Scenariusz filmu nie jest tak znowu dziwny czy niemożliwy, przynajmniej z komiksowego punktu widzenia. Pod koniec drugiej wojny światowej Niemcy chwytają się brzytwy i przy pomocy Rasputina otwierają przejście do miejsca, gdzie śpią Wielcy Przedwieczni. Gdy na scenę zdarzeń wpadają Alianci wszystko wyrywa się spod kontroli, portal się zamyka, ale zostawia jedną pamiątkę – dziecko-diabła z ogromną prawą ręką. Akcja filmu przenosi się w przód, do czasów współczesnych. Hellboy, razem z innymi “wybrykami natury”, pracuje dla tajnego Biura Badań Paranormalnych i Obrony, które ochrania zwykłych śmiertelników przed rzeczami, które czają się w ciemnościach. Nadchodzi jednak czas na ostateczny pojedynek z Rasputinem i wypełnienie swego przeznaczenia jako demon, który rozpocznie Apokalipsę.
Brzmi dobrze, prawda? Niestety tylko brzmi, na ekranie wygląda to strasznie. Niemniej zacznijmy od plusów: charakteryzacja postaci jest naprawdę dobra. Ron Pearlman jako Hellboy wygląda świetnie, a Abe Sapien (Doug Jones) jest nawet lepszy niż w komiksie. Selma Blair jako Liz Sherman także pasuje jak ulał. Rasputin też nie jest taki zły, szkoda, że nie pozostał w swoim mnisim wdzianku, tylko wzorował się na Matrixsie. To tyle plusów, zacznijmy się pastwić.
Scenarzysta i reżyser w jednej osobie, Guillermo del Toro, chciał wykorzystać zbyt wiele motywów z komiksu, jednocześnie zmieniając je tak, by wyglądały dobrze na ekranie. W ten sposób w kinie podziwiamy Hellboya, który zachowuje się jak piętnastolatek z problemami hormonalnymi, Abe Sapien nagle stał się telepatą, a dr Manning cholernym biurokratą. Do tego Piekielny Chłopiec pałający gorącą miłością do Liz Sherman – to już troszkę za dużo. Po pierwszym zaskoczeniu fani na sali kinowej czekali co będzie dalej.
Dialogi. Bardzo drewniane. Bardziej niż w pierwszej części Spidermana. Hellboy podobno ma kilka zabawnych kwestii, ale musiały mi uciec, bo nie uśmiechnąłem się ani razu. Może byłem zbyt przejęty, jak ktoś mógł zniszczyć taki potencjał. Nie, wróć! Pod koniec, kiedy narrator mówi poważnym głosem, że człowieka poznaje się nie po tym jak zaczyna, a jak kończy, cała sala ryknęła śmiechem. Niemniej scenarzysta chyba nie przewidział tej kwestii jako gagu.
Wiadomo, żaden film, a zwłaszcza film o superbohaterach, nie może się obejść bez “tych złych”. Co my tutaj mamy? Ano, całkiem nienajgorsza zbieranina postaci. Mechaniczny gestapowiec Karl Ruprect Kroenen, wiecznie młoda pani Ilsa z SS zakochana w Rasputinie oraz on we własnej postaci. Jako bonus dołożono nam mackowatego potwora, który reprodukuje się jak króliki po Viagrze. Wiem, co przyszło scenarzyście do głowy: skoro wykorzystujemy już jednego mackowatego dziwaka, to możemy go przecież wykorzystać kilka razy więcej. Podniesie to ilość bezsensownych walk, wydłuży film, a obniży koszta efektów specjalnych. Cóż, może tak, ale ja mówię takim praktykom stanowcze nie.
Muzyka nie wybija się specjalnie na tle innych produkcji tego typu. Tak naprawdę to nie pamiętam ani jednego motywu muzycznego z całego filmu, a to nie wróży dobrze. Jedynym smaczkiem jest użycie kawałka Nicka Cave’a Right Red Hand.
Jest jeszcze wiele rzeczy, które można by temu filmowi zarzucić (jak na przykład kilkupoziomowe lochy pod zwykłym cmentarzem czy dłużące się niekiedy sceny). Jednak jedyną rzeczą, która naprawdę boli jest takie zmarnowanie dobrego pomysłu, spłycenie go i brak mistycyzmu, który charakteryzuje komiks. Aż szkoda, że Mike Migniola pozwolił, żeby coś takiego ujrzało światło dzienne. Zwłaszcza jeżeli popatrzymy na Sin City – i kto powiedział, że kadrowanie komiksowe jest niemożliwe?
Tytuł: Hellboy
Reżyseria: Guillermo del Toro
Scenariusz: Guillermo del Toro
Obsada: Ron Pearlman (Hellboy), John Hurt (Trevor 'Broom' Bruttenholm), Selma Blair (Liz Sherman), Rupert Evans (John Myers), Karel Roden (Grigori Rasputin), Jeffrey Tambor (Tom Manning), Doug Jones (Abe Sapien)
Muzyka: Marco Beltrami
Kraj produkcji: USA
Rok produkcji: 2004
Czas projekcji: 122 min