotach świadomości, trawiony gorączką nie potrafiłem odróżnić jawy od snu. Pamiętam twarze o zszytych grubymi nićmi oczach, ustach i uszach. Twarze przeradzające się w koszmarne stwory, których macki zakończone ostrymi kolcami rozrywały mi pierś. Pamiętam długie zęby rozszarpujące moje ciało, pyski bestii chłepcące krew i majaczące w tle okrutnie zdeformowane postacie, których nie sposób opisać.

Z trudem otworzyłem sklejone zaschniętą ropą powieki i rozejrzałem się po niewielkim pomieszczeniu. Łóżko, krzesło, na którym spoczywały jedynie lniane spodnie i koszula, oraz niewielki stolik, stanowiły umeblowanie pokoju. Ostrożnie usiadłem na łóżku i popatrzyłem na okno, przez które dochodził blask szarego dnia. Miałem dziwne przeczucie, że gdybym przez nie spojrzał, widok pewnie by mnie nie zachwycił. Instynktownie potarłem lewą dłonią prawe przedramię, które natychmiast przeszył dreszcz. Wreszcie mój wzrok padł na misterny symbol Inkwizycji zdobiący skórę. Zamarłem, nie dowierzając własnym oczom.

Czy byłem zdrajcą? Czy godząc się na służbę Władczyni zdradziłem upadłą ojczyznę, martwego króla i swoją rodzinę? Wszak przelałem zań krew i prawie wyzionąłem ducha na polu bitwy. Nie uciekłem, do ostatniego oddechu broniłem sztandaru walcząc z imieniem władcy na ustach. Czy naplułem na groby moich braci w walce?

Rozmyślania przerwało wejście milczącego sługi, trzymającego w dłoniach ręcznik. Skłonił się i gestem nakazał mi, abym szedł za nim.

- Czy kiedykolwiek odzywasz się do kogoś? – spytałem z nutą złośliwości w głosie wiedząc, że i tak nie odpowie.

Mężczyzna czekał cierpliwie nie okazując w żaden sposób tego, że słyszał zadane pytanie.

- Dobra, już wstaję.

Jakakolwiek dyskusja nie miała najmniejszego sensu. Cierpliwość tych ludzi była wprost nie do opisania. Stałby tu tydzień, gdyby trzeba było.

Ostrożnie postawiłem stopy na zimnej podłodze i wstałem. Kolana ugięły się pode mną i gdyby nie krzesło, upadłbym. Odczekałem dłuższą chwilę pozwalając, aby zdrętwiałe mięśnie przyzwyczaiły się do ponownej pracy. Mogłem się tego spodziewać.

Po ranie na mojej piersi pozostała tylko gruba blizna, co wskazywało na długi okres, jaki zabrało mi dochodzenie do zdrowia. Zabrałem z krzesła zawieszoną nań koszulę oraz spodnie, wyprostowałem się i powiedziałem:

- Możemy iść.

Sługa skinął głową i wolnym krokiem skierował się w stronę drzwi. Klnąc na swoje mięśnie poszedłem za nim.



Z lubością zanurzyłem się w gorącej wodzie. Gęsta para oraz przyjemny zapach mydła relaksowały przynosząc ukojenie. Ponure myśli odpłynęły gdzieś w dal.

Tatuaż. Głos napłynął prosto z podświadomości. Przed oczami pojawił się obraz starca malującego skomplikowany wzór na moich plecach. Odchyliłem głowę, aby choć kątem oka zobaczyć to, co stworzył. Dostrzegłem jedynie kilka linii, ale nie miałem żadnych wątpliwości, że symbol jest imponujących rozmiarów.

Psiakrew, skąd o nim wiedziałem? Dlaczego pamiętam twarz człowieka, który go zrobił? Pamięć podsuwała obrazy, których bez wątpienia nie mogłem dostrzec. Tak jakbym stał z boku, obserwując wszystko. Co się ze mną dzieje?



Kolejne dni upłynęły mi na wędrówkach ścieżkami cytadeli. Choć nie miałem wstępu do większości budynków i nie mogłem opuścić murów warowni, to i tak pozwolono mi na dość dużą swobodę. Trochę przeszkadzał mi brak kogoś, z kim mógłbym porozmawiać – żołnierze ograniczali się do warczenia na mnie, zwykli ludzie unikali mnie jak zarazy, a słudzy - cóż, prędzej zmusiłbym nieheblowaną deskę do dyskusji, niźli ich. Jednakże nie narzekałem. Potrzebowałem czasu na uporanie się ze swymi myślami, a może z samym sobą? Postawiony w nowej sytuacji powoli ją akceptowałem.

Wielokrotnie wracałem myślami do przysięgi, którą złożyłem Władczyni; do wizji, które mnie nawiedzały. Najdziwniejsze było to, iż rzeczywiście czułem się oczyszczony, ilekroć wracałem pamięcią do mojego poprzedniego życia, jak to określałem, nie szarpały mną praktycznie żadne uczucia. Twarze i wydarzenia, które tak wiele dla mnie znaczyły, nie wzbudzały emocji. Kiedy na zimno przemyślałem swą przeszłość, wszystko nabrało innych barw, jednakże co najważniejsze - pogodziłem się sam ze sobą. Można by rzec, iż największym darem od Władczyni był spokój, którego doznałem.

Jedyne, co burzyło mój nastrój to świadomość zdrady. Cały czas nie potrafiłem odpowiedzieć sobie na pytanie czy to, co uczyniłem było nią, czy też nie. Tworzyłem dziesiątki usprawiedliwień i oskarżeń, lecz nie udało mi się dojść do żadnych wniosków. Czułem, że jedynie czas może przynieść odpowiedź na nurtujące mnie pytanie.

O ile dobrze pamiętam, nie tylko ja zostałem uratowany, ta myśl też nie dawała mi spokoju. Co się stało z moimi towarzyszami broni? Czy żyją, czy przeszli przez to samo co ja? Może skończyli gdzieś na brudnym targu niewolników, gdyż do końca postanowili pozostać wiernymi temu, czemu służyli? W przeciwieństwie do mnie...



Pewnego dnia sługa przyniósł mi miecz i zaprowadził na niewielki, skromny plac ćwiczebny, ot - kilka manekinów i urządzeń trenujących szybkość, lecz mimo tego doskonale spełniał swoje zadanie. Bardzo szybko to miejsce stało się moim małym światem, pewną formą ucieczki. Nikt tu nie przychodził, nawet żołnierze unikali tego miejsca. Toczyłem tu boje nie tylko z własnymi ograniczeniami fizycznymi, ale również z tym, co zagnieździło mi się głęboko w głowie. Odkąd pamiętam, marny był ze mnie szermierz i pewnie pomimo ćwiczeń niewiele się w tej materii zmieniło. Najważniejsze jednak było to, że dzięki intensywnemu treningowi lżej było na duchu. Bóle ciała odpędzały bóle umysłu.

Czas płynął, a ja coraz bardziej akceptowałem sytuację, w której się znalazłem. Pomimo tego coraz częściej zastanawiałem się nad ceną, jaką przyjdzie mi zapłacić za otrzymany dar. W końcu wszystko ma swoją wartość.



Odpowiedź na dręczące mnie pytanie, a właściwie jej zapowiedź, nadeszła wraz z kolejnym stalowym świtem. Jak zawsze obudził mnie cuchnący wiatr niosący ze sobą wyziewy pochodzące z licznych kopalni i fabryk. Tuż przy drzwiach oczekiwał sługa. Kiedy dostrzegł, że się zbudziłem, wskazał na krzesło, na którym leżało nowe ubranie. Wstałem i przyjrzałem mu się bliżej. Koszula, spodnie, kaftan wykonany z kilku warstw grubej skóry, ozdobiony białym symbolem Inkwizycji na piersiach, rękawice. Na podłodze stały ciężkie buty, wzmocnione dodatkowo stalowymi klamrami. Zarówno ubranie jak i buty wykonano z barwionej na czarno skóry. Bez słowa zacząłem się ubierać, kiedy skończyłem sługa nakazał, abym szedł za nim.

Budynek, w którym przebywałem był mały, więc po chwili znaleźliśmy się na placu, kilku żołnierzy na mój widok skinęło głowami w geście pozdrowienia. Zaskoczony tym zachowaniem odpowiedziałem tym samym. Czyżby chodziło o ten strój?

Sługa poprowadził mnie drogą, którą najrzadziej chadzałem podczas moich wędrówek po cytadeli, prowadziła ona wprost do wieży. Chociaż z biegiem dni jej widok nie budził już we mnie niepokoju, to teraz odczuwałem nieprzyjemne ssanie w żołądku. Co innego przebywać w jej cieniu, a co innego iść wprost do niej. Trochę trwało nim doszliśmy do szerokich schodów, zwieńczonych wykutą ze szlachetnej stali bramą. Sługa pewnie pokonywał kolejne stopnie, wreszcie doszedł na szczyt, obrócił się i spojrzał na mnie wyczekująco. Przełknąłem ślinę i ruszyłem w jego ślady. Strażnicy pilnujący wejścia rozstąpili się, a jeden z nich zastukał opancerzoną dłonią w niewielkie drzwi, umiejscowione w potężnym skrzydle, które po chwili oczekiwania otworzyły się zapraszająco.

Weszliśmy wprost do długiego korytarza, oświetlanego żółtym blaskiem pochodni. Panujący wewnątrz zapach poeta określiłby mianem "oddechu wieków", co w praktyce oznaczało ciężki smród zgnilizny i pleśni. Poszyliśmy wzdłuż korytarza, mijając po drodze dziesiątki niczym nie różniących się od siebie drzwi. Po kilku minutach dotarliśmy do schodów prowadzących, jak przypuszczałem, w podziemia. Były piekielnie wąskie, zakręcone i cholernie śliskie. Kilka razy niewiele brakowało, abym spadł z nich i skręcił sobie kark. Jakim cudem mój przewodnik, który na dodatek trzymał pochodnię, nie miał takich problemów? Kląłem na czym świat stoi. Nim doszliśmy do kolejnego, tym razem krótkiego korytarza, udało mi się obrzucić klątwami cały panteon budowniczych i architektów tego świata.



Siedzący przy stole łowca machinalnie odrywał zębami kawałki przypieczonego mięsa, jakie pozostały jeszcze na kości. Wraz z upływem kolejnych dni częściej powracał myślami do niedawnej rozmowy z Inkwizytorem. Coraz bardziej zadowolony był z podjętej decyzji, samotne włóczenie się po ruinach nie dość, że było niebezpieczne, to na dodatek ostatnimi czasy częściej bywał zwierzyną niż myśliwym. Dodatkowy miecz zawsze się przyda, choć doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że i tak niewiele to pomoże.

Nagle za plecami usłyszał donośne krakanie, zaskoczony zerwał się na równe nogi. Zrobił to jednak wyjątkowo niezgrabnie, stracił równowagę i runął na podłogę. Nad jego głową, na poprzecznej belce podtrzymującej strop, siedział kruk. Ptak sprawiał wrażenie niezwykle zadowolonego z siebie.

- Kurwi synu – leżąca przed chwilą w dłoni Lariusa kość poleciała w stronę ptaka – zobaczysz, kiedyś wyrwę ci z dupy wszystkie pióra!

Łowca krzywiąc się, potarł obolałą głowę, którą wyrżnął w podłogę, niezgrabnie wstał z ziemi, spojrzał na kruka i warknął:

- Dawaj to, co masz dla mnie.

Ptak podleciał do stołu i przysiadł na nim, cierpliwie czekając, aż mężczyzna odwiąże zwitek papieru. Kiedy mężczyzna skończył, kruk wzniósł się w powietrze i szyderczo kracząc wyleciał przez okno.

- Wredne bydlę – burknął Larius i zabrał się za czytanie wiadomości. – Najwyższy czas – powiedział cicho.



Sługa otworzył nadgryzione zębem czasu drzwi, wpuszczając mnie do rozległego pomieszczenia. Sam pozostał na zewnątrz. Obszerne wnętrze wypełnione było regałami, na których spoczywało tysiące książek, zaś w samym środku biblioteki stało imponujących rozmiarów biurko, przy którym siedział człowiek tak stary, iż sprawiał wrażenie jakby śmierć zapomniała wieki temu zakończyć jego żywot.

- Ach... oczekiwałem twego przyjścia – odezwał się, unosząc wzrok znad niewiarygodnie potężnej i grubej księgi. – Podejdź bliżej, niech ci się przyjrzę.

Uczyniłem to, o co mnie prosił.

- Kim jesteś? – spytałem.

- Zwą mnie Zbieraczem Dusz – odpowiedział po chwili. – Choć nie jest to jedyne imię, którym zwykło się mnie określać. Każde z nich niezwykle trafnie opisuje to, czym się zajmuję – rzekł uprzedzając moje pytanie. – Zbieram wiedzę i nanoszę ją na karty historii.

Zbieracz Dusz, znałem to imię doskonale. Wiele legend i traktatów opisuje człowieka, który tak ukochał wiedzę, iż sama Matka Śmierć, dostrzegłszy ogień płonący w jego sercu, naznaczyła go darem życia, którego kres nastąpi wraz z końcem świata. Staremu pierdzielowi z wiekiem najwyraźniej poprzewracało się we łbie.

- A ja jestem piaskowym duszkiem, kiedy mnie zerżniesz spełnię twoje trzy życzenia – powiedziałem ironicznie.

- Więc słyszałeś o mnie? – starzec uśmiechnął się szeroko. – Widzę, że jesteś kimś więcej niż tylko prostym żołdakiem, na dodatek masz poczucie humoru. Ciekawe – naskrobał coś piórem na żółtej stronie – naprawdę interesujące.

- Dobrze więc – nie zamierzałem wdawać się w jałowe dyskusje. To, kim był, właściwie nie miało dla mnie większego znaczenia – czego chcesz?

- Niewiele, gdyż niewiele możesz mi dać.

Spojrzał na mnie uważnie, drżącą dłonią pogładził papier, ujął pióro i zapytał:

- Jak się nazywasz?

- Nataniel Styks.

- Ciekawe nazwisko. Wiesz, że niektóre religie nazywają tak rzekę umarłych? – spojrzał na mnie, oczekując reakcji z mej strony. – Skąd pochodzisz? – zapytał po chwili.

- Z Królestwa Północy, dziś jak podejrzewam z części Imperium.

- Celna uwaga. Dobrze, to wszystko.

- To wszystko? Dla dwóch błahych pytań wezwałeś mnie tutaj?

Starzec spojrzał na mnie i po chwili odpowiedział:

- Teraz twoja przeszłość nie ma już znaczenia. Pozwoliłeś jej odejść, otrzymując w ten sposób dar powtórnych narodzin. Wezwałem cię tutaj, gdyż chciałem spojrzeć na ciebie, dostrzec, kim jesteś. Potraktuj tę chwilę jako punkt wyznaczający twoją przyszłość. Od dziś te strony – wskazał dłonią na księgę – zacznie wypełniać historia twego żywota. Twoje imię oraz pochodzenie są jedynym, co wiąże cię z przeszłością, dlatego są tak ważne. Reszta... Cóż, to tylko pył i zapomnienie.

- Dostrzec kim jestem? W przeciągu kilku chwil?

- Moje oczy, choć naznaczone bielmem czasu, potrafią ujrzeć to, co skryte jest przed spojrzeniem zwykłych ludzi. Widzę wiele rzeczy, choć nie potrafię i nie mogę ci ich wyjaśnić. Możesz odejść – dokończył sucho.

- Co teraz? – spytałem

- Żyj, wykorzystaj szansę, którą ci dano.

Starzec pochylił się nad księgą, ignorując całkowicie moją obecność. Skierowałem swoje kroki w stronę drzwi, przed wyjściem jednak obróciłem się i jeszcze raz spojrzałem na tego starego dziwaka. Ciekawe, o co mu tak naprawdę chodzi?



Sługa odprowadził mnie pod drzwi pokoju, po czym skłonił się i odszedł. Wszedłem do pomieszczenia i mój wzrok padł na siedzącego na oparciu krzesła czarnego kruka. Ptak wpatrywał się we mnie paciorkowatymi oczami, jakby czekając na moją reakcję. Dopiero po chwili dostrzegłem zwitek papieru przywiązany do jego nóżki. Podszedłem doń i delikatnie odwiązałem wiadomość. Ptak otworzył dziób, wydobywając z gardzieli nieprzyjemny skrzek, rozprostował skrzydła i odleciał. Rozwinąłem papier i zacząłem czytać:

Możesz opuścić cytadelę. Dziś po zachodzie słońca strażnicy wypuszczą Cię przez wschodnią bramę. Twój opiekun będzie oczekiwał twego przybycia.

Jeszcze długo wpatrywałem się w równy rząd liter. Nadeszła chwila, której oczekiwałem podczas pobytu w murach warowni. Ciekawe, kim był tajemniczy opiekun, który miał mi wyjść na spotkanie. Cały czas nie wiem, na czym miałaby polegać moja służba. Może wreszcie dowiem się czegoś więcej.



Kiedy spalona ziemia czerniała w złocistym blasku porannego słońca, Władczyni wraz ze swymi sługami wyszła na dziedziniec świątyni i zapłakała szczerymi łzami. Spojrzała ku Niebu, lecz dostrzegła tam jedynie zdruzgotane fragmenty Raju. Spojrzała w otchłań Piekła i ujrzała pustkę. Wreszcie jej wzrok powędrował ku naszemu światu, który stał się przeklętym miejscem wiecznej udręki. Rzekła więc do Opętanych:

- Upuśćcie swej krwi na tę umęczoną ziemię.

Słudzy usłuchali swej pani, a gdy z ich otwartych ran popłynął szkarłat, Władczyni zmieszała ich krew z własną. Tak narodziła się czarna niczym noc wieża. Ci, którzy ocaleli, upadli na kolana widząc potęgę oraz majestat budowli i oddali hołd jej stwórczyni. Powiadają, iż właśnie wtedy stalowe chmury przysłoniły błękit nieba i złoto słońca. Od tej chwili dzień stał się żałobnym wspomnieniem tego, czym niegdyś był.

Pięciu Opętanych opuściło sczerniałe ruiny miasta i weszło pomiędzy żywych, głosząc potęgę Władczyni. Zakazała ona mówić o odejściu Bogów i choć niektórzy usłyszeli pełen bólu skowyt swych nieśmiertelnych dusz, to jednak ułomne zmysły nie potrafiły wyczuć powodów cierpienia.

Z dnia na dzień coraz więcej żywych przybywało do miasta. Choć powody, dla których tu przybyli różniły się od siebie, to jedna rzecz ich łączyła: nadzieja na lepsze jutro. Powoli, w trudzie i znoju życie znów kiełkowało w sczerniałej ziemi...

Przez lata Opętani niestrudzenie krążyli pośród śmiertelników a ich imiona stały się znane w każdym zakątku tego świata.

Fałszywy Prorok, zwany również Kusicielem. Ten, który włada iluzją, tworzy fałszywe obrazy w umysłach śmiertelnych.

Pijący Krew. Ten, który włada zniszczeniem i pożogą. Krwawy generał niosący śmierć na niezliczonych polach bitew. Ścieżka jego życia naznaczona jest gnijącymi ciałami pokonanych wrogów.

Kroczący z Umarłymi. Ten, który włada umarłymi. Na jego wezwanie przybywają istoty, które nigdy nie powinny chadzać pośród żywych. Potrafi zniewolić ich umysły, podporządkować swej woli.

Głosiciel. Ten, który włada sercami. Jest tam, gdzie śmiertelni. Spotkać go można pod postacią matki tulącej umierającą sierotę, dobroczyńcy wyciągającego pomocną dłoń tym, którzy utracili nadzieję, czy przynoszącego ukojenie zbolałym duszom kapłana.

Czterech z pięciu. Imię ostatniego musi pozostać w zapomnieniu. Łzę, którą przyjęło jego serce, splugawił Pan Piekieł, znacząc ją swym przeklętym dotykiem. Wyklęty, tak jak wcześniej jego pan, karmił się buntem, wystąpił przeciw tej, której winien był posłuszeństwo. "Imię jego Legion", słowa te naznaczyły jego duszę.

Zdrada zrodziła Inkwizycję. Władczyni, widząc upadek swego sługi powołała do życia armię oddanych jej bezgranicznie żołnierzy. Prowadzeni przez Opętanych wojownicy rozbili legiony upadłych, zaś buntownika uwięzili mocą klątw, zaklęć i pieczęci.

Lecz raz zasiane nasiona zła zawsze będą rodzić zgniłe owoce. W każdym miejscu tego świata kryją się przed wzrokiem ludzkim ci, którzy pamiętają swego mrocznego Pana. Upadłe anioły, plujące nienawiścią demony, zohydzeni mieszkańcy czyśćca i skuszeni kłamstwem ludzie. Wszyscy czekają na powrót buntownika. Łowcy są naszą ostatnią nadzieją. Narodzeni na nowo, skażeni dotknięciem demonów, krążą pośród nas polując na źródła zarazy...


z Ksiąg Utraconych




Zachodzące słońce naznaczyło krwawymi pręgami ciężkie, nabrzmiałe trucizną chmury. Z gardzieli upiornych głosicieli nocy wyrwał się przenikliwy wrzask witający mroczną matkę. Jakby w odpowiedzi, cytadela rozbłysła blaskiem oliwnych lamp, które rozdarły noc i wygnały cienie do pogrążonych w ciemności kryjówek.

Powoli zbliżałem się do ciężkich wrót strzegących cytadelę. Powinienem coś czuć, strach, zaciekawienie, obawy, cokolwiek. Spokój. Zakuci w stal strażnicy na mój widok bez słowa uchylili potężne skrzydła bramy. Nim przekroczyłem mury warowni, odwróciłem się i w duchu pożegnałem się z miejscem będącym dla mnie domem przez ostatnie tygodnie. Spojrzałem na oblepioną czernią sylwetkę wieży i lekko skłoniłem głowę.

Głuchy dźwięk zamykanych za mną wrót wyrwał mnie z zadumy. Co teraz? – spytałem samego siebie. Rozejrzałem się w poszukiwaniu tego, który miał oczekiwać mojego przybycia. Nie dostrzegłem nikogo, kto okazywałby większe zainteresowanie moją osobą.

Spojrzałem na szeroki, ginący w ciemności trakt, na którym się znajdowałem. Wokół rozpalonych na bruku ognisk siedzieli ubrani w łachmany włóczędzy, bogato strojeni szlachcice oraz prosto acz schludnie odziani zwykli mieszczanie. Połączyło ich oczekiwanie na wschód słońca, kiedy to potężne wrota otwierają się i grupki ludzi w pokorze zdążają wprost do bram wieży. Będąc jeszcze mieszkańcem cytadeli spytałem jednego ze strażników o powód ich przybycia. Burknął tylko "pokuta", po czym kazał mi się wynosić. Kusiło mnie, aby podejść do jednej z grupek i dowiedzieć się nieco więcej, ale doświadczenie podpowiadało mi, że tego typu ludzie nie są skłonni do udzielania jakichkolwiek odpowiedzi. Mój wzrok padł na niewyraźne litery wyrzeźbione na kamieniach brukowych, schyliłem się, aby przyjrzeć mu się nieco uważnej. Udręka – głosił wyryty w języku Imperium napis.

Otaczały mnie ruiny, zniszczone budynki, które powoli pochłaniał zawsze głodny czas. Puste otwory, będące niegdyś oknami, sprawiały wrażenie czarnych, wpatrzonych we mnie oczodołów konających bestii. W niektórych budynkach płonął ogień, wskazując na to, że ktoś uczynił zeń swój dom. Smutek i grozę emanującą z tego miejsca potęgowało ciężkie, kwaśne powietrze wgryzające się głęboko w płuca.

Powoli ruszyłem wzdłuż traktu, uważnie rozglądając się w poszukiwaniu mojego przewodnika. Jednakże siedzący przy ogniskach ludzie rzucali jedynie przelotne, ponure spojrzenia i z żadnej twarzy nie wyczytałem niczego poza smutkiem. Wraz z kolejnymi chwilami powoli narastała we mnie ochota, aby rzucić się pędem wzdłuż drogi i uciec z tego przeklętego miejsca. Pozostawić je daleko w tyle. Co dalej? Pytanie bardzo szybko ostudziło płomień buntu tlący się w mym sercu. Miałem wrócić do domu, który zniknął już z map, a może włóczyć się po świecie z bandą poszukiwaczy przygód w nadziei, że znajdę złoto w grobowcach i ruinach splądrowanych już tyle razy, że wyniosły się z nich miłujące ciszę i spokój nietoperze?

Kolejne pełne niepewności minuty upłynęły mi na ponurych rozmyślaniach. Im dłużej wpatrywałem się w otaczające mnie ruiny, tym bardziej czułem, że coś jest nie tak, jakbym przeoczył niezwykle istotny szczegół. Intensywnie poszukiwałem źródła niepokoju, lecz moje starania nie przyniosły żadnego rezultatu.

Mgła zasnuwa twoje oczy, zerwij całun ślepoty...

Głos w mojej głowie. Czaszkę przeszył zimny sopel bólu. Umysł wypełniły słowa. Słowa, które bez wątpienia nie należały do mnie.

Spójrz moimi oczami, spójrz...

Znów to samo, jednakże tym razem słowa stały się wyraźniejsze, a ból mniejszy. Delikatnie dotknąłem czoła i zacisnąłem powieki w nadziei odgonienia czegoś, co wżarło mi się w głowę. Po chwili było już po wszystkim, niepewnie otworzyłem oczy i rozejrzałem się ostrożnie. Musiałem zachowywać się dziwnie, gdyż przyciągnąłem ciekawskie spojrzenia otaczających mnie ludzi. Odetchnąłem głęboko i wolnym krokiem ruszyłem przed siebie.

Im bardziej oddalałem się od cytadeli, tym mgła stawała się gęstsza i coraz mniej ludzi odpoczywało na skraju drogi. Nie wiem, jak długo szedłem, zamyślony nawet nie zauważyłem, kiedy wokół mnie, jak okiem sięgnąć, nie było żywego ducha. Właściwie nie mogłem dostrzec niczego, co znajdowało się ode mnie dalej niż na wyciągnięcie dłoni.

Wtedy poczułem dławiący smród, przeszywający zapach zgnilizny i moru. Zadrżałem, w jednej chwili przeniosłem się na powrót w koszmar. Spowiła mnie gęsta, żółta i brudna mgła, cuchnący wyziew z samego przedsionka piekła. Trakt, po którym stąpałem, również się zmienił. Kamienne łby, wcześniej idealnie gładkie, teraz stały się wykręconymi w grymasie potwornego bólu twarzami, z których oczu, nozdrzy i ust, wypływała gęsta, lepka ciecz.

- Płaczący krwią potępieni. Pozostaną tu, dopóki ich grzechy nie zostaną wybaczone.

Rozejrzałem się w poszukiwaniu właściciela głosu, lecz mgła zbyt dobrze skrywała mówcę.

- Jestem tym, który ma przeprowadzić cię przez fałszywy całun kłamstwa.

Dopiero po chwili dostrzegłem niewyraźną, zasnutą ciężkim oparem postać.

- Jestem strażnikiem Drogi Udręki. Chodź za mną.

Wreszcie mgła, jakby na rozkaz, rozstąpiła się i mogłem przyjrzeć się tajemniczemu przewodnikowi. Nie był to bynajmniej przyjemny dla oka widok. Chorobliwa biel skóry pokrytej krwawymi pręgami blizn mocno kontrastowała z czernią dziwacznej, pozbawionej rękawów, o wysokim kołnierzu, szaty. Łysa czaszka, siny tatuaż zdobiący szyję i pozbawione źrenic oczy nadawały mężczyźnie upiorny wygląd. Trzymana przezeń w dłoni latarnia płonęła srebrzystym blaskiem. Chłop był tak paskudny, że nawet ciężko głodujący pies pomyślałby dwa razy, nim wziąłby od niego kiełbasę.

- Dokąd mnie prowadzisz?

- Przed oblicza tych, którzy zostali przeklęci i pozostali w tym mieście, gdyż bramy, którymi winni przejść, zieją pustką. Stali się częścią tego miejsca, tak jak wypalona ziemia i sczerniałe ruiny. Oni zadecydują o twej przyszłości, młody łowco.

Wspaniale. Znów trafiłem na pokręconego dziwaka, który za cel swego życia obrał mielenie ozorem w taki sposób, aby nikt nie wiedział, o co mu chodzi. Czekałem tylko, kiedy zacznie robić przygłupie miny, mające budować mroczną aurę wokół jego postaci.

- Mojej przyszłości? – spytałem w nadziei, że wreszcie cokolwiek zrozumiem z tego bełkotu.

- To, co do tej pory cię spotkało, wybory, których dokonałeś i wreszcie Sługa, którego przyjąłeś było jedynie częścią tego, co czeka na końcu drogi, którą postanowiłeś kroczyć. Wiele musisz dostrzec i wiele zrozumieć.

Znowu nic nie zrozumiałem, prawdę powiedziawszy nawet nie zakładałem, że będzie inaczej.

Szliśmy, pogrążeni w milczeniu. Rozglądałem się uważnie, w nadziei dostrzeżenia czegokolwiek, co pozwoliłoby mi zorientować się gdzie jestem, jednak na niewiele to się zdało, mgła otulała nas zbyt gęsto. Powinny otaczać nas ruiny, lecz miałem dziwaczne przeczucie, że tak nie jest.

- Ta mgła, skąd wzięła się tak nagle? – zwróciłem się do pleców przewodnika.

- To ty ją stworzyłeś, nie potrafisz dostrzec prawdy, zaufać oczom Sługi, który znajduje się w tobie. Mgła jest cuchnącym wyziewem miejsca, z którego pochodzi, w ten sposób stara Ci się przypomnieć o swej obecności. Jeszcze nie jesteś łowcą, ale to się zmieni i wtedy zrozumiesz moje słowa, zrozumiesz również Sługę.

- Nie jestem łowcą?

- Staniesz się nim wtedy – pozwolił, abym się z nim zrównał i spojrzał na mnie – gdy naprawdę będziesz tego chciał. Dokonałeś wyboru, to prawda, jednakże cóż to był za wybór, śmierć albo życie? Każdy, kto znalazłby się na twoim miejscu, postąpiłby tak samo.

- To wszystko?

- Ależ nie, miasto musi również chcieć ciebie. Chyba nie myślałeś, że wszystko leży w twoich rękach?

Nie zdążyłem odpowiedzieć ani zapytać o to, co miał na myśli, gdyż nagle zatrzymał się i powiedział:

- Jesteśmy na miejscu.

Kiedy wypowiedział te słowa, mgła przed nami rozrzedziła się, a moim oczom ukazały się imponujące, kute ze stali wrota. Mój przewodnik podszedł do jednego ze skrzydeł i położył nań dłoń. Po chwili do mych uszu dobiegł odległy, jękliwy głos pracującego mechanizmu. Wrota powoli rozstąpiły się, ukazując zionącą czernią pustkę.

- Tę drogę musisz pokonać już sam. Znajdziesz tam odpowiedzi na trapiące cię pytania.

- Dlaczego nie możesz iść ze mną?

- Ponieważ mój czas jeszcze nie nadszedł, moja udręka nie dobiegła końca. Jednakże pewnego dnia nadejdzie moja kolej – dodał z nadzieją w głosie, lecz jego oczy przeczyły słowom i wyrażały tylko bezdenny smutek.

Bez słowa wkroczyłem w zimną, nieprzyjazną czerń.



Ukryty w ciemności łowca uważnie obserwował młodego mężczyznę wkraczającego do ponurego gmachu Wiedzących. Mgła spowijająca trakt, łącząca kłamstwo z prawdą, nie była dlań żadną przeszkodą. Patrzył oczyma Sługi, dla którego fałszywy całun nie stanowił żadnej zasłony. Powrócił myślami do chwil, kiedy przechodził to samo i zadrżał. Nie było to nic, co mógłby mile wspominać. Splunął i odgonił niemiłe obrazy z przeszłości. Tymczasem potężne wrota zatrzasnęły się z łoskotem, zaś mgła rozpłynęła się w powietrzu równie szybko jak się pojawiła. Jedyne, co pozostało Lariusowi, to oczekiwanie. Ziewnął i znudzony rozejrzał się wokół siebie, po chwili udało mu się z mroku wyłowić sylwetkę drugiego łowcy, który znajdował się po drugiej stronie traktu. Ich oczy spotkały się i obaj łowcy wymienili pozdrowienia. Zaspokoiwszy ciekawość, drugi z łowców zniknął w czerni, pozostawiając Lariusa samego.

Cień cierpliwie obserwował rozwój sytuacji, jego wzrok padł na skrytych w sczerniałych ruinach łowców. Jeden z nich odszedł równie szybko jak się pojawił, drugi zaś pozostał i skoncentrował swą uwagę na ponurej budowli, zupełnie nie interesując się tym, co działo się wokół niego. Mężczyźnie było to jak najbardziej na rękę – chroniące go zaklęcie nie mogło go ukryć przed wzrokiem Sługi. Musiał czekać i pod żadnym pozorem nie mógł pozwolić, aby któryś z łowców dostrzegł jego obecność. Sporo ryzykował, lecz musiał dowiedzieć się jak najwięcej na temat nowego przeciwnika, który pojawił się w grze.



Otoczyły mnie głosy, tysiące szeptów, westchnień i słów zbyt cichych, bym mógł zrozumieć ich znaczenie. Nadal nic nie widziałem, gdyż panującej czerni nie rozświetlał nawet najdrobniejszy promyk światła. Targały mną wątpliwości i pytania, lecz nie śmiałem wydać z siebie choćby najcichszego dźwięku, czując grozę i majestat miejsca, w którym się znajdowałem. Czas płynął, dłużąc się niemiłosiernie, jednakże cierpliwie czekałem walcząc z powoli ogarniającym mnie niepokojem. Wreszcie szepty ucichły, zastąpione przez pełną napięcia ciszę.

- Nie powinieneś się obawiać – dobiegł mnie przepełniony spokojem i pozbawiony jakichkolwiek emocji głos – nie jesteśmy tu po to, by uczynić Ci jakąkolwiek krzywdę, Natanielu Styks.

- Nie zamierzamy uczynić nic, by zadać ból twemu ciału – powiedział ktoś inny. – Jeśli zaś zranimy twój umysł i serce, to wiedz, iż nie jest to naszym zamiarem.

- Kim jesteście i co to za miejsce? – spytałem bynajmniej nie uspokojony, miałem serdecznie dość cyrku, który kręcił się wokół mnie w ostatnim czasie.

- Cierpliwości – tym razem przemawiała kobieta. – Odpowiedzi nadejdą, lecz jeszcze nie teraz.

Po tych słowach, niczym na dany rozkaz, zapłonęły pochodnie i wreszcie mogłem obejrzeć miejsce, w którym się znalazłem. Stałem pośrodku czegoś, co niegdyś mogło służyć za arenę. Naprzeciw mnie stały trzy postacie, kobieta uśmiechnęła się do mnie, mężczyźni zaś ograniczyli się jedynie do leniwego spojrzenia. Ponad moją głową znajdowały się długie rzędy miejsc, zebrana publiczność wpatrywała się we mnie, jakby oczekując pierwszego kroku z mej strony. Cisza.

Coś było nie tak, poczułem w sercu ukłucie niepokoju, lecz nie potrafiłem znaleźć jego przyczyny.

Zaufaj moim oczom – znów w mojej głowie zapłonął jadowity głos, szkarłat bólu przysłonił mi wzrok. Upadłem na kolana.

Wreszcie zrozumiałem, gdy spojrzałem przez całun czerwieni odnalazłem źródło trawiącego mnie niepokoju.

- Jesteście martwi – wysyczałem, starając się przezwyciężyć cierpienie, które nie pozwalało mi stanąć na nogi – Bogowie, wszyscy jesteście martwi!

Ból ustąpił. Z trudem wstałem, lecz sparaliżowany strachem nie mogłem się zdobyć na żadną reakcję.

- Wreszcie spojrzałeś oczami bestii zaklętej na dnie twej duszy – odezwała się kobieta. – Masz całkowitą rację, młody łowco, nasze życie dobiegło końca.

- Czego chcecie? – spytałem zduszonym głosem.

- My? – odezwał się jeden z mężczyzn i podszedł do mnie. – Przecież to ty chcesz czegoś od nas.

- Wszak odrzuciłeś dłoń śmierci i poprosiłeś Panią, by pozwolono nadal kroczyć Ci pośród żywych – rzekł drugi.

- Więc prawidłowe pytanie brzmi: czego ty chcesz od nas? – powiedział poprzednik.

- Ja? Na upadłych władców piekieł, o czym wy mówicie? – spytałem ostro, lecz po chwili pożałowałem swego tonu. Wydzieranie się na upiory, duchy czy jakieś inne cholerstwo, szczególnie, kiedy przewaga liczebna nie była moim atutem, nie należało do najrozsądniejszych posunięć.

W odpowiedzi na moje słowa po trybunach przeszedł jęk niezadowolenia. Kobieta stanowczym ruchem dłoni nakazała jednak milczenie. Powoli podeszła do mnie i powiedziała:

- Twój los nie został jeszcze przesądzony. Do nas należy ostateczna decyzja.

- Bycie łowcą jest wielką odpowiedzialnością – odezwał się stojący najbliżej mnie mężczyzna. – Darem, którego nie można powierzyć komuś, kto na to nie zasługuje. Czy wiesz, Natanielu, na czym polega rola łowcy?

- Służyć Pani – odpowiedziałem po chwili nieco uspokojony tym, że nic nie rozerwało mi gardła, nie wyssało krwi i nie zeżarło wnętrzności.

- Nie do końca, jednakże pomogę ci zrozumieć. Komu, twoim zdaniem służy Władczyni?

- Bogom? – zaryzykowałem.

- A jeśli powiem ci, że Bogów nie ma?

Miałem przedziwne wrażenie, że nazwanie umarłego heretykiem nie byłoby najszczęśliwszym posunięciem.

- Nikomu?

- Mylisz się – odparł. – Pani służy miastu.

- Miasto zaś służy Pani – odezwała się kobieta.

- My zaś jesteśmy miastem – dodał drugi mężczyzna. – Komu więc ty jesteś winny wierność?

Nie odpowiedziałem, pytanie stanowiło odpowiedź.

- Lecz abyś mógł pojąć istotę naszych słów, musisz zobaczyć to, czego my byliśmy świadkami – powiedziała niemalże szeptem kobieta. – Podaj mi swoją dłoń.

Bez słowa sprzeciwu wykonałem polecenie. Drugą dłonią delikatnie dotknęła mojej twarzy i spojrzała mi w oczy.

- Doświadcz tego, co było naszym udziałem.



Spodziewałem się bólu, lecz ten nie nadszedł. Zamiast tego oślepiło mnie jaskrawe światło. Gdy odzyskałem wzrok, świat wokół mnie zmienił się nie do poznania. Arena znikła, ja zaś byłem w tętniącym życiem mieście. Otaczało mnie dziesiątki kolorowych straganów, pełnych mniej lub bardziej przydatnych towarów, których walory zachwalali krzykliwi sprzedawcy i ich pomagierzy. Nieco dalej kilka trup aktorskich walczyło o pozyskanie jak największej ilości widzów. W tłumie dostrzec można było jeszcze kilku kapłanów, strażników miejskich oraz żołnierzy rzucających pożądliwe spojrzenia w stronę kobiet i garnców z winem. Obrazu dopełniała roześmiana dzieciarnia, której głównym celem było dokuczanie każdemu, kto był na tyle głupi, by znaleźć się w ich pobliżu.

Dopiero po dłuższej chwili, kiedy oswoiłem się z tym co widziałem, zrozumiałem, iż byłem jedynie biernym obserwatorem. Zabawne uczucie, byłem świadomy swej obecności, lecz nie miałem żadnego wpływu na otaczający mnie świat. Mogłem jedynie oczekiwać tego, co miało się wydarzyć.

Nie musiałem czekać zbyt długo.

Nagle złociste słońce przysłoniły ciężkie, czarne chmury, wściekły ryk wiatru zagłuszył panujący gwar. Ludzie zwrócili swe oczy ku niebu. Cisza.

Wtedy rozpętało się piekło. Niebiosa rzygnęły ogniem, zatapiając świat w morzu płomieni. Jakby na wezwanie, ziemia rozstąpiła się i wypluła ze swych trzewi potoki gorącej lawy. Ludzie umierali cierpiąc katusze, ich ciała płonęły, lecz okrutny ból nie pozwalał im utracić zmysłów. Ginęli powoli w straszliwych męczarniach.

Gdy wszystko wokół mnie trawił ogień, z nieba i ziemi wyłoniły się armie Światła i Ciemności, które starły się ze sobą w morderczej walce.

Kolejne obrazy przesuwały się przed moimi oczami w błyskawicznym tempie. Dostrzegłem wypalone, puste ruiny, kobietę, która stworzyła potężną, pnącą się ku niebiosom wieżę, kolejną wojnę i narodziny łowców. W kilka chwil poznałem historię miasta, lecz nie było to wszystko, czego miałem doświadczyć.

Znów na moment oślepiło mnie jaskrawe światło. Teraz stałem na zasnutej czernią równinie. Nie byłem sam. Wszędzie jak okiem sięgnąć dostrzegałem cienie zmarłych, tych którzy stali się ofiarami wojny między Niebem a Piekłem. Poczułem, jakbym był jednym z nich, lecz nie to najbardziej mnie przeraziło. Umarli czuli strach i zagubienie. Bramy, które powinny prowadzić do innego życia, zionęły pustką. Bogowie pozostali głusi na szlochy i błagania. Nie ma ich, odeszli i pozostawili za sobą ten plugawy świat.



- Czy teraz rozumiesz?

Znów znajdowałem się na arenie. Czułem na sobie pełne bólu i udręki spojrzenia tych, którzy otaczali mnie na równinie. Stałem się częścią ich cierpienia. Rozumiałem, lecz wiedza nie przyniosła mi ukojenia, jedynie strach. Spojrzałem na stojącą naprzeciw mnie kobietę.

- Tak – odpowiedziałem cicho.

- Łowcy zostali stworzeni między innymi po to, by chronić tę udręczoną ziemię oraz jej mieszkańców.

- Przed kim?

- Nie wszystko jeszcze ujrzałeś, więc odpowiedź byłaby niepełna. Widziałeś przeszłość, lecz jeszcze nie ujrzałeś teraźniejszości.

- Wiedz, że decyzja co do twego losu, nadal nie została podjęta – odezwał się jeden z mężczyzn. – Nie tylko przez nas, ale również przez ciebie. Wyczuwam w twym sercu chaos, Siewco Zarazy – ostatnie słowa wypowiedział wolno, kładąc nań wyraźny nacisk – wyczuwam chaos i nienawiść. Nienawiść do własnego gatunku. Czy zaprzeczysz mym słowom?

- Nie – odpowiedziałem po dłuższej chwili, nieco zaskoczony pytaniem.

- Te dwa uczucia doprowadziły do tego, że wybrała cię Pani Zarazy. Jeśli pozwolimy abyś stał się łowcą, skutki mogą być, lecz nie muszą, opłakane. Tak było z twoimi poprzednikami – niektórzy z nich wystąpili przeciw miastu, inni zaś okazywali się wiernymi sługami.

- Tacy jak ja – znów niewiele rozumiałem – co masz na myśli?

- Pani Zarazy – powiedziała kobieta – jest uosobieniem chaosu. Nikt nie wie, gdzie się pojawi i dlaczego. Nie kieruje się logicznymi przesłankami. Sługa, którego przyjąłeś, jest jej częścią i postępuje podobnie jak ona, może wpływać na twój los w różnoraki sposób. Jego wpływ, twoje uczucia, to wszystko może doprowadzić do katastrofy. Stanowisz dla nas potencjalne zagrożenie. Musimy się zastanowić, czy wart jesteś ryzyka.

- Cóż w takim razie ja mam robić?

- Czas, byś spojrzał poprzez całun ślepoty.

Z jej dłoni spłynął błękitny płomień, który wgryzł się głęboko w ziemię. Po chwili wyrosła zeń dziwaczna, pozbawiona skrzydeł brama. Z jej wnętrza wyszedł trzymający w dłoni płonącą zielenią latarnię karzeł, który zwrócił się do kobiety.

- Wszystko gotowe – popatrzył na mnie spod krzaczastych brwi. – To on?

- Tak drogi przyjacielu. Arawian będzie twoim przewodnikiem – zwróciła się do mnie.

- Gdzie mnie poprowadzi?

Uśmiechnęła się tylko.

- Chodźmy, czas nagli – powiedział karzeł i zniknął w objęciach portalu.

Jeszcze raz omiotłem wzrokiem arenę. Po tym, co spotkało mnie w ostatnim czasie, chyba już nic nie mogło mnie zaskoczyć. Wkroczyłem w płonące błękitem przejście.



Uważnie przyglądałam się dziecięciu, któremu pozwoliłam znów stąpać po tej niegościnnej ziemi. Wyczuwałam jego strach, niepewność i zagubienie. Tak wiele musiał się jeszcze nauczyć, tak wiele zrozumieć. Choć uwolniłam go od goryczy wspomnień, to jednak nadal trawiły go wątpliwości i pytania, na które nie znalazł jeszcze odpowiedzi. Ujrzał przeszłość tego przeklętego miejsca. W jednej chwili to, w co wierzył, rozpadło się w proch. Nie ma Bogów, a śmierć nie przynosi ukojenia. Życie jest jedynie niekończącym się pasmem udręki, zaś obietnica Raju pustym słowem.

Teraz musiał zmierzyć się z teraźniejszością, okrutną prawdą naszych czasów. Zobaczył prawdziwe oblicze świata i nie był to przyjemny widok.

Jesteś w mym sercu, dziecię moje. Pamiętaj, że gdy upadniesz ja zawsze będę na tyle blisko, aby Ci pomóc. Wytrwaj.




Tym razem nie doświadczyłem niczego nieprzyjemnego czy też zaskakującego. Przeszedłem przez portal i znalazłem się po jego drugiej stronie. Bez fajerwerków, świateł i dziwacznych obrazów. Tak, jakbym przechodził przez zwykłe drzwi. Odetchnąłem z ulgą i rozejrzałem się. Znajdowałem się w czymś na kształt ogromnej sali – choć nie mogłem dostrzec ścian i sufitu, wszystko ginęło w ciemnogranatowym mroku, to jednak instynktownie wiedziałem, że gdzieś tam są. Cholernie daleko, ale jednak istnieją i są namacalne. Jak okiem sięgnąć dostrzegałem jedynie plątaninę schodów pnących się we wszystkich możliwych kierunkach. Tworzyły setki wąskich ścieżek, które przeplatały się ze sobą, tworząc labirynt marmurowych stopni. Staliśmy w sercu kamiennego koła, jakimś cudem utrzymującego się w powietrzu jedynie dzięki przymocowanej doń plątaninie schodów. Podszedłem na jego skraj i spojrzałem w dół – schody, uniosłem głowę i zobaczyłem to samo.

- Ładnie tu, prawda? – odezwał się karzeł.

- Gdzie one prowadzą? – spytałem na wpół przytomnie.

- Schody? Gdzie tylko chcesz. Do osobistych ucieleśnień Piekła i Nieba.

Odwróciłem się i spojrzałem na niewielką postać oświetlaną jedynie bladym blaskiem trzymanej przezeń latarni. Spoglądał na mnie uśmiechając się zagadkowo i rzekł:

- Oczywiście nic nie rozumiesz, to naturalne, więc się nie przejmuj. Nasłuchałeś się bełkotu i tradycyjnych zagrywek, "nie jesteś godzien", "bycie łowcą to wielka odpowiedzialność", bla, bla, bla – splunął z pogardą – nawet nie masz pojęcia, ile razy słyszałem te brednie. Ciągle te same bzdury, do obrzygania. Tak naprawdę wszystko sprowadza się do jednego.

Spojrzałem nań, zaskoczony tymi słowami.

- To znaczy?

- Do bicia złych facetów przez tych dobrych. Łowcy to ci dobrzy, jakbyś się nie domyślał.

Nie doczekawszy się żadnej reakcji na swoje słowa westchnął i powiedział:

- Kiedyś to miejsce wyglądało inaczej. Płynęła tu rzeka, której brzegi oddzielały świat żywych od świata umarłych. Aby przejść należało zapłacić złotem przewoźnikowi, który zabierał dusze ku potępieniu, pokucie lub szczęściu. Lecz pewnie sam to wiesz.

- Rzeka Umarłych...

- Właśnie. Ciekawy ten zwyczaj z tymi monetami, zawsze zastanawiałem się, na co przewoźnikowi tyle złota. Cholera, zbierał na własne królestwo, czy co? Kiedyś go pytałem, lecz był z niego wybitne ponury i milczący typ. Zresztą nieważne, i tak nigdy się już nie dowiem – westchnął i po chwili kontynuował. – Jednakże tego przeklętego dnia wszystko się zmieniło. Najpierw była pustka z całą armią wyjących pokutników, a potem to. Przeklęta plątanina schodów, z jeszcze większą bandą upiorów.

- Jak to możliwe?

- Wszystko dzięki wam, ludziom. Kiedy zabrakło Bogów, wasze umysły instynktownie wypełniły powstałą lukę. Stworzyliście własne, osobiste odpowiedniki Rajów i Piekieł. Każda z tych dróg, które widzisz, prowadzi do tych właśnie miejsc. Szkoda tylko, że żaden z was nie wpadł na pomysł, aby stworzyć tu drogowskazy.

- Skoro tak, to dlaczego nie stworzyliśmy nowych Bogów w miejsce tych, którzy nas opuścili?

- A słyszałeś kiedy, aby dzieci robiły ojców i matki? Chodź już, przed nami długa droga, a czas nagli.

Ruszyliśmy jedną z wielu dróg, która pięła się ku górze. Rozglądałem się na wszystkie strony, lecz nie dostrzegłem niczego poza kolejnymi kamiennymi stopniami. Niektóre ze ścieżek kończyły się niewielkimi, zionącymi czernią bramami, które jak mogłem się jedynie domyślać, prowadziły do paskudnych miejsc. Jednakże nasza droga pięła się gdzieś wysoko i nie mogłem dostrzec jej końca. Jeśli jednak każda ze ścieżek prowadziła do czyjegoś piekła bądź nieba, to gdzie znajdował się cel naszej podróży? Poza tym, co ja właściwie tu robię, nie przypominam sobie abym w ostatnim czasie zszedł z tego świata?!

- Gdzie właściwie mnie prowadzisz?

- Myślałem, że już nigdy nie spytasz – rzekł karzeł nie przerywając marszu – idziemy do miejsca, które niegdyś było Rajem, nadal istnieje, choć niewiele pozostało z jego dawnej świetności.

- Tylko w jakim celu? Co ja mam tam niby robić?

- Wiesz, to ciekawe – zaskoczył mnie jego poważny ton głosu – bardzo rzadko się zdarza, aby łowcy mieli zobaczyć cokolwiek poza miejscem, w którym się znajdujemy. Kilka razy owszem, niektórym pokazywałem nieco więcej. Jednakże dotyczyło to tych, którzy jakoś nie mogli uwierzyć, brało się to jednak raczej z wrodzonej tępoty niż z głębszych przemyśleń. Natomiast ty masz raczej pecha, nie dość ze twój Sługa to wredne bydlę, to na dodatek ktoś oczekuje twojego przybycia. Mam dziwne przeczucie, że trochę potrwa, nim staniesz się łowcą.

- Ktoś chce się ze mną spotkać?

- Sam zobaczysz.

- Kim ty właściwie jesteś?

- Ja? Nikim ważnym, ot, chłopem od czarnej roboty. Przynieś, przeprowadź, naucz się na pamięć drogi – dodał zgryźliwie. – Niestety nie jestem godnym tego, aby wspominała o mnie jakakolwiek religia.

- Skoro żyję, to jakim cudem się tu znalazłem?

- A kto powiedział, że udało ci się uciec śmierci?



Nieprawdą jest to, iż każdy człowiek, którego śmierć przyjmie na swe łono, posiada moc tworzenia na tyle silną, by móc wykreować swe własne piekło bądź niebo. Niewielu spośród nas potrafi tego dokonać. Wiele jest powodów, które mogą być tego przyczyną. Wewnętrzna siła, religijność czy własne przekonania. Niestety nie jest możliwe docieczenie prawdy w tym aspekcie. Niektóre rzeczy nadal pozostają więc owiane tajemnicą.

Piekło i Niebo nadal istnieją, lecz są jedynie bladym odbiciem dawnej potęgi. Chociaż większość dusz skazanych jest na wieczne snucie się pomiędzy śmiertelnikami, to jednak niektóre z nich potrafią odnaleźć drogę wiodącą do zdruzgotanego Piekła i pustego Raju. To, co tam znajdują, jest jedynie powodem jeszcze większego bólu...

Miasto, miejsce, które stało się polem bitwy, wchłonęło krew tych, którzy nigdy nie powinni stąpać pośród śmiertelnych. W ten sposób narodziło się coś, co można by określić mianem świadomości, duszy. Ci, których tego przeklętego dnia pochłonął ogień, nie mogli odnaleźć żadnej drogi, trwali wpatrzeni w potężne wrota, które prowadziły donikąd. "Staniecie się głosem wyrażającym mą wolę" usłyszeli. Tak też się stało...


z Ksiąg Utraconych




Widok, który mnie powitał, gdy przekroczyłem próg bramy, nie był przyjemny. Stałem na suchej, pokrytej gęstą siatką pęknięć ziemi, z których wyzierała pustka. Martwe, sczerniałe drzewa pięły się ku szaremu, odartemu z kolorów niebu. Cuchnący wiatr wznosił tumany brudnego piachu. Daleko na horyzoncie dostrzegłem sylwetki budowli, wytężyłem wzrok, chcąc wyłowić więcej szczegółów, lecz tańczące w powietrzu ziarnka skutecznie utrudniały mi dostrzeżenie czegokolwiek. Jeśli tak wygląda Raj, to miałem nadzieję nigdy nie trafić do Piekła.

Dlaczego? Dlaczego spotkało to akurat mnie? Z całej przeklętej rasy ludzkiej musiało paść właśnie na mnie. Upiory, demony, popieprzeni przewodnicy, słowa, które w jednej chwili rozbiły mój świat. Miałem dość, dość tego wszystkiego, jeśli istniała granica oddzielająca obłęd od normalności, to właśnie znajdowałem się na jej skraju. Co teraz? Znowu nikogo nie ma, "ktoś chce się z tobą spotkać", akurat. Oczekiwał mnie pewnie kolejny wariat, który czuł potrzebę ukrywania się przed światem. Westchnąłem znużony i skierowałem się stronę budowli. Piach doprowadzał mnie do szału, wżerał się w gardło, nos i oczy. Nie wiem ile czasu zabrało mi dojście do ruin, ale trwało to cholernie długo.

Niegdyś to miejsce musiało olśniewać swoją urodą. Ogromne ogrody, niewielkie oczka wodne, fontanny, strzeliste kolumny i świątynie. Wszystko połączone ze sobą w subtelnej harmonii. Ponad moją głową zawieszono w powietrzu cudownie rzeźbione mosty łączące place, dziedzińce i wodospady, z których niegdyś tryskały kaskady wody. Nad tym kolejne poziomy, zawieszone tak wysoko, że dostrzegałem jedynie ich niewyraźne zarysy. Oaza spokoju i harmonii. Oczami wyobraźni widziałem uśmiechnięte twarze, postacie wsłuchane w powoli płynącą muzykę.

Teraz jednak wszystko pokrywał brud. Zrujnowane budowle i wyschnięte ogrody pokrywało morze robactwa, błękitna woda stała się gęstym, śmierdzącym bagnem.

Ostrożnie skierowałem się wgłąb ruin. Grube, białe larwy pękały pod moimi stopami piszcząc przy tym przejmująco. Z trudem powstrzymywałem mdłości, a każdy krok wiele mnie kosztował. Instynkt podpowiadał, by uciec z tego zapomnianego przez Bogów miejsca. Tylko dokąd? Brama, która zaprowadziła mnie tutaj, znikła chwilę po tym jak przekroczyłem jej próg. Szedłem więc, choć nie miałem bladego pojęcia czego właściwie szukałem.

- Zagubiona owieczka – dobiegł mnie przepełniony fałszywą słodyczą głos. – Zagubiona, malutka owieczka przyszła do nas.

Stanąłem starając się odnaleźć źródło głosu, nikogo jednak nie dostrzegłem.

- Kim jesteś? – krzyknąłem. – Pokaż się!

- Jaki ciekawski – mówił ktoś inny. – Lubię takich.

- Musi mieć słodką krew – rzekł poprzednik.

Strużki potu popłynęły mi po plecach, dłoń instynktownie powędrowała ku głowni miecza. Czekałem w napięciu.

- Będzie się bronił – pełen ironii śmiech – musimy być ostrożni.

Z ruin wyłoniły się groteskowe postacie. Skóra pokryta wrzodami, naznaczone chorobą twarze. Dłonie zakończone długimi szponami. Spod łachmanów, w które byli odziani wystawały poszarpane szczątki skrzydeł. Szli powoli w moim kierunku przeszywając mnie pełnym nienawiści i pożądania wzrokiem.

- Nie obawiaj się – długi czarny język wysunął się z ust – nic Ci nie zrobimy. Zaufaj nam, jesteśmy przecież aniołami.

Chciałem uciec, lecz nie miałem dokąd. Zewsząd otaczały mnie postacie różniące się stopniem zaawansowania choroby trawiącej ich ciała. Niektóre czołgały się, gdyż ich nogi zżarła zaraza, pozostawiając jedynie kikuty. Inne z trudem stawiały kolejne kroki. Choroba atakowała w różnych miejscach, słowa nie potrafiły opisać jej okrucieństwa.

- Czujesz obrzydzenie, jesteśmy ohydni, brzydzisz się nas, prawda?

Głos nie silił się już na słodycz, był pełen jadu i nienawiści.

- To przecież dzięki wam, ludziom – kontynuował – staliśmy się wypaczonym obrazem dawnego piękna. Odebraliście nam wszystko, to wasze przegniłe umysły doprowadziły do odejścia Bogów.

Byli coraz bliżej, mocniej ścisnąłem głownię miecza, jednakże nie dodało mi to otuchy. Przerażenie mieszało się z obrzydzeniem.

- Kiedyś zapłacicie za swe grzechy, cały wasz pomiot, który wyrwał się z przeklętych łon suk, które zwiecie matkami.

Wbiłem miecz w czaszkę bestii, która jako pierwsza podczołgała się do mnie i chwyciła mnie za nogę. Ku mojemu przerażeniu nic się nie stało. Ostrze przeszło przez ciało, lecz nie uczyniło najmniejszej krzywdy istocie.

- Stal wykuta w waszym świecie nic nie może nam uczynić, głupcze!

Otoczyli mnie ze wszystkich stron, ich dłonie powoli ściągały mnie ku ziemi. Upadłem na kolana. Broniłem się rozpaczliwie, lecz był to próżny trud.

- Dość!

Oślepiło mnie światło i poczułem jak dłonie puszczają moje ciało, znów byłem wolny. Gdy odzyskałem wzrok spojrzałem ku bestiom, kuliły się w pokorze unikając blasku, jednocześnie jednak wyły szczerząc kły i drapiąc szponami suchą ziemię. Błyszczące czerwienią oczy z nienawiścią wpatrywały się w kogoś, kto stał ponad moją głową. Uniosłem wzrok, za mną stała odziana w szarość postać o długich jasnych włosach. Istota emanowała ciepłym blaskiem, który ku mojemu zadowoleniu otaczał również mnie.

- Precz, wracajcie do swych nor!

- Zostaw go nam – powiedział kulący się anioł – po co ci ten człowiek? Oddaj go nam.

- Precz, powiedziałem!

Ku mojemu zaskoczeniu bestie usłuchały. Warcząc i sycząc na przemian, powoli odchodziły, by wreszcie zniknąć gdzieś w ruinach. Światło przygasło i znów oblepiała nas szarość.

- Możesz już wstać.

Posłuchałem i podniosłem się niepewnie, nadal obawiając się czegoś, co może wyskoczyć z jakiejś ciemnej dziury.

- Oczekiwałem cię.

- Kim oni byli? – spytałem.

- Niegdyś moimi braćmi – odpowiedział – dziś jednak są jedynie cieniami samych siebie, zżartymi przez nienawiść i ból. Wybacz, iż naraziłem cię na spotkanie z nimi, lecz musiałeś zrozumieć. Dostrzec fragment prawdziwego świata.

- Tak więc wygląda przeklęty obiecany Raj – zaśmiałem się ponuro.

- Jeden z jego fragmentów, uwierz mi, są jeszcze gorsze miejsca. Granica pomiędzy Niebem a Piekłem zatarła się i czasem nie sposób dostrzec różnicy między jednym a drugim. Chodźmy stąd. Pozostawmy te biedne istoty w morzu własnej udręki – dodał smutno.



Zrobiliśmy jedynie jeden mały krok i wszystko zmieniło się. Miejsce ruin zastąpiła zielona, pełna kwiatów polana. W oddali majaczyły drewniane domy, z kominów których leniwie sączył się dym. Nieopodal płynęła srebrzysta rzeka, w której bawiła się liczna gromada dzieci. Niemalże czuło się ciepło i radość panującą w tym miejscu. Obróciłem się, lecz po ruinach nie został nawet ślad. Daleko na linii horyzontu pięły się ku niebu wysokie drzewa.

- Co u diabła...

- Czas i miejsce nie mają tu żadnego znaczenia, nie istnieją.

Nie dziwiłem się już niczemu, byłem zmęczony, znużony i przerażony wszystkim tym, co zobaczyłem. Nadal nie potrafiłem pojąć i ogarnąć wszystkiego, czego się dowiedziałem, czego doświadczyłem.

- Nie wszystkie anioły stały się bestiami, które ujrzałeś. Niektórzy z nas nadal czynią to, do czego zostaliśmy powołani. To, co widzisz, to Raj Dzieci, fragment, który stworzyłem, by nieść radość tym najbardziej niewinnym duszom.

- Cóż ja mam z tym wspólnego?

- Gdy Matka Śmierć przybywa po dziecko, ja staram się je odnaleźć w świecie zmarłych i przyprowadzić tutaj. Jednakże są miejsca, do których nie mogę się udać. Ty jednak możesz to uczynić.

- Ja? W jaki sposób?

- W taki sam, jaki znalazłeś się tutaj. Dla ciebie nie istnieją bariery wiążące mnie. Sługa znajdujący się w tobie jest kluczem do wszystkich zamkniętych bram, choć ciągle jest ci obcy, to jednak nie ma to wpływu na jego moc.

- Dlaczego ja? Dlaczego wybrałeś mnie? Czy jestem jedynym, który może to uczynić?

- To prawda, mógłbym poprosić o to każdego innego łowcę. Czynię to na prośbę kogoś innego, kogoś, komu nie jest obojętny twój los.

- Kogo? – spytałem, choć znałem odpowiedź na to pytanie.

- Pani.

- Gdzie mam się udać? – spytałem zrezygnowany.

- Istnieje tylko jedno miejsce, do którego nie mam wstępu.

- Piekło.

- Właśnie.

- Dlaczego niewinna istota trafiła właśnie tam?! – tknęła mnie myśl, którą wyraziłem głośno.

- Jeśli żyjesz w bólu i jest on jedynym twoim światem, to po śmierci nie potrafisz oczekiwać czegoś innego.

Milczałem dłuższą chwilę, przetrawiając to, co usłyszałem z ust anioła. Cóż mogłem uczynić, musiałem głębiej brnąć w to bagno, w którym się znalazłem. To przerażające, jedyne wyjście z sytuacji jest nie mniej paskudne niż wszystkie inne możliwości.

- Jeśli odnajdę duszę, to co dalej?

- Po prostu pomyśl o mnie. To wystarczy. Nie martw się również o to, czy odnajdziesz właściwą duszę. Gdy spojrzysz na nią, nie będziesz miał cienia wątpliwości.

- Odeślij mnie.

- Wystarczy, że zrobisz tylko jeden krok.



Znów stałem pośrodku kamiennego koła.

- Trochę to trwało – odezwał się karzeł – chodźmy, przed nami długa droga.

- Więc już wiesz? – spytałem.

- Jeśli pytasz o to, czy słyszałem twoją rozmowę z aniołem, to nie. Nie wiem, czego chciał od ciebie i nic mnie to nie obchodzi. Wiem tylko, gdzie mam cię zaprowadzić.

- Jak tam jest?

- Wiele zależy od tego, co czai się w twojej głowie. Jedno jest jednak pewne, ujrzysz udrękę absolutną. Piekło to miejsce obdarte z nadziei i radości. Pamiętaj – spojrzał na mnie – nie przynależysz tam. Nie ufaj oczom, one kłamią.



Wybacz dziecię, wybacz proszę, lecz to co czynię, robię tylko dla twego dobra. Chciałabym cię dotknąć, naznaczyć pocałunkiem przynoszącym nadzieję i wiarę. Nie mogę tego uczynić, tam, dokąd podążasz, moje imię nie ma znaczenia. Nawet jeśli byś szukał, to nie odnajdziesz mego blasku, mej siły. Będziesz sam i tylko koszmary będą twym towarzyszem.

Gdy przejdziesz mroczną drogą, na jej końcu zrozumiesz, iż twe powtórne narodziny mają sens. Zrozumiesz sens bycia łowcą. Chciałabym, aby to wszystko było prostsze, lecz to co czyni cię wyjątkowym, jest również twym przekleństwem. Nie mogę pozwolić, byś poddał się bestii czającej się w tobie. Sługa winien być sługą, nie zaś panem i kowalem twego losu.

Moje serce krwawi, ciernie przeszywają mnie niczym sztylety, gdy myślę o bólu, który muszę ci zadać. Tak samo jak ty odczuwam jego dotyk. Może nawet silniej. Wszak jestem twą matką, a matczyne serce krwawi bardziej.




Łowca niecierpliwił się coraz bardziej, trwało to za długo. Spojrzał na niebo – niewiele czasu pozostało do wschodu słońca. Odczekał jeszcze chwilę, nim zdecydował się opuścić swą dotychczasową kryjówkę i po chwili dotarł do ciężkich, zamkniętych na głucho wrót.

- Ciekawe, nieprawdaż Lariusie?

Łowca obrócił się i spojrzał na stojącego naprzeciw niego strażnika traktu.

- Myślałem, że odszedłeś – stwierdził.

- Nawet ja mogę pozwolić sobie na ciekawość.

- Nie sądziłem, że interesuję cię los łowców.

- Interesuje mnie wszystko, co ma wpływ na miasto, wszyscy jesteśmy jego częścią.

- Powinien już wyjść – Larius zmienił temat – czemu tak długo to trwa?

- Jego droga jest dłuższa od tej, którą ty przeszedłeś. Musi doświadczyć więcej.



Dlaczego tak długo to trwa? Cień uważnie obserwował łowcę rozmawiającego ze strażnikiem traktu. Więc nie tylko on zadawał sobie to pytanie. Chyba, że... Czy to możliwe, aby po tylu latach Ona znów zaczęła interesować się śmiertelnikami? Mężczyzna uśmiechnął się do własnych myśli, jeśli jego przypuszczenia okazałyby się prawdziwe, to wróg mógłby się stać sojusznikiem, cennym sprzymierzeńcem. Musiał się upewnić, w duchu liczył, iż się nie mylił.



- Nie tylko my interesujemy się jego losem – odezwał się strażnik.

- Co masz na myśli? – spytał zaniepokojony jego słowami łowca.

- Czuję czyjąś obecność.

- Dlaczego ja jej nie odczuwam?

- Bo jeszcze nie nadszedł odpowiedni czas. Nie jesteś jeszcze gotów, by zmierzyć się z taką siłą.



Utraciłem świadomość. Kiedy przekroczyłem zniszczone, wykute w kamieniu wrota, tysiące obrazów wypełniło każdy fragment mojego umysłu. Stałem się niemym obserwatorem rozbitych fragmentów wspomnień, które nie należały do mnie. Ekstaza, chore pragnienia, perwersje, niespełnione żądze, absolutny ból, śmierć, udręka. Ujrzałem prawdziwy obraz ludzkości. Nie ten skryty za fasadą uśmiechu czy kolorowej maski. Zobaczyłem to, co kryje się w głęboko, poniżej świadomości i zadrżałem. Człowiek jest bydlęciem, odbierz mu świadomość czynów, moralność i wolę, a dostrzeżesz bestię.

Nie. To nieprawda. To kłamstwo. Te obrazy są jedynie oderwanym od prawdy fragmentem. Tam, gdzie kryje się zło absolutne, istnieje również jego przeciwieństwo. Nie wszyscy poddają się chorobie toczącej ich serca.

Mój umysł wypierał obrazy okrucieństwa, z całych sił walczyłem, aby im się nie poddać. To kłamstwo, krzyczały zmysły, dając mi siłę do stawienia czoła obrazom tańczącym przed oczami. Nie wiem jak długo to trwało. "Nie istnieje czas...", słowa Anioła rozbrzmiewały w mojej czaszce. "Nie ufaj oczom...", kto to powiedział? Karzeł, teraz pamiętam.

Wisiałem. Ręce i nogi miałem skrępowane łańcuchem, lecz nie mogłem dostrzec zwieńczenia krępujących mnie więzów. Wszystko ginęło w czerni zmieszanej z czerwienią.

- Jestem pod wrażeniem – usłyszałem szeleszczący głos – nie spodziewałem się po tobie takiej siły.

- Kim jesteś? Pokaż się – wychrypiałem.

- Jeszcze nie dziś, ale kiedyś na pewno ujrzysz mnie w całej krasie.

- Dlaczego, cóż mógłbym zobaczyć czego nie chcesz mi pokazać, kim ty jesteś?

- Moje ciało nie zostało jeszcze uformowane, jest jeszcze za wcześnie. Twój umysł nie stworzył jeszcze ostatecznego obrazu mnie oraz tego miejsca, ojcze.

Zrozumiałem. Nie to niemożliwe, jeszcze nie teraz. Nie mogłem tu być, wszędzie tylko nie tu!

Odrzuć ten obraz, on nie istnieje. Głos we mnie.

- Właśnie tak. Widzę, że rozumiesz – pełen złośliwości śmiech – jak to jest być Bogiem? Mieć moc tworzenia?!

Szarpałem się, lecz łańcuchy trzymały mocno. Uwolnij siłę umysłu, mięśnie nic tu nie zdziałają.

- Czyżby świat, który stworzyłeś, nie zadowalał cię, o stwórco? – znów śmiech. – Lecz to nie wszystko. Mam jeszcze kilka niespodzianek dla ciebie.

Posłuchaj mnie głupcze, nie jego. Wtedy nadszedł ból, z przerażeniem dostrzegłem srebrzysty cierń, który przeszył moją pierś. Nie cierpiało jednak moje ciało tylko umysł. Czułem, jakby coś gwałciło, rozrywało mi duszę na strzępy.

- Ty jesteś winien – jej głos, tylko nie ona – ty jesteś winien.

Ujrzałem ją, coś co zostało zapomniane, schowane, powróciło.

- Jesteś głupcem i głupcem pozostaniesz.

Jej śmiech ranił. Poczułem płynące mi po policzkach łzy. To nie istnieje... Kolejna udręka nadeszła wraz z nowym cierniem.

- Zdrajca! – martwe twarze tych, którzy odeszli.

Łkałem, starając się mówić do nich, usprawiedliwić. Oni nie słuchali. Twój ból został ci odebrany, to tylko puste, nic nie znaczące obrazy.

- Skalałeś, naplułeś na własne gniazdo – głos pojawił się wraz z trzecim ostrzem.

- To boli, prawda ojcze? Prawda jest taka bolesna.

Chwyć moją dłoń, zaakceptuj moje istnienie.

- Nie zasłużyłeś na miano człowieka – postacie zlewały się ze sobą – nisko upadłeś.

Stańmy się jednością! Głos we mnie krzyczał. Postacie były coraz bliżej, otaczając mnie szczelnym pierścieniem. Ich słowa raniły i przynosiły ból. Przeszywały mnie kolejne ciernie, każdy z nich przynosił nową dawkę cierpienia. Zaufaj mnie, nie temu co widzisz!

Zamknąłem oczy, starając się pojąć słowa istoty czającej się we mnie. Nawiązać choć nić porozumienia. Pragnąłem tego całym sobą, pragnąłem zagłuszyć raniące mnie słowa.



Wymiotowałem, lecz z każdym kolejnym spazmem mdłości czułem fale ukojenia. Otworzyłem oczy, po otaczających mnie postaciach nie został nawet ślad. Podniosłem się z klęczek i rozejrzałem się. Znajdowałem się w kolejnym koszmarze, lecz nie czułem przerażenia. Miejsce to nie było przeznaczone dla mnie.

Znajdowałem się w szerokim korytarzu. Ściany pokrywała świeża, płynąca nie wiadomo skąd krew. Podszedłem do jednej z nich i dostrzegłem liczne rzeźbienia, każde o kształcie twarzy. Po chwili zauważyłem regularny ruch ściany, oddech. Jej budulcem było ciało obdarte ze skóry. Instynktownie cofnąłem się, tknięty strachem. Wtedy jedna z twarzy ożyła, białe, pozbawione źrenic oczy spojrzały wprost na mnie.

- Nie chciałem, to był przypadek – pełen rozpaczy głos.

Kolejne twarze ożyły, z licznych gardeł wydobyły się dziesiątki słów.

- Nie miałam wyboru...

- Zmusili mnie...

- Chciałem dobrze...

- Nie sądziłam, że mogę zrobić mu krzywdę...

Skargi i lamenty stały się niezrozumiałym, wymieszanym ze sobą bełkotem, nie potrafiłem odróżnić od siebie pojedynczych słów. Zalała mnie kakofonia dźwięków.

- Śpijcie dzieci – głos zagłuszył wszystkie inne – śpijcie. Pozostawcie swą udrękę tylko dla siebie!

Głosy ucichły.

- Podejdź tu proszę, ja niestety nie mogę tego uczynić.

Dopiero po chwili dostrzegłem mówiącą do mnie twarz. Podszedłem do niej. Wyraźnie wyróżniała się spośród innych. Jako jedyna nie była pokryta krwią. Jednakże największe wrażenie robiły jej oczy – pozbawione bólu i szaleństwa. W błękitnych źrenicach widziałem jedynie chłód i spokój.

- Czego szukasz w tym przeklętym miejscu, wędrowcze? Nie powinieneś tu być.

- Kim jesteś? – zignorowałem pytanie.

- Tym, kim wszyscy tutaj, nieszczęśnikiem skazanym na wieczny ból.

- Nie przypominasz pozostałych.

- Nie dosięgło mnie szaleństwo i nie utraciłem świadomości. No cóż, efekt mojego wyboru.

- Wyboru?

- Stwórca obdarzył nas wolną wolą, pożądaniem, nienawiścią, pragnieniami i wolą poznania. Dostaliśmy od niego dar, który jest również naszym przekleństwem. Moje życie było jednym wielkim spełnieniem mych pragnień, żyłem by doznać wszystkiego, co ludzkie. Mój pobyt tutaj, jak widzisz, stał się naturalną konsekwencją mych czynów, moim wyborem.

- Dlaczego jednak szaleństwo nie dotknęło ciebie w tym samym stopniu co innych?

- Ponieważ ja nie żałuję – uśmiechnął się. – Lecz nie odpowiedziałeś na moje pytanie. Dlaczego tu jesteś?

- By odszukać duszę, która nie powinna tu się znaleźć.

- Czasem słyszę jej płacz, dziecięcy płacz i krzyki pełne przerażenia.

- Wiesz więc, gdzie ją znajdę? – spytałem z nadzieją, chciałem jak najszybciej wynieść się z tego miejsca.

- Nie znam odpowiedzi na to pytanie. Jedyne, co mogę ci poradzić, to skoncentrowanie się na tym, czego szukasz. Piekło nie ma granic i wyznaczonych ścieżek prowadzących do konkretnych miejsc. Myśl o niej, a nogi same zaprowadzą cię do właściwego miejsca. Odejdź teraz i pozostaw nas samych.

- Naprawdę nie żałujesz? – myśl nie dawała mi spokoju – Czy gdybyś mógł jeszcze raz przeżyć swoje życie, nie dokonałbyś innych wyborów?

- Takie myślenie do niczego nie prowadzi. Dam ci radę: nigdy nie zastanawiaj się nad tym, co mogłoby być, skup się na tym, co jest. Staw czoła własnym decyzjom. Nie rozpamiętuj przeszłości, myśl o przyszłości.

- Żegnaj.

- Może do zobaczenia, któż to wie – uśmiechnął się i zamknął oczy.



Gdy wreszcie dotarłem do końca korytarza, moim oczom ukazał się szeroki, zachwycający subtelnością wykonania most, którego koniec ginął w lepkiej ciemności. Wszedłem nań ostrożnie i dopiero po chwili dostrzegłem to, co znajdowało się pod nim. Nie był to przyjemny widok. Kłębowisko nagich, sinych ciał o poszarpanej skórze, z których wylewały się cuchnące wnętrzności. Nadal jednak tliło się w nich życie i świadomość istnienia. Usta wykrzywiał grymas bólu. Połamane paznokcie szarpały skórę, ręce wznosiły się ku górze w nadziei uchwycenia czegoś, co pozwoli ciału wyrwać się z morza udręki. Widok ten napełniał mnie smutkiem i niekłamanym żalem. Czy istniała zbrodnia, która usprawiedliwiałaby aż tak okrutną karę? Mogłem mieć tylko nadzieję, że dusza, którą miałem odnaleźć, nie stała się częścią jednego z tych koszmarów.

Wreszcie doszedłem do końca mostu i znalazłem się naprzeciw trzech identycznych bram. Co teraz? – spytałem sam siebie nie mogąc podjąć decyzji. Z jednej strony obawiałem się tego, co mogłem ujrzeć, z drugiej zaś nie byłem przekonany, czy takie błądzenie ma sens.

"Skoncentruj się na tym, czego szukasz". Może rzeczywiście to jest właśnie klucz do wszystkiego. Może bramy są jedynie wytworem mojej wyobraźni i niezdecydowania? Jeśli tak jest, to czy jakiekolwiek znaczenie ma mój wybór? Chcę cię odnaleźć. Naprawdę chcę zabrać z tego przeklętego miejsca duszę, która tu nie powinna być.

Podszedłem do środkowych wrót i całą siłą naparłem na nie. Ustąpiły z głośnym jękiem. Przekroczyłem próg.



Znalazłem się na pokrytej błotem równinie. Po rozświetlonym czerwienią niebie płynęły leniwie tłuste chmury, z których lał się szkarłatny deszcz. Po chwili byłem cały mokry, ubranie nieprzyjemnie lepiło się do skóry. W ustach czułem smak deszczu, był nieprzyjemnie metaliczny.

Wąska ścieżka, na której stałem, prowadziła do leżącego nieopodal lasu. Nim poszedłem w jego stronę, odwróciłem się jeszcze i spojrzałem na stojące za moimi plecami trzy bramy. Jednak miałem rację.

To, co wziąłem za las, okazało się kolejnym miejscem kary. Drzewa były splecionymi, nagimi ciałami tworzącymi pnie i konary. Potępieńcy próbowali rozdzielić się, lecz wiążące ich razem grube szwy nie pozwalały na to. Płynące po nich czerwone strumyki deszczu musiały sprawiać dodatkowy ból.

Niepewnie kontynuowałem marsz, obawiając się tego, co mogłem napotkać na swojej drodze. Otoczyły mnie szepty, nie potrafiłem rozróżnić pojedynczych słów, lecz nie miałem wątpliwości, iż wyrażały one jedynie udrękę.

Ścieżka stawała się coraz węższa, jakby chcąc przez to powiedzieć, iż cel mojej wędrówki jest coraz bliżej. Czy aby na pewno?

Doszedłem wreszcie do kresu drogi i stanąłem przed gęstym murem drzew, nie było możliwości abym mógł się przez nie przedrzeć. Rozejrzałem się wokoło w poszukiwaniu choćby najmniejszej wskazówki, która pomogłaby mi podjąć decyzję. Niczego nie dostrzegłem. Mogłem jedynie wrócić tą samą drogą, którą tu przyszedłem.

To niemożliwe. Moje oczy kłamią, ścieżka musi gdzieś prowadzić. Spojrzałem na ścianę drzew i podjąłem decyzję. Ruszyłem wprost na nie.



Zaduch, smród gnijącego mięsa i ciche łkanie gdzieś w oddali. Nie śmiałem się nawet poruszyć bojąc się, że odgłos moich kroków mógłby zagłuszyć płacz dziecka.

Rzeźnia. Tak najlepiej potrafiłem nazwać miejsce, w którym się znalazłem. Gdzie tylko bym nie spojrzał, dostrzegałem to samo. Równe rzędy ciał wiszące na stalowych hakach, zaczepionych do zardzewiałych łańcuchów. Te ostatnie przytwierdzono do pokrytego czarną zawiesiną sufitu. Pomimo rozprutych brzuchów, odciętych kończyn i wyłupionych oczu, życie nadal tliło się w udręczonych ciałach. Zmiażdżone usta poruszały się w regularnym rytmie, lecz nie dochodził z nich żaden dźwięk. Podłogę pokrywały fragmenty rozszarpanego mięsa i wnętrzności.

Usłyszałem ciężkie, nieregularne uderzenia, które zagłuszały ciche łkanie. Powoli wszedłem głębiej w koszmar. Im dalej parłem naprzód, tym tajemniczy dźwięk stawał się głośniejszy i wyrazistszy. Wreszcie rozpoznałem czym są te ciężkie, nieregularne uderzenia. Tasak rozszarpujący mięso i druzgocący kości.

Nerwy miałem napięte do granic. Czułem, jak okrucieństwa, które ujrzałem do tej pory coraz mocniej przytłaczają mnie swym ciężarem. Niewiele brakowało, bym padł przerażony na ziemię, niezdolny wykonać nawet najdrobniejszego ruchu.

Wytrzymaj. Rozkazujący głos zapłonął na dnie czaszki. Za daleko zaszliśmy, byś teraz się poddał. Posłuchałem – choć moje kroki nadal napiętnowane były niepewnością, to jednak konsekwentnie posuwałem się do przodu.

Uderzenia i płacz stawały się coraz wyraźniejsze. Ostrożnie stawiałem kroki w obawie przed tym, co mógłbym ujrzeć i mój niepewny marsz trwał dość długo. Pomiędzy rzędami wiszących ciał dostrzegłem w końcu potężną, pokrytą grubymi bliznami postać. Na pierwszy rzut oka przypominała człowieka, lecz nie miałem wątpliwości, iż jest to złudne wrażenie. Imponujący wielkością, zardzewiały i mocno zniszczony tasak poruszał się w górę i w dół, rozcinając leżące na zakrwawionym stole, drgające w konwulsjach ciało. Zamarłem przerażony.

Ciche łkanie na szczęście dobiegało z przeciwnej strony pomieszczenia. Najciszej jak potrafiłem skierowałem swe kroki w tym kierunku.

- Świeże mięso – usłyszałem ciężki, ponury głos.

Stanąłem jak wryty i powoli odwróciłem się w stronę istoty, przygotowując się na najgorsze.

- Jakże pragnę świeżego mięsa.

Mówił do siebie, nie odrywając wzroku od ciała, które rozszarpywał. Odetchnąłem z ulgą.

- Tak dawno nikt nie dał mi świeżego mięsa.

Upewniwszy się, iż bestia nie interesuje się mną, kontynuowałem swój marsz. Płacz był coraz głośniejszy.

Stanąłem przed wąską wnęką prowadzącą do tonącego w czerni pomieszczenia. Z jego wnętrza dochodziło łkanie. Wszedłem w ciemność.

Dostrzegłem ją. Dziewczynka odziana była w brudne i podarte łachmany. Twarz ukryła w dłoniach, jej ciałem szarpały spazmy płaczu. Podszedłem do niej powoli i cicho powiedziałem:

- Dziecko...

Popatrzyła na mnie przerażonym wzrokiem.

- Nie bój się – starałem się mówić najdelikatniej jak tylko potrafiłem – jestem tu, aby ci pomóc.

- Zostaw mnie – odpowiedziała szeptem przepełnionym strachem, mocniej wtulając się w ścianę, o którą się opierała – on zobaczy, on przyjdzie...

- Spokojnie, dziecko, nikt nie wie...

Znaczenie jej słów dotarło do mnie dopiero po chwili. Uświadomiłem sobie, że nie słyszę już regularnego dźwięku uderzeń i zimne strużki potu pociekły mi po plecach.

- Nie znajdzie nas – powiedziałem z wahaniem w głosie – nie widział mnie.

- On nie widzi... On węszy...

Wyglądała jak małe i przerażone zwierzę. Odwróciłem się od niej i spojrzałem na wejście do pomieszczenia, w którym się znajdowałem. "Pomyśl o mnie" przypomniałem sobie słowa anioła.

- Na co czekasz – powiedziałem szeptem.

Wtedy zobaczyłem go. Stał w wejściu, jakby oczekując mojej reakcji. Potężne było z niego bydlę, ogromne łapska, zachlapany krwią fartuch z trudem opinający imponującą pierś. Westchnąłem nie wiedząc, co robić.

- Mięso – wyszczerzył zgniłe zęby – świeże mięso.

Tasak, który trzymał w dłoni, zalśnił zimnym blaskiem. Usłyszałem skowyt przerażenia, który wyrwał się z piersi dziecka.

- Odejdź, dziecię piekieł – usłyszałem spokojny głos za sobą. – Twym zadaniem jest karanie potępionych, nie zaś niewinnych.

Ku mojemu zaskoczeniu bestia usłuchała i odeszła bez słowa protestu. Odwróciłem się i zobaczyłem uśmiechniętego Anioła. Trzymał na rękach dziewczynkę, która spała spokojnie przytulona do jego piersi.

- Bałem się, że nie przybędziesz – powiedziałem cicho.

- Zawsze dotrzymuję danego słowa. Dziękuję – zmienił temat – nigdy nie zapomnę tego, co uczyniłeś dla mnie i dla niej – spojrzał na śpiące dziecko.

- Co teraz?

- Odeślę cię do twego przewodnika. Już czas, byś powrócił do świata żywych – uśmiechnął się.

Oślepiło mnie jasne światło.



Karzeł wpatrywał się we mnie z ponurym uśmiechem.

- Mam cię stąd wyprowadzić, nie traćmy czasu – powiedział.

Poprowadził mnie kolejną ścieżką. Szliśmy w milczeniu, przez całą drogę mój przewodnik nie odzywał się nawet słowem. Byłem mu za to niezmiernie wdzięczny. Czułem się przytłoczony tym, co ujrzałem.

- Jesteśmy na miejscu – głos karła wyrwał mnie w końcu z zadumy.

Spojrzałem na kolejną bramę.

- Świat, który zobaczysz, nie będzie taki sam, jak go zapamiętałeś.

- Co masz na myśli?

- Długo by o tym gadać, sam zobaczysz.

- Do zobaczenia – powiedziałem i wszedłem wprost w ciemność czającą się wewnątrz wrót.



Ciemność powoli ustępowała przed mieniącym się stalą porankiem. Blade niczym księżyc słońce nieśmiało wychylało się zza horyzontu.

Stałem wpatrzony w leżące nieruchomo na bruku ciało, nie mogąc uwierzyć własnym oczom. Patrzyłem na siebie.

Upadłem na kolana, ciężar, który nieznośnie ciążył na mych barkach przytłoczył mnie z całą mocą. Jeśli w mym sercu tliła się jakakolwiek nadzieja, to właśnie zgasła. Uniosłem oczy ku niebu, chciałem krzyczeć, lecz nie miałem sił nawet na to. Więc tak to wszystko miało się skończyć?

Spójrz moimi oczami – głos Sługi wyrwał mnie z otępienia. Spójrz na prawdziwe oblicze świata. Usłuchałem i wtedy zrozumiałem znaczenie jego słów.

Ponad ruinami wznosiły się cztery zasnute mgłą, wykute w żywym kamieniu wieże. Po niebie płynęły stada skrzydlatych padlinożerców, tłuste chmury groźnie snuły się po niebie. W ciemności ruin dostrzegłem kilka par płonących czerwienią oczu, które znikły tak szybko jak się pojawiły. Gdzieniegdzie widziałem blade sylwetki umarłych, pozbawione nadziei byty, skazane na wieczną pokutę. Świat zmienił się, spojrzałem w twarze rozbitych posągów, z oczu których płynęły krwawe łzy, spowijająca wszystko mgła pulsowała skrytym w swym wnętrzu życiem.

- Czyściec – usłyszałem za plecami znajomy kobiecy głos, obróciłem się i spojrzałem na kobietę – wstań.

Powoli podniosłem się z klęczek. Kobieta oraz towarzyszący jej dwaj mężczyźni uważnie obserwowali moje ruchy.

- Zapamiętaj ten dzień – powiedziała – dziś narodziłeś się na nowo.

Dopiero teraz zwróciłem uwagę na niewielki flakon wypełniony czarną cieczą, który trzymała w dłoniach.

- To jest esencja życia, która pozwoli ci połączyć się z ciałem. Miasto zgodziło się, byś mu służył.

- Zobaczyłeś świat, nie ten, który widzą zwykli ludzie, lecz ten prawdziwy. Świat, będący jedynie ponurym cieniem dawnych dni – rzekł jeden z mężczyzn.

Milczałem.

- Łowcy zostali wybrani, by nieść nadzieję na lepsze jutro – powiedziała kobieta. – Jesteście światłem rozświetlającym ponury czas, który nastał dla żywych i umarłych. Miasto przyjęło cię, lecz ty musisz również chcieć stać się jego częścią. Możesz odejść, podać dłoń śmierci i mieć nadzieję na to, że odnajdziesz swój własny Raj. Możesz też żyć i służyć, nie będąc pewnym nagrody. Wybieraj.

Nie ma ucieczki. Niezależnie od decyzji trafię z jednego koszmaru w drugi. Czy mogłem mieć nadzieję, że w zdruzgotanym Raju odnajdę ukojenie? Widziałem Piekło, mój własny wycinek udręki niecierpliwie oczekujący mojego powrotu. Czy istnieje wybór?

Póki życia, póty nadziei.

- Znasz odpowiedź na to pytanie, pani – powiedziałem cicho nie patrząc jej w oczy.

- Chciałam usłyszeć to z twoich ust.

Kobieta powoli podeszła do leżącego nieruchomo ciała. Przyklękła, odkorkowała flakon i nalała życiodajną ciecz do sinych ust.



Cień spokojnie obserwował rozwój sytuacji. Nie miał już wątpliwości co do pochodzenia Sługi, który zagościł w ciele młodego łowcy. Czarny niczym matka noc płyn stanowił odpowiedź na wszelkie pytania. Czas na mnie – pomyślał obserwując blade słońce unoszące się znad horyzontu. Mężczyzna odszedł, a wraz z nim ostatnie cienie nocy.



Otworzyłem oczy. Przywitał mnie stalowy poranek. Łapczywie wciągnąłem do płuc powietrze – mimo że było tylko cuchnącym oparem, to jednak mnie zdawało się najczystszym eliksirem pompującym życie w zimne ciało.

Wstawaj, mamy wiele do zrobienia – powiedział wysoki mężczyzna, którego ubiór jednoznacznie wskazywał na to, kim był.

Chwyciłem jego dłoń i powoli wstałem czując, jak z każdą chwilą uchodzi ze mnie odrętwienie. Rozejrzałem się – choć widok nie był krzepiący, to jednak czułem jak ciężar minionego czasu powoli opuszczał moje serce. Nastał świt, dla mnie.



Kiedy Pan Niebios uczynił mnie tym, kim jestem, odebrał mi bardzo wiele. Pozbawił kobiecości, z mojego łona nigdy nie narodzi się życie. Czyniąc mnie istotą niemalże równą Bogom odebrał mi to, co czyniło mnie człowiekiem. Wiele dostałam, lecz nie mniej utraciłam. Tysiące ciężkich łez popłynęło z mych oczu, gdy łkałam okryta całunem samotności. Jestem potęgą i mocą, moje imię schyla głowy, a dźwięk mego głosu trwoży serca. Cóż z tego, skoro wypełnia mnie tylko smutek i pustka. Trwam, gdyż takie było moje przeznaczenie, trwam, bo nie mam wyboru. Dzień, w którym powrócą Bogowie będzie chwilą, na którą czekam z utęsknieniem. Spocznę wtedy w grobie i zanurzę się w objęciach Matki Śmierci.

Przepełnia mnie radość, gdy patrzę na moje nowonarodzone dziecię. Choć moje ciało jest pustą, pozbawioną życia skorupą, to jednak łowcy nieświadomie wypełniają je ciepłem. Pozwalają mi doznać choć fragmentu tego, co odczuwa matka obejmując pokrytego krwią i wodami płodowymi noworodka. Oto moje chwile szczęścia. Tak jak Pan Niebios stworzył mnie na swe podobieństwo, tak ja uczyniłam to z mymi dziećmi. Dałam im wiele i wiele też zabrałam. Mam nadzieję, iż nigdy nie znienawidzą mnie za to...

Czuję płonące w młodym łowcy wątpliwości i wyrzuty sumienia, niepewność co do dokonanego wyboru. Nie szkodzi, czas leczy nawet najgłębsze rany i zaciera blizny. W trudnych chwilach ukoję go ciepłem swych piersi, dam mu siłę i natchnę go własną miłością. Nigdy tego nie zrozumie, nie odnajdzie źródła kojącego ciepła, lecz nie jest to istotne. Najważniejsze jest to, iż ja będę o tym wiedzieć, nic innego nie ma znaczenia...




Kruk delikatnie spłynął na swych czarnych skrzydłach i usiadł na wyciągniętej dłoni Zbieracza Dusz. Starzec popatrzył w obserwujące go paciorkowate oczy, delikatnie pogładził błyszczące pióra i pozwolił ptakowi spocząć na zagłówku zdobiącym krzesło, na którym siedział. Ujął w dłoń gęsie pióro, zamoczył je w kałamarzu i zaczął pokrywać puste strony grubego tomiszcza równym, regularnym pismem. Kruk zakrakał, przerywając panującą w pomieszczeniu ciszę i wyleciał przez uchylone drzwi. Starzec chwilę patrzył za nim, pióro jeszcze raz powędrowało do kałamarza i dłoń znów poprowadziła je po pożółkłym papierze, na którego szczycie widniały dwa napisane z niezwykłą starannością słowa: Nataniel Styks.
Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę

Komentarze


Jeszcze nikt nie dodał komentarza.

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.