Hospicjum (część 1)

Autor: Wiktor 'Kroshgar' Dyl

Hospicjum (część 1)
Nadciągający wiatr rzucił Iwaszce w twarz garść pożółkłych liści, zakłuł drobnymi igiełkami chłodu na policzkach, wdarł się pod płaszcz. Kozak zadrżał, mamrocząc klątwę w ojczystym języku, po czym otulił się szczelniej i zgrabiałą dłonią sięgnął po bukłak gorzałki. Zmrok, jak to na jesieni, zapadał szybko. Obok gościńca wyrastały szare sylwetki nagich drzew skrzypiących hipnotycznie na wzmagających się podmuchach wiatru.

– Pieprzona pogoda - mruknął Kozak.

Gustav, jego młodszy towarzysz, pokiwał sennie głową. Słońce zaszło zaledwie parę minut temu, ale ciemność już zaczynała zacierać kontury mijanych kamieni i kępek suchej trawy. Zmęczone całodzienną podróżą konie zwieszały nisko łby. Para buchająca im z pysków szybko rozpływała się w ostrym powietrzu.

Iwan wziął głęboki oddech, próbując odpędzić sen, i rozejrzał się nerwowo na boki. Ciszę lasu mącił jedynie chrzęst pękających pod naporem końskich kopyt brył błota i szczęk wiszącej u siodeł broni. Po jego lewej stronie postać kompana zlewała się w ciemną plamę. Trakt wiódł prosto jak w mordę strzelił. Jasny pas zmarzniętej ziemi wyraźnie odcinał się od bielejących tuż obok drzew i sinego nieba.

– Ani jednej chmurki, zaraza. Zimna noc – mruknął jakby do siebie, odkręcił wolną ręką korek i łyknął gorzałki, spoglądając ponuro na jadącego stępa najemnika. – Gus, coś mamrotałeś o jakiejś przydrożnej świątyni, jakeśmy popasali koło strumienia? – Oddech parował przed twarzą Kozaka.

Wezwany podniósł głowę, zachrzęściły kółka kolczugi, rozejrzał się, zdezorientowany. W koronach drzew zakrzyczał spłoszony ptak, zaskrzypiała gałąź.

– Ano – mruknął uspokojony Gus. – Gdzieś w okolicy ponoć mnisi schronienia i jadła podróżnym udzielają, jeno jakąś ofiarę trza im zostawić na odjezdnym, taka mać. Mów, co chcesz, Iwaszka, ale ja kolejnej nocy pod gołym niebem spędzać nie myślę. W kościach łupie niemiłosiernie, a i stopy jak jedna rana… pewnie, jakeśmy przez ten bród przechodzili, odmarzły - poskarżył się, wysmarkując nos i wycierając palce w płaszcz. – Jeśli o mnie chodzi, do dupy sobie możesz wsadzić swoją kozacką dumę. Nijak mi się mieszać do twoich bogów, ale ja sobie nie będę niczego przez ciebie odmrażał – dodał jadowicie.
– Ty capie – wysyczał Iwan, splunął przez ramię i uniósł się w strzemionach. – A kto twój marznący tyłek, nie dalej jak tydzień temu, z obławy strzelców barona Rodenhaumpta wyciągał? I co? Nie skacz mi tutaj, szczeniaku, spać będziemy tam, gdzie ja zdecyduję. Daleko do tej świątyni, pytam?

Najemnik skulił się i jęknął:
– Będzie ze dwie msze. Ale kto ich wie, o której bramy zawierają. I nie drzyj się tak, gotowyś nam jakie licho ściągnąć na kark – znów rozejrzał się nerwowo po okolicy.

Trakt wił się, niby serpentyna, pomiędzy leśnymi jarami, kluczył, to zwężał się, to rozszerzał. W oddali trzasnęła łamana gałązka. Wychłostane wiatrem i deszczami kamienie wystawały z gościńca jak blade głowy. Zapadła już zupełna ciemność i postaci jeźdźców niemal niczym nie odcinały się od ciemnej, gęstej ściany splątanych drzew. Liście szeleściły, pojawiały się pierwsze migoczące gwiazdy. Kozak zreflektował się, wyszeptał pospieszną modlitwę, zamachał parę razy ręką w powietrzu, jakby chciał odpędzić od siebie jakiś urok. Koń zarżał cicho.

– Czasami nawet tobie trzeba przyznać rację, młokosie. A przyspieszmy trochę, bo mi mrówki po plecach chodzą, jak spojrzę między drzewa, psiakrew. Zachciało się włóczyć po Averlandzie i to przy granicy – rzekł cicho, nasłuchując.

Popędzili wierzchowce do lekkiego kłusa. Tętent kopyt wbił się w odgłosy nocnego życia, wyrywając otoczenie z sennego otępienia. Mróz zaczął kąsać twarze, pęd wyciskał łzy z oczu. Konie, chrapiąc donośnie, rozrzucały za sobą grudki ziemi i drobne gałęzie. Gustav zacisnął mocniej dłonie na uździe, wlepiając wzrok przed siebie. Droga nie zmieniała się - nie widział żadnego światła, tylko rozmyte przez szybką jazdę drzewa. Rzucił pod nosem kilka przekleństw pod adresem starego Kozaka, który pędził tuż obok.

Kiedy spotkali się po raz pierwszy, w rocie Elektora Stirlandu, Kislevczyk nawet mu imponował swoim opanowaniem i ciętym językiem. Jednak po dłuższej znajomości okazał się nader uciążliwym towarzyszem, choć nieraz udowodnił swą przydatność, jak podczas pechowej przeprawy przez lasy miejscowego szlachcica.

"No tak" - pomyślał gorzko Gustav - "wielce mi była potrzebna ta znajomość, cholera. Zdezerterowałem i włóczę się nocą po zapomnianym przez bogów odludziu". Pochylił niżej głowę, chcąc uchronić się przed zimnem. Trakt zwężał się nieco, prowadząc teraz między niewielkimi, zamarzniętymi kałużami.

Podróż mijała w milczeniu, a czas zaczął się rozciągać w nieskończoność. Gustav wspominał: smak czerstwego, razowego chleba w wojsku, smak cienkiego piwa. I smak krwi podczas potyczki z zielonoskórymi na moście Ardnung, kiedy to orczy miecz przebił jego kolczugę. Potem zapach krwi i uryny w szpitalu polowym, którego nie mógł pozbyć się przez miesiąc - przesiąknął po prostu wonią umierania. Wreszcie moment, w którym poznał Kozaka: najpierw wspólną pijatykę z Iwaszką, zakończoną w burdelu garnizonowym, później dwa tygodnie karceru i męczarnie, jakim poddawali ich dowódcy. I tę pamiętną noc, kiedy śmierdzący przetrawionym alkoholem Iwan obudził go w nocy i szczerząc nadgnite pieńki zębów, spytał:
– Masz jaja, żołnierzu? To spróbujmy szczęścia gdzie indziej.

"Zadziwiająco łatwo nam to, cholera, poszło" - pomyślał najemnik, zwalniając nieco, żeby przeprowadzić konia przez niewielki, cicho szumiący strumień. Wartownicy, jak zawsze, pospali się. Ale że nikt się nie obudził, kiedy Kozak głośno polecił im pocałować się w rzyć? Ułożył spękane od chłodu wargi w coś na kształt uśmiechu. No tak, wszyscy żołdacy załatwiali gorzałkę właśnie od niego, widać musiał się nimi jakoś zająć. Głos Iwana wyrwał go z zamyślenia.

– Nu, wygląda na to, że tę noc prześpimy jednak w ciepłej izbie, dzięki niech będą bogom – rzekł, zwalniając. – Już czuję, jak mi krew w żyłach stygnie, psiamać.

Gustav podniósł głowę, przystanął. W oddali, na niewielkim, rzadko porośniętym wzniesieniu błyskały światła, ledwie dostrzegalne przez poruszane wiatrem gałęzie. Iwaszka odwrócił się w jego stronę i wyszczerzył.

– To jak, dzisiaj popasamy na klasztornym wikcie? – zakpił.

Westchnienie ulgi wyrwało się z piersi najemnika. W kościach łupało go niemiłosiernie, pośladki ścierpły od jazdy, a stopy rwał ból. Spojrzał wesoło, czując jak wraca mu humor.

– A co, już nie wstydzisz się całować naszych wrednych bogów w tyłki? - odpowiedział bezczelnie.
- Wolę ślinić cudzy tyłek niż stracić własny, mimo wszystko - Kozak wzruszył ramionami. – Na takim mrozie trzeba by było wideł, żeby nas rano oderwać od ziemi – dodał.

Pospieszyli konie, zmuszając je do ostatniego wysiłku. Po chwili jednak znów musieli zwolnić, gdyż na gościńcu ziały wielkie dziury i walały się grube gałęzie drzew. Iwan klął na czym świat stoi, ale musieli zsiąść i prowadząc konie, wymijać postawione przez las przeszkody. Wiatr wzmagał się, rzucając w twarze igliwie i ostatnie liście, drzewa trzeszczały ponuro.

Gustav poczuł dziwną suchość w ustach. Prowadził wierzchowca ostrożnie – po lewej czerniała głęboka rozpadlina, z której szczerzyły się ostre kamienie. Powoli pięli się w górę zbocza. Las przerzedził się nieco, ukazując im oddalony o kilkadziesiąt metrów budynek. Do uszu Gustava dotarł krótki, pełen podziwu gwizd Kozaka. Bo i było na co patrzyć.

Świątynia otoczona była wysokim na dobre dwa metry, kamiennym murem, oświetlonym chybotliwym blaskiem zawieszonej na długiej tyce lampy. Zza niego wyglądał solidny, drewniany dach i okna na piętrze; w jednym z nich płonęło światło. Zbliżali się powoli, przechodząc nad strumieniem przez niewielki mostek z powiązanych belek. Kopyta zadudniły głucho. Gustav wychylił się; woda płynęła leniwie, a w nikłej poświacie gwiazd mógł dojrzeć porastające brzeg szuwary oraz własne, wykrzywione odbicie, z białą jak ciasto twarzą zawieszoną w mroku. Wzdrygnął się i odwrócił wzrok.

Gościniec rozszerzył się, doprowadzając ich pod sam mur i otwierające się na dziedziniec okute żelazem drewniane wrota. Z niewielkiego zadaszenia nad nimi zwieszał się sznur od dzwona. Iwan zarechotał i zeskoczył zręcznie z konia. Chwycił oburącz chwost i targając nim z całej siły, rozdarł się.

– Bracie furtianie! Pobudka! Dokończysz swoje modły, gdy już napełnimy brzuchy!

Najemnik jęknął, również zsiadając. Nie zwracał na Kozaka najmniejszej uwagi. Od stóp promieniował straszny ból, przez co omal nie upadł na zmarzniętą ziemię. Zaciskając zęby, uchwycił wędzidło i rozejrzał się, wciąż ignorując dzikie okrzyki Iwana.

Pod nimi rozciągał się cienki, jasny wąż drogi, ginącej między drzewami. Zrzucił kaptur i odetchnął głęboko. Nie wiadomo dlaczego poczuł nagle zapach palonego drewna. Po lewej stronie Iwaszka wciąż krzyczał, chociaż teraz już mocno zachrypniętym i jakby mniej pewnym głosem.

– Niech was szlag trafi, matkojebcy! Otwierać, bo zedrę z was te pokutne wory, z którymi się obnosicie, sobaki! Żelazem nakarmię!

Gustav rozejrzał się ponownie i zamarł z przerażenia. Nie dalej jak kilkanaście metrów od nich stała wysoka postać. Odruchowo złapał za miecz, próbując wydusić coś z gardła, w którym zabrakło nagle śliny.

– Iwan – szepnął a wezwany odwrócił się do niego z furią.
– Czego, kurwa, chcesz? – warknął Kislevczyk, po czym nagle chwycił za szablę i cofnął się, przystając na lekko ugiętych nogach. – A to co za diabelstwo? – wycharczał, mrużąc oczy w bladym blasku lampy.

Nieznajomy stał tuż obok wznoszącej się za murami klasztoru ściany lasu. Nie reagował. Gustav powoli dobył miecza, słyszał tylko szum krwi w skroniach i łoskot własnego serca. Wiatr uderzył go w twarz mroźnym powietrzem, oczy łzawiły. Chłód znów wdarł się pod płaszcz.

Nagle zobaczył, że obcy stoi tuż obok skleconego naprędce z patyków i skór szałasu, z wnętrza którego prześwieca słaby blask ognia i zrozumiał, że to pewnie jakiś nędzny włóczęga, któremu odmówiono gościny w murach świątyni. Rozluźnił się nieco. Obcy spoglądał na nich bez słowa dłuższą chwilę, po czym odchylił skórę, zasłaniającą wejście do namiotu i pochylając się, wszedł do środka. Przez moment wewnątrz błysnęło im ognisko, kładąc pod nogi cienie, a potem znów zrobiło się ciemno. Kozak zaklął szpetnie.

– Pięknie się zaczyna, zaraza. Nie dość cholernej drogi i wrzodów na dupie, od razu jakiś cudak wyskoczy człowiekowi przed nos. - Stanowczym gestem wsunął szablę do pochwy i spojrzał na Gustava, który wciąż wpatrywał się w wejście do namiotu. – Gus, słyszysz mnie? Czy i tobie już kompletnie odbiło?

Najemnik otrząsnął się, spojrzał w jego stronę i wtedy skrzypnęła otwierana klasztorna brama.

***

Najemnik westchnął, oparł się plecami o ścianę, rozprostował nogi. W niewielkiej celi znajdował się tylko rzucony byle jak pod ścianę siennik, z którego słoma wyłaziła garściami. Gustav przymknął oczy, rozluźnił się nieco. Tobół z rzeczami położył tuż obok, tak żeby służyć mógł za poduszkę. Od kamiennej posadzki ciągnęło chłodem i dreszcz wstrząsnął jego ramionami. Z cichym stęknięciem pochylił się, zaczął delikatnie odwijać onuce z odmrożonych stóp. Zapalona przed chwilą świeca roztaczała wokół krąg rozedrganego światła, ale było to dość, żeby zobaczyć opłakany stan palców, które przybrały ciemnosiny, niemal czarny kolor.

Z całych stóp płatami zaczynała złazić mu skóra. Do tego bolało jak diabli, wrednym, rwącym bólem, tak, że musiał mocno zaciskać zęby, powstrzymując jęk.

– Psiakrew – syknął. Sięgnął do miednicy z wodą, zamoczył w niej brudne szmaty, powoli zaczął obmywać odmrożenia. Do jego uszu docierało trzeszczenie desek; wiatr wzmógł się jeszcze bardziej, napierając na ściany budynku.

Płomień świecy migotał, oświetlając zawieszoną nad drzwiami, topornie wyciosaną rzeźbę przedstawiającą Taala, opiekuna wędrowców. Twarz boga, jakby poznaczona bliznami pozostawionymi przez niewprawne dłuto, skryta była w półmroku. Gustav przelotnie zastanowił się, czy Pan Rzek patrzy teraz na niego, ale szybko odrzucił tę myśl. O ściany świątyni z zewnątrz ocierały się gałęzie drzew, lekko stukały okiennice, a kiedy wsłuchał się uważniej, dosłyszał nawet szelest suchych liści gnanych zimnymi podmuchami po dziedzińcu.

Zza ściany docierał do niego bełkot lekko już wstawionego Iwaszki - zwyczajowa mieszanka klątw i złorzeczeń. Skończył bandażować nogi, rozpiął pas, zrzucił z siebie gruby, skórzany kaftan, pozostając w samej koszuli. Znów wstrząsnął nim dreszcz. Klitka była cholernie zimna, oddech zmieniał się w obłoczki pary. Gdzieś z korytarza dobiegała mamrotana przez mnichów modlitwa, cichy tembr wznoszących się i znów opadających głosów, mieszając się z odgłosem kroków. Jeden z braciszków wybrał się chyba na wieczorny obchód. Gustav zawinął się w koc, wyjął ze swojego pakunku podróżną derkę, otulił się szczelniej i położył.

Tak jak przewidywał, siennik cuchnął zgnilizną i był cholernie twardy, więc przez chwilę leżał, obserwując przesuwający się pod drzwiami blask niesionej przez zakonnika świecy. Wciąż było zimno. Zaklął z bezsilnej złości. Zawtórowało mu głośne czknięcie Kozaka zza ściany, akcentowane donośnym "zaraza".
"To nie tak chyba miało wyglądać" - pomyślał, wściekły na niegościnne warunki. Cofnął się pamięcią dwie godziny wstecz.