Wybierając się na seans, byłem pełen obaw. Widziałem zarówno Czerwonego Smoka, jak i Milczenie owiec oraz Hannibala, przeczytałem również literackie pierwowzory wyżej wymienionych. Niestety, najnowsza książka Thomasa Harrisa – Hannibal. Po drugiej stronie maski – nie zdołała mnie zachwycić. Uważam ją za najgorszą w całej serii, przewidywalną, napisaną nierówno i momentami niechlujnie. To sprawiło, że do ekranizacji nastawiłem się dość sceptycznie. Zastanawiałem się też, jak w roli kultowego kanibala wypadnie mało znany francuski aktor, Gaspard Ulliel. Jak się okazało, moje uprzedzenia były w dużej mierze bezpodstawne.
Hannibal. Po drugiej stronie maski opowiada o młodości doktora Lectera (Gaspard Ulliel), który jako dziecko podczas II wojny światowej traci rodziców i siostrę. W wieku osiemnastu lat opuszcza rodzinną Litwę i dociera do Francji, do posiadłości wuja, gdzie przyjmuje go pod swe skrzydła dystyngowana pani Murasaki (Li Gong). Pod jej kierunkiem Hannibal uczy się wykwintności i elegancji, a z czasem rozpoczyna edukację medyczną. Niestety, wspomnienie wojennego koszmaru i straszliwych okoliczności, w jakich zginęła jego siostra, spędza mu sen z powiek. Lecter rusza szlakiem prywatnej wendetty, zdeterminowany odszukać ludzi odpowiedzialnych za jego nieszczęścia.
Największym atutem obrazu Webbera jest, moim zdaniem, kreacja Gasparda Ulliela. Nie da się ukryć, że stylem bycia i sposobem mówienia stara się on naśladować Hopkinsa. Wychodzi mu to całkiem nieźle, lecz mimo to najbardziej przekonuje mnie jego spojrzenie – niby spokojne i beznamiętne, a jednak czai się za nim coś niepokojącego i nienaturalnego. Najlepiej widać to w scenie z Dortlichem w lesie, która jest wręcz urzekająco makabryczna. Reszta obsady dobrze wywiązała się ze swego zadania, choć bez większych rewelacji – zwyczajnie brakowało sytuacji, w których aktorzy mogliby się wykazać.
Nie da się ukryć, że największym niedociągnięciem obrazu jest niedopracowany scenariusz. Wydarzenia z książki oddane zostały dosyć wiernie, lecz miejscami w nazbyt uproszczony sposób. Więź i uczucie, jakie w powieści łączyły Hannibala i panią Murasaki, filmowcy tylko delikatnie zasugerowali. Zabrakło też scen, które w literackim pierwowzorze nadawały większej głębi niektórym postaciom. Wiele osób zarzuca Harrisowi, że wczesnym zbrodniom Lectera brak smaku i wyrafinowania właściwego dla jego późniejszych dokonań. Zapominają oni chyba jednak o tym, że nikt nie rodzi się seryjnym zabójcą – trudno więc wymagać, by pierwsze zabójstwa kanibala odznaczały się finezją.
Sceny przemocy ukazane zostały w sposób bardzo sugestywny, a przy tym udało się uniknąć twórcom bezsensownego i bestialskiego epatowania okrucieństwem, jak to miało miejsce choćby w Pile III. W całokształcie film wypadł nadspodziewanie dobrze. Webberowi udało się ukazać początki doktora Lectera lepiej, niż zrobił to Harris w swojej książce. Opowiadana przez reżysera historia wciąga praktycznie od początku do końca, a subtelna muzyka, dobrana na bazie kontrastu, doskonale dopełnia całości. Najwięksi zwolennicy kreacji Hopkinsa zapewne będą kręcić nosem na produkcję z udziałem Ulliela, dla mnie natomiast jest to kawał solidnego kina, choć nie wybitnego. Nie zapominajmy, iż zadaniem Webbera było przeniesienie słabej książki na ekran, z czego, w moim odczuciu, wyszedł obronną ręką.