Harry Potter i Insygnia Śmierci: część II

Pożegnanie z Harrym

Autor: Marcin 'WhiteMagic' Dolata

Harry Potter i Insygnia Śmierci: część II
Wraz z wejściem na ekrany najnowszej i ostatniej już części przygód ciemnowłosego czarodzieja z blizną na czole kończy się pewien etap w życiu wielu młodych ludzi. Mam na myśli tych, którzy wręcz wychowali się na literackim pierwowzorze i którzy dorastali wraz z kolejnymi książkami i ekranizacjami − tak jak Harry i jego przyjaciele. Wspomniany film można uznać więc za ostateczne zwieńczenie przeżytej wspólnie czternastoletniej przygody. Czy po wzlotach i upadkach filmowa seria doczekała się należycie nakręconego finału? Czy David Yates podołał wielkim oczekiwaniom stawianym przez fanów? O tym już za chwilę.

Najpierw obowiązek recenzencki nakazuje wspomnieć o pewnym niesmaku, który pojawił się jeszcze przed zajęciem miejsca na sali − otóż w polskich kinach zabrakło możliwości obejrzenia filmu w 2D z napisami. Ktoś, kto nie lubi dubbingu w równie wielkim stopniu co ja, został praktycznie z miejsca skazany na wersję trójwymiarową. Osobiście nie mam nic przeciwko stosowaniu coraz popularniejszej "głębi obrazu", lecz domyślam się, że dla wielu innych kinomanów ograniczony wybór może stanowić pewną niedogodność.

Przechodząc do meritum. Film rozpoczyna się króciutkimi urywkami scen kończących poprzednią część; nie ma mowy o żadnym rozbudowanym wprowadzeniu, reżyser od razu rzuca widza w wir wydarzeń. Wyprawa tytułowego bohatera i jego dwójki przyjaciół zmierza ku ostatecznemu rozwiązaniu. Harry Potter usiłuje odszukać ostatnie horkruksy – przedmioty, w których Lord Voldemort umieścił fragmenty swojej duszy. Dopiero ich zniszczenie umożliwi pokonanie Czarnego Pana. Ostatnimi przystankami na drodze młodego czarodzieja okazują się podziemia Banku Gringotta oraz Hogwart, oblężony przez popleczników Sami-Wiecie-Kogo.

Jak można było się spodziewać jeszcze przed seansem, obraz od strony wizualnej wygląda znakomicie. Skąpany w mroku Hogwart w obliczu zagłady prezentuje się naprawdę imponująco. Ujęcia, w których zgromadzeni przed zamkiem liczni śmierciożercy rzucają zaklęcia na powłokę chroniącą szkołę, bądź walczą z ożywionymi posągami, potrafią wzbudzić dreszcze na plecach i pozostawiają po sobie bardzo dobre wrażenie. Podobnie jest ze świetnym fragmentem przedstawiającym historię Snape'a i Lily, choć mógłby być on znacznie dłuższy.

Niestety, scenariusz momentami kuleje; nie uwzględniono w nim kilku bardzo ważnych elementów, jak chociażby momentu śmierci Freda Weasleya. Ponadto znacznie skrócono scenę na dworcu King's Cross oraz pominięto wątek wspólnej przeszłości Dumbledore'a i Grindelwalda. Brakuje również obecności Hagrida, Graupa, testrali i centaurów – o ileż bardziej emocjonująca byłaby wtedy Bitwa o Hogwart.

Głównym czynnikiem rzutującym na moją ocenę filmu jest fakt, że konfrontacja Harry'ego z Lordem Voldemortem sprawia wrażenie nijakiej. Ktokolwiek spodziewał się, że przy okazji kręcenia finałowej, jakże ważnej dla całej historii sceny, twórcy wzbiją się na wyżyny umiejętności, może się srogo rozczarować. Ostateczna walka wypadła zaledwie przeciętnie, brakło jej dramatyzmu; jest to po części wina Daniela Radcliffe'a, który powinien poważnie zastanowić się nad zmianą zawodu, skoro odgrywanie jakichkolwiek emocji zdecydowanie wykracza poza zakres jego umiejętności.

Pozostała część obsady radzi sobie natomiast bardzo dobrze. Warto w tym miejscu zwrócić szczególną uwagę na Helenę Bonham Carter, w pewnym momencie wyśmienicie udającą Hermionę przemienioną w złowieszczą Bellatrix, albo na Matthew Lewisa w roli Neville'a Longbottoma, który tym razem otrzymał więcej minut na ekranie i pozytywnie zaskoczył mnie swoją grą.

Alexandre Desplat wysłuchał błagalnych próśb fanów i wplótł w swoją ścieżkę dźwiękową parę oryginalnych tematów Johna Williamsa, co zdecydowanie wyszło filmowi na plus. Po kilkukrotnym przesłuchaniu soundtracku stwierdzam, że broni się on jako samodzielne dzieło, a to naprawdę spory postęp w porównaniu z nieco bezbarwną muzyką z pierwszej części Insygniów.

Na zakończenie pozostaje wspomnieć kilka słów o 3D. Akcja w filmie – liczne walki, pościgi, nagromadzenie widowiskowych efektów zaklęć – sprzyjała temu, by pokazać ją w trzecim wymiarze. Jest kilka naprawdę niezłych scen, które wykorzystują w pełni potencjał tej technologii, dlatego w mojej opinii warto było wydać kilka złotych więcej na bilet (choć do Avatara czy trzeciej części Transformersów dużo pod tym względem brakuje).

Obydwie części Insygniów Śmierci trzymają podobny poziom. O ile siódmy epizod zdążył ledwie pobudzić moją ciekawość i wzmóc oczekiwanie na finał, o tyle w „ósmym” akcie opowieści zabrakło mi mocniejszego zakończenia, które zapadłoby w pamięć na długie lata. Mimo narzekań muszę jednak zaznaczyć, że ogólnie film mi się podobał, gdyż spełnił swoje podstawowe zadanie – dostarczył rozrywki. Zaś teraz już chyba każdy będzie mógł się ze mną zgodzić, że miano najlepszego filmu o Harrym ostatecznie należy się Więźniowi Azkabanu w reżyserii Alfonso Cuaróna.