» Recenzje » Harry Potter i Insygnia Śmierci: część I

Harry Potter i Insygnia Śmierci: część I

Harry Potter i Insygnia Śmierci: część I
Na wieść o tym, że ostatnia część przygód młodego czarodzieja z Hogwartu ma być zekranizowana w dwóch częściach, od razu przypomniał mi się uroczy tytuł filmu z pewnej książkowej parodii: Barry Trotter i nieunikniona próba zrobienia kasy. Podobna myśl towarzyszyła mi praktycznie aż do chwili przekroczenia progów kina. Nikogo nie mógł zaskoczyć fakt, że Warner Bros. na zakończenie serii próbuje wyciągnąć od fanów tyle gotówki, ile tylko może.

Wspomnienie dwóch ostatnich części również nie nastrajało mnie zbyt pozytywnie. Zakon Feniksa i Książę Półkrwi były widowiskowe, ale brakowało im spójnej fabuły i tego czegoś, co determinuje wielkie filmowe dzieło.

Jak jest w przypadku najnowszego obrazu Davida Yatesa?

Na szczęście dobrze. Ba, można wręcz stwierdzić, że znacznie powyżej oczekiwań, gdyż Yates przyzwyczaił już do tego, że jest sprawnym wyrobnikiem, ale nikim ponadto. Pierwsza część Insygniów Śmierci pozwala mieć nadzieję, że najlepsze dopiero przed nim.

Fabuła filmu opowiada dalsze losy nastoletniego czarodzieja z błyskawicą na czole, który musi ostatecznie przeciwstawić się Lordowi Voldemortowi. Czarny Pan opanowuje Ministerstwo Magii i zdobywa nieograniczoną władzę w magicznym świecie. Żeby go pokonać, Harry kontynuuje misję zleconą mu przez Dumbledore'a i wraz z dwojgiem oddanych przyjaciół, Hermioną i Ronem, wyrusza w podróż w celu znalezienia pozostałych horkruksów − obiektów przechowujących fragmenty duszy Voldemorta. Tylko poprzez ich zniszczenie możliwe będzie pokonanie Czarnego Pana.



Garść plusów…

Rozbicie, jakby nie było, prawie ośmiuset stronnicowego tomiszcza na dwie części okazało się całkiem udanym pomysłem. Po raz pierwszy przy okazji oglądania Pottera w reżyserii Yatesa miałem wrażenie, że film naprawdę odwzorowuje fabułę książki, choć do ideału, rzecz jasna, droga nadal daleka i wyboista.

Sama akcja, ilustrowana widowiskowymi walkami i pościgami, dostarcza godziwej rozrywki. Śledzi się ją z zapartym tchem i aż żal, że film urywa się w połowie przygody. Od strony wizualnej dzieło wygląda świetnie; widać, że miliony dolarów zainwestowane w efekty specjalnie nie poszły na marne. Jest mrocznie, tajemniczo, dominują ponure, ciemne barwy; film przesycony jest melancholijną atmosferą.

Insygnia Śmierci iskrzą również humorem. Twórcy zaserwowali nam garść gagów, które są przerywnikami dla brutalnej, poważnej historii i mają za zadanie rozluźnić atmosferę. W ogólnym rozrachunku prezentują się one dość zgrabnie, zdecydowana większość żartów potrafi wywołać uśmiech.

Gra aktorska? Daniel Radcliffe jak zawsze wypada trochę drętwo, natomiast pozostali aktorzy radzą sobie bardzo dobrze. Watson emanuje urokiem młodej damy, Grint udanie wczuwa się w swoją rolę, niejednokrotnie rozśmieszając przy tym widza. Bonham Carter jako upiorna Bellatrix przeraża i jest swoistą wisienką na tym torcie. W zasadzie brakuje tylko więcej Rickmana jako Snape'a, którego chciałoby się widzieć na ekranie częściej, a który zapewne otrzyma swoje pięć minut w drugiej części.

W filmie jest kilka genialnych scen, których ze świecą szukać we wcześniejszych częściach. Dodają one obrazowi sporo uroku. Żeby za dużo nie spoilować, powiem tylko, że mam na myśli zastosowanie przez Hermionę zaklęcia Obliviate, moment tańca dwójki głównych bohaterów oraz scenę ukazującą historię Trzech Braci, pod względem wizualnym perfekcyjną w każdym calu.



…i łyżka dziegciu

Mój największy zarzut wobec filmu jest taki, że w zestawieniu z wcześniejszymi częściami ta odsłona zupełnie nie broni się jako osobne dzieło. Ktoś, kto nie czytał książek lub nie pamięta ich fabuły, może czuć się nieco zdezorientowany (po macoszemu potraktowano chociażby wątek przeszłości Dumbledore'a, zaś temat kluczowych dla fabuły horkruksów również mógłby zostać znacznie rozszerzony).

Ponadto muzyka prezentuje średni poziom – nie przeszkadza w oglądaniu, miło się jej słucha, pasuje do poszczególnych scen, ale też nie wbija w fotel i nie wpada w ucho na dłużej. Można było postarać się lepiej. Osobiście żałuję, że kolejni kompozytorzy tak rzadko korzystają z cudownych motywów Johna Williamsa z pierwszych części. Na szczęście w ostatnim filmie ma się to zmienić – odpowiedzialny za ścieżkę dźwiękową Alexandre Desplat zapowiedział obecność charakterystycznych utworów, takich jak "Hedwig's Theme".

Mimo tych drobnych niedoróbek najchętniej wróciłbym do kina i obejrzał Insygnia Śmierci raz jeszcze. Jako fan Harry'ego stawiam uczciwe siedem i pół, bo mamy do czynienia z jedną z lepszych ekranizacji tej serii, jeśli nie najlepszą. Ci, którzy Pottera niezbyt lubią lub nie interesują się sagą, mogą spokojnie odjąć jedno oczko, ale nie więcej, bo film naprawdę zasługuje na uwagę.
Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę

Galeria


7.5
Ocena recenzenta
Tytuł: Harry Potter and The Deathly Hallows: Part I
Reżyseria: David Yates
Scenariusz: Steve Kloves
Muzyka: Alexandre Desplat
Zdjęcia: Eduardo Serra
Obsada: Daniel Radcliffe, Emma Watson, Rupert Grint, Tom Felton, Jason Isaacs, Ralph Fiennes, Helena Bonham Carter, Alan Rickman, Michael Gambon, Robbie Coltrane
Kraj produkcji: USA
Rok produkcji: 2010
Data premiery: 19 listopada 2010
Czas projekcji: 146 min.
Dystrybutor: Warner Bros. Entertainment Polska Sp. z o. o.



Czytaj również

Komentarze


Jeszcze nikt nie dodał komentarza.

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.