I uderzył grom ma ciekawą fabułę. Akcja filmu rozpoczyna się w roku 2055, kiedy to podróże w czasie stały się rozrywką dostępną dla bogatych, znudzonych codziennością osobistości. Firma "Time Safari Inc." zajmuje się właśnie organizowaniem takich wypraw, a dokładniej organizowaniem polowań na dawno wymarłe gatunki. Pieczę nad pomyślnym przebiegiem całego przedsięwzięcia sprawuje grupa specjalistów z Travisem Ryerem (Edward Burns) na czele. Dbają oni o bezpieczeństwo swych klientów, ale przede wszystkim o to, by owe eskapady nie naruszyły biegu ewolucji. Instytucja organizuje polowania tylko na zwierzęta, które i tak miałyby wyginąć. Uczestników natomiast obowiązują trzy nienaruszalne zasady: z wyprawy niczego nie wolno zabrać, niczego nie wolno na wyprawie zostawić i, co najważniejsze, niczego w trakcie jej trwania nie wolno zmienić. Bowiem w myśl teorii chaosu mówiącej, iż trzepot skrzydeł motyla na Manhattanie może wywołać sztorm na Pacyfiku, każda, nawet najmniejsza ingerencja w przeszłości, może mieć opłakane skutki w przyszłości. Nie przypadkiem przytaczam tu przykład motyla. On to bowiem jest pośrednim sprawcą wszystkich kłopotów, które mają swój początek w trakcie kolejnej, pozornie rutynowej wyprawy. Aby nie psuć Czytelnikowi i tak już wątpliwej jakości zabawy, powiem tylko tyle, że nie wszystko idzie zgodnie z planem.
Po jednej z ekspedycji świat teraźniejszy zaczynają nawiedzać fale czasowe, z których każda odmienia rzeczywistość tak, jakby ewolucja potoczyła się zupełnie innym torem. Staje się jasne, że ktoś naruszył równowagę. Globalnemu kataklizmowi zapobiec może jedynie grupka naszych śmiałych bohaterów – naturalnie z Travisem Ryerem na czele.
I zaczyna się cyrk...
Czego tutaj nie ma? Hordy gigant-mrówek, wściekłe małpo-dinusie, zmutowane nietoperze, jadowite pnącza, nawet wąż morski, a do tego zmieniające się jak w kalejdoskopie Chicago. Prawda, że brzmi zachęcająco? Może właśnie dlatego doznaje się tak wielkiego rozczarowania, wykonanie bowiem pozostawia wiele do życzenia. Już otwierająca film scena polowania w zamierzeniu autorów zapewne pełna napięcia, w rezultacie jest zwyczajnie nudna i wyzuta z wszelkiej oryginalności. Do tego kiepska, rażąca sztucznością animacja. Efekty specjalne, które w dużej mierze stanowią o sile, bądź słabości filmu science-fiction, w przypadku I uderzył grom są bardzo nierówne. W znacznej części filmu są ledwo przyzwoite, choć przyznaję, że i tu można znaleźć kilka perełek (kolejne uderzenia fal czasowych, czy krajobrazy zrujnowanego miasta). Przeważają jednak definitywne wpadki (np.: wyraźne nakładanie bohaterów na tła czy rażąca pikseloza niektórych stworów).
Jednak o ile efekty specjalne da się przełknąć, o tyle gry aktorskiej, a raczej jej braku, już nie. Aktorzy są sztuczniejsi od generowanych komputerowo bestii. Zadania z pewnością nie ułatwił im fakt, że postaci w filmie są słabo zarysowane. Nie mają w sobie niczego, z czym widz mógłby się utożsamiać. Są płytkie i do bólu schematyczne. Wydają się nawet ginąć w odpowiedniej, łatwej do przewidzenia kolejności.
Atutem może być fakt, że w filmie nie ma dłużyzn. Akcja toczy się płynnie, co wcale nie oznacza, że logicznie. Głupota niektórych kwestii i rozbrajający bezsens pewnych scen jest nie do zignorowania – nawet przy oglądaniu z na wpół wyłączonym mózgiem, co jest najlepszym sposobem na dobrą zabawę przy tego typu produkcjach. Szczególnie ubawiła mnie scena, w której główny bohater stojąc w zalewanym przez wodę wagonie kolejowym, oświadcza, że do zatopienia zostało trzydzieści sekund. Naprawdę byłem pełen podziwu dla jego umiejętności analitycznych. Nie tylko oszacował objętość wagonu, ale i prędkość, z jaką woda dostawała się do środka, po czym przemnożył to wszystko. Nie dość, że w jakiś tajemniczy sposób udało mu się te operacje matematyczne przeprowadzić, to jeszcze dokonał tego w... kilkanaście sekund. To, co dzieje się potem, jest, jak prawie cały film, równie bezlitośnie odarte z logiki.
Podsumowując: film I uderzył grom, mimo potencjału, jaki tkwił w scenariuszu, okazał się ni mniej ni więcej, zwyczajna klapą. Naprawdę ciekawy pomysł w żaden sposób nie stanowi przeciwwagi dla bezbarwnych, fatalnie odgrywanych postaci, trącących myszką efektów specjalnych i wtórnej, schematycznej akcji. Film zamiast trzymać w napięciu, śmieszy, a nieudolnie nakręcone pseudo-dramatyczne sceny skutecznie dystansują widza do tego, co dzieje się na ekranie. Miał być grom, a brzmi jak pierdnięcie. Ot i cała prawda.