» Recenzje » Hour of Victory

Hour of Victory


wersja do druku
Hour of Victory
Już pierwszy rzut oka na okładkę Hour of Victory, FPSa Midway Games, dał mi do zrozumienia, ze nie będzie to gra oryginalna. Widzimy trzech żołnierzy strzelających do CZEGOŚ, w tle zaś zamek i eksplodujący wagonik kolejki linowej. Brzmi znajomo? Jeśli oglądaliście klasyk, jakim jest Tylko Dla Orłów, pewnie tak (chociaż kilku ignorantów, których spytałem: ‘widzisz podobieństwo?’, wskazało na RTCW).


Kozackie trio


W grze przyjdzie nam pokierować jednym z trzech żołnierzy, jakich przygotowali dla nas twórcy. Są nimi: Ross - komandos, Bull – snajper (który wygląda niemal identycznie jak szeregowy Jackson z Szeregowca Ryana) i Taggart – Tajne Operacje (nie śmiejcie się, cytuję w tym miejscu instrukcję).
Fanom gatunku w tym miejscu pewnie przypomniało się Commandos: Strike Force – nic dziwnego. Po paru minutach rozgrywki widać, że Hour of Victory miało być grą bardzo podobną, z tą różnicą, że w C:SF KAŻDY element jest lepszy. I w zasadzie mógłbym podsumować ten tytuł mówiąc, że jest to Strike Force dla ubogich, gdyby nie to, że CD-Projekt liczył sobie (w dniu premiery) za tę gierczynę... 99zł. To, lekko licząc, o jakieś 89zł za dużo.

Wracając jednak do naszych protagonistów – w danej chwili kierować możemy tylko jednym z nich, wybranym przed misją. Czasem gra narzuca nam określonego żołnierza, z reguły jednak sterujemy tym, którego prowadzi nam się najlepiej. Chociaż każdy z nich ma pewne unikalne umiejętności (Ross przesuwa ciężkie przedmioty, Bull w określonych [i tylko w określonych] miejscach może zarzucać i wspinać się po linie z kotwiczką, a Taggart używać wytrychów) czy bronie (te są bez znaczenia – amunicji jest na tyle mało, że po paru minutach i tak biegamy z Mauserem czy innym MP40), nie opłaca się grać tu kimkolwiek innym niż Rossem. Raz, że najdłużej wytrzymuje pod ostrzałem – a nie ma apteczek czy medyków, mamy tu znany z CoD2 czy Kane & Lynch system regeneracji – dwa, że może unieść najwięcej granatów (a te są konkretną siłą niszczącą, o czym później) trzy, że umiejętności nic nie dają – po co opuszczać się na linie, jeśli dosłownie 5 metrów dalej możemy zejść po schodach (a lina kończy się u stóp tychże)? Snajperki używać nie ma sensu, bo jest za wolna, a wrogów zawsze zbyt wielu. Wytłumiony Sten szpiega czy nóż, jaki ów żołnierz ma na wyłączność, to także badziewia – niby w jednej misji należy się skradać, ale – SPRAWDZIŁEM – można równie dobrze biec i masakrować wszystkich granatami czy niewytłumioną bronią, alarmów tu żadnych nie ma.


...fabuła? Co?


Historia w grze... jest. To tyle. Na początku bronimy jakiejś bazy w Afryce, potem odbijamy naukowca z zamku w górach, a na koniec szturmujemy, ramię w ramię z Rosjanami, berliński uniwersytet, w którego podziemiach spoczywa reaktor, który naziści chcą wysadzić w razie przegranej (to myślenie z rodzaju ‘a na złość cioci odetnę sobie palec’). Poza tym za wiele z przedstawionej w grze fabuły nie zrozumiałem, gdyż napisy pojawiają się tylko przy, lekko licząc, co trzeciej kwestii, a choć angielski znam bardzo dobrze, to z dialogów nie wynosiłem zbyt wiele – przez większą część czasu bohaterowie mówią tak niewyraźnie, jakby mieli usta wypchane watą (co, o ile w przypadku Ojca Chrzestnego nadawało charakteru postaci, tu bardzo przeszkadza). Z drugiej strony, najbardziej soczyste fragmenty mnie nie ominęły, że wspomnę tu cut-scenkę, podczas której bohaterowie zbiegają się w jednym miejscu, któryś z nich rzecze "That was rough!" i... rozpoczyna się misja.


Dlaczego III Rzesza przegrała wojnę?


Bo miała tępych żołnierzy. Nie przesadzając, mogę stwierdzić, że w żadnej grze nie spotkałem się dotąd z tak głupimi wrogami, jak w Hour of Victory. Ich jedyną przewagą jest ta liczebna – jesteśmy zalewani przeciwnikami w tak przeogromnych ilościach, że momentami można poczuć się, jakby przeciwko nam postawiono Armię Czerwoną w niemieckich mundurach. Ledwo wyczyści się radar z ostatniej czerwonej kropki, reprezentującej wroga, a już kolejnych 10 pojawia się kawałek dalej.

Inna rzecz, że gdyby oponentów było mniej, ta gra byłaby po prostu za łatwa (nie to, żeby w ogóle była trudna). Kilkukrotnie zdarzyło mi się zaobserwować sytuację, w której dwóch nazistów wybiegało z korytarza, próbując mnie zabić, po czym padało na ziemię z dziurami po kulach w plecach – bo ich kumpel z tyłu najwyraźniej bardziej chciał zaliczyć mojego fraga.

A jak najlepiej radzić sobie z powodzią wrogów? Wspomnianymi granatami. Wystarczy rzucić jeden, by skasować z mapy kilka kropek. Dzieje się tak dlatego, że gdy Niemcy widzą lądujący obok swych stóp tłuczek bądź cytrynkę, dochodzą do wniosku, że aktualnie obsadzana przez nich kryjówka jest zbyt marna – biegną więc w kierunku innej osłony, znajdującej się po drugiej stronie pomieszczenia, na środku którego leży wybuchowa niespodzianka. I co? Giną. Jeśli jednak chcemy mieć pewność, że zginą wszyscy, wystarczy rzucić trzy granaty, lekko obracając się po każdym rzucie – że marnujemy amunicję? Bzdura, wrogowie zostawiają po sobie nowe, w całkiem zresztą sporych ilościach.


Zadania


Misje w Hour of Victory nie są zbyt nowatorskie. Pomijając samo koszenie nazistów, przyjdzie nam np. zasiadać za celownikiem działka przeciwlotniczego (4x20mm Flakvierling), by zestrzeliwywać Stukasy i bombowce – ta misja jest kalką jednego z afrykańskich zadań w Call of Duty 2, z tym, że kilkukrotnie marniejszą. Dwa razy przejedziemy się czołgiem – raz Shermanem, raz Panterą – a kiedy indziej eskortować będziemy naukowca (który strzela celnie niczym wytrenowany komandos). Wracając na chwilę do etapów czołgowych – są one porażką. Pierwszy szok przeżyłem, gdy mój Sherman wytrzymał trzy strzały w pancerz boczny od Tygrysa (z małego dystansu). Drugi raz zdziwiłem się, gdy ten sam Tygrys (a niszczymy ich w misji kilka) poległ, gdy dwukrotnie trafiłem go w przedni pancerz (po uprzednim wycofaniu się na bezpieczną odległość). Trzecim szokiem natomiast było dla mnie to, że gąsienica mojej Pantery podskoczyła (!) po najechaniu na zwłoki. O ile dwie pierwsze sprawy to zapewne ustępstwa na rzecz grywalności, które nie przeszkadzają 90% graczy, to pancerne zwłoki są po prostu efektem marnej pracy programistów.

Śmieszne jest też zakończenie – gdy już dezaktywujemy reaktor, nadchodzi czas na... walkę z bossem. Pewnie, to nic dziwnego w FPPkach, ale to boss z gatunku tych oldskulowych – nie ma na niego sposobu, trzeba biegać i strzelać. Przy okazji cały czas prują do nas odnawiający się w nieskończoność naziści, a zza zniszczonej ściany wali do nas czołg. To BARDZO denerwujący moment gry.


...to może chociaż grafika?


Oprawa graficzna jest równie kiepska, co reszta gry. Nie umywa się nawet do starego już Commandos: Strike Force. Autorzy nawrzucali tu nieco zbyt wiele blurów i cieni, co spowodowało wytworzenie się dziwnej atmosfery. Do tego tekstury są mało dokładne, a modele broni i postaci mocno średnie. Nie wspominając już o tym, że gra momentami żabkuje na sprzęcie, na jakim nie powinna mieć prawa zwalniać poniżej 50 fps. Poradzić na to wiele nie mogłem, bo jedyną opcją graficzną, jaką możemy zmienić w menu, jest... rozdzielczość.


Odgłosy wojny


Dźwięk jest tak samo słaby. Broń brzmi mało realistycznie, a eksplozje są do siebie bardzo podobne. Niewiele lepiej ma się sprawa z muzyką – jest wprawdzie pompatyczna i utrzymana w klimatach starych filmów wojennych, ale utwory są dość krótkie, więc szybko zauważamy ich zapętlanie się, po czym całość zaczyna po prostu wkurzać.


Zalety?


Cóż, gra nie sformatowała mi dysku przy deinstalacji, nie nabawiłem się od niej zapalenia płuc, ani nikt nie okradł mi domu.

A na poważnie, zalet w zasadzie żadnych nie odnotowałem. Wprawdzie kilka razy zaśmiałem się, obserwując wyczyny sztucznej inteligencji, rag doll momentami działał fajnie (tzn. ciała martwych wrogów upadały nieźle – na ziemi tworzyły już jednak naprawdę psychodeliczne figury), ale nie są to rzeczy, jakimi autorzy chcieliby się chwalić na pudełku. Co jednak najgorsze, ani razu nie zapomniałem podczas rozgrywki o tym, że robię to wszystko z obowiązku, a jest to uczucie, jakie nie powinno towarzyszyć żadnej grze. Nie spodziewałbym się po CDP, że sprowadzi taką kaszanę. Zdecydowanie nie polecam.

That was rough.


Plusy:

  • raczej nic



Minusy:

  • cena
  • są jednak gorsze gry
  • wszystko inne



A oto trailer gry:


Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę
2.0
Ocena recenzenta
-
Ocena użytkowników
Średnia z 0 głosów
-
Twoja ocena
Mają na liście życzeń: 0
Mają w kolekcji: 0
Obecnie grają: 0

Dodaj do swojej listy:
lista życzeń
kolekcja
obecnie gram
Tytuł: Hour of Victory
Seria wydawnicza: TopSeller
Producent: Nfusion Interactive
Wydawca: Midway Games
Dystrybutor polski: CD Projekt
Data premiery (świat): 15 lutego 2008
Data premiery (Polska): 5 czerwca 2008
Wymagania sprzętowe: Pentium 4 2.4 GHz, 1 GB RAM, karta grafiki 128 MB (GeForce 6600 lub lepsza), 6 GB HDD, Windows XP/Vista
Nośnik: 1 DVD
Strona WWW: www.hourofvictory.com
Platformy: PC
Sugerowana cena wydawcy: 49,90 zł

Komentarze


Jeszcze nikt nie dodał komentarza.

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.