» Recenzje » Gwiezdny pył

Gwiezdny pył


wersja do druku

... do Krainy Czarów.

Redakcja: Wojciech 'Wojteq' Popek

Gwiezdny pył
Nie tak dawno temu, gdzieś za niewysokim Murem żył przeciętny młodzieniec. Raczej przystojny, zdecydowanie nieśmiały i nieco nieporadny. Zakochał się w piękności z miasteczka, która nie mogła odmówić sobie rezygnacji z bycia adorowaną. Pewnej nocy zgodziła się na przechadzkę ze swym fanem... i wówczas spadła gwiazda. Spadła gdzieś za murem Muru, a on obiecał swej ukochanej, że ją przyniesie. I tak rozpoczęła się jego podróż do Krainy Czarów.

Gdzieś w Krainie Czarów umierał władca Cytadeli Burz. Miał wielu synów, część już nie żyła, wymordowana przez rodzeństwo. Zabójstwo wszak było rodzinną tradycją, podtrzymywaną z pokolenia na pokolenie. Kto przejmie koronę po zmarłym? Gdzieś poza Cytadelą spadła gwiazda, ten z okrutnych braci, który jako pierwszy do niej dotrze, otrzyma tron.

Gdzieś w lesie, w Krainie Czarów znajdował się dom, pełen zakurzonych wnętrz. Żyły tu trzy siostry - stare, wysuszone czarownice, wróżące z wnętrzności zwierząt. Niegdyś piękne i ponętne, a dziś tęskniące za urodą, która odeszła wraz z przeszłością i była ceną, jaką należało zapłacić za nadużywanie magii. Z zakamarków ponurego mieszkanka wiedźmy wydobyły część organu, które zazwyczaj bije w ludzkiej piersi. Miało ono moc przywracania młodości. Niestety starczyć mogło jedynie dla jednej z trójki sióstr. Nadszedł czas skorzystania z mocy artefaktu, oto bowiem gdzieś w Krainie Czarów spadła gwiazda. A serce gwiazdy to rzecz, którą wredne czarownice lubią najbardziej.

Gdzieś w Krainie Czarów spadła gwiazda, a upadek nie należał do najprzyjemniejszych. Obolała leżała tak na ziemi, gdy nagle z nieba runął na nią młodzieniec, który dość szybko oświadczył, że zabiera ją ze sobą i będzie stanowiła podarunek dla jego ukochanej. Gwiazda nie była zbytnio ugodową dziewczyną, toteż podróż z przymusowym towarzyszem, poza przygodami, obfitować będzie w liczne utarczki słowne, jak to w baśniach bywa, prowadzące do jedynego możliwego finału.

Oto ekranizacja książki jednego z najciekawszych pisarzy współczesnych. Neil Gaiman spaja w słowach inteligencję i poczucie humoru (często jakże przeuroczo wisielcze!), całość ubiera w niesamowity klimat i wykazuje zadziwiającą umiejętność żonglerki zarówno gatunkami, jak i mitami. Trudno ekranizować takiego autora. Kłopot tym razem uzupełnia fakt, iż reżyser przez pierwszą godzinę filmu z uporem maniaka skazuje swój obraz na konfrontację z wyobraźnią gaimanowską, dając w efekcie widzowi niedokładne streszczenie literackiego świata. Ma się wrażenie, że patrzy się na ilustracje do dobrze znanego tekstu, które to próbują go zastąpić. Są bardzo ładne, ale wywołują znużenie. Zwłaszcza, że w tej odtwórczości nie zawarto najlepszego motywu- wędrówki Trist(r)ana po gwiazdę. Przygoda zostaje zastąpiona szybkim "czary-mary", które później przybierze postać deus ex machina. Znajduje to swój wyraz we wprowadzeniu do fabuły (i w zupełnym oderwaniu od niej) jednorożca. Jego postać w książce miała uzasadnienie, tu jego jedynym celem jest bycie synonimem baśniowości.

Jeżeli nie znać oryginału literackiego, to pierwsza godzina filmu może się wydać zgrabna niczym jej największa wizualna atrakcja - Michelle. Jeżeli jest on znany, pozostaje druga godzina, która w swej formie jest zaskakująca. Nużąca odtwórczość zamienia się we wspaniałą wariację na temat książki, dając rozwiązania, które można uznać za ciekawsze.
Ta zmiana następuje wraz z wkroczeniem na scenę De Niro. Wciela się on w zniewieściałego łowcę błyskawic – kapitana Shakespeare'a, który musi przed załogą ukrywać swe prawdziwe oblicze, grając nieco niezrównoważonego twardziela. Postać ta wyłamuje się z ram szablonu, w którym zostali zamknięci pozostali bohaterowie, a momenty spędzone na podniebnym statku to jedne z najbardziej magicznych chwil w filmie (i jak widać nie jest potrzebny do tej magii koń z rogiem).
Reszta bohaterów nie ma szans na bycie postaciami pełnowymiarowymi. Zostają ugładzeni na potrzeby konwencji. Każdy musi się opowiedzieć po stronie dobra, bądź zła, zamiast być kimś prawdziwym. Owszem, nie umniejsza to przyjemności, jaka płynie z oglądania filmu, ja jednak wolę gaimanowskie zezwolenie na koegzystowanie tych dwóch przeciwstawnych sił. W uniwersum, tworzonym przez pisarza, zło nie musi umrzeć, żeby umożliwić istnienie dobru- antybohaterowie pokonywani są w bitwach a nie wojnach. Film zdecydował się na rezygnację z tej wspaniałej zasady, dlatego piękna i nikczemna wiedźma musi okazać się ostatecznie wredna, a miasteczkowe jasnowłose bóstwo musi być manipulatorką i obie dosięga sprawiedliwość, proporcjonalna do przewinienia. Oczywiście jest w tym pewien urok, następuje zakotwiczenie widza w świecie dobrze mu znanym od wczesnego dzieciństwa. W świecie, w którym miłość pokonuje złe czary, a opowieść kończy się ślubem i nie ma już ciągu dalszego.

Uproszczenia, które zastosowano, można wymieniać długo i niestety nie można tłumaczyć ich jedynie dostosowaniem odbioru do młodszego widza. Rezygnując z momentów drastycznych, dorzucono bowiem własną cegiełkę – jak chociażby rozszarpanie czarownicy przez zwierzęta. Można oczywiście wpisać to w moralizatorski wydźwięk filmu, wszak klasyka bajek dla dzieci nigdy nie uciekała od kontemplacji przemocy. Jednocześnie takie modyfikacje wydają się być efektem pewnej refleksji, co dowodzi, że historia mogła mieć dużo bardziej autorski wymiar. A wówczas miałaby szansę na uniknięcie niezręcznego porównania z literackim oryginałem.

Kończąc jednak narzekanie, tytułem podsumowania napiszę, że mimo wszystko obraz Vaughna przemówił do mnie. Gwiezdny pył w jego interpretacji to klasyczna baśń, z delikatnymi wyłomami w owej klasyce, zapewniającymi koloryt, ale nie burzącymi przyjętej struktury gatunku. Ma swoje mankamenty, lecz nie można odmówić jej ogromnego uroku. O ile pierwsza godzina filmu pozostawia pewien niedosyt, o tyle druga w pełni ów niedosyt rekompensuje. Może niepotrzebnie doprawiono tę opowieść cukrem i znacznie zbanalizowano, ale faktem jest, że wszelkie jej błędy są wybaczalne. Bije bowiem od niej ten sam blask , który otacza zakochaną gwiazdę. A w nim łatwo się zatracić.
Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę


Ocena: 4 / 6



Czytaj również

Gwiezdny pył
Spadająca gwiazda
Gwiezdny pył
Podróż w nieznane
- recenzja
 Sandman. Senni Łowcy
Sandman dla każdego
- recenzja
Śmierć
Młodsza, fajna siostra
- recenzja

Komentarze


Gerard Heime
   
Ocena:
0
Jaki jest sens, że też zacytuję, "z uporem maniaka" porównywać w recenzji film do książki, na której został oparty. Wydaje mi się, że pełnoprawna recenzja to nie analiza porównawcza. Niestety, powyższy tekst mówi osobie chcącej się wybrać na _film_ (a nie na ekranizację książki) tyle, co nic.

A tak poza tym, czemu świeca (szybkie "czary-mary") jest deus ex machina? Bo chyba znamy inne definicje tego określenia.
28-10-2007 22:41
Ivrin
   
Ocena:
0
A czy to jakaś zasada prawna, norma moralna, czy jakkolwiek?:> Nie uważam, aby dobrym pomysłem było robienie zestawień filmów z książkami (ze względu na rodzaj medium, a nie 'bo tak nie wolno!'), ale to nie może stanowić dogmatu. Jeżeli autorzy ekranizacji nie potrafią właściwie wykorzystać materiału, to sami się o takie zestawienie proszą. Zestawienie jest dodatkowo jak najbardziej na miejscu, skoro obraz dzieli się tak wyraźnie na dwie części - pierwsza z nich wyraża podejście asekuracyjne i to autorzy filmu zrobili tym samym zestawienie z książką. Stworzyli punkt odniesienia, który trudno zignorować. Jeżeli chciano kopiować, to kopiować należało od początku do końca, a nie przez godzinę przyssać się do tekstu, niczym Louis do żyły Lestata, a następnie puścić się w wir wariacji- kontrast jest zbyt uderzający.
Nie ma wielu książek, które uważam za uprawnione zestawiać z ich ekranizacjami, ale to już jest zależne od tego JAK film jest zrobiony. Nie chodzi wszak o to, że bohater ma trochę imię uproszczone, że coś jest inaczej rozwiązane, a jednak o coś ważniejszego - że z czegoś przemyślanego i nie będącego wyłącznie książeczką dla dzieci zrobiono banalną bajkę. I nie widzę powodu silenia się na jakąś inną ocenę filmu, bowiem: 1. zbyt jestem leniwa :P 2. (chyba ważniejsze) każda recenzja jest subiektywna, a mój pogląd na film istnieje przez pryzmat książki. Nic na to nie poradzę i nie mam nawet najmniejszego zamiaru tego robić:) (bo po co?).

Fakt jest taki – aby się uwolnić od porównania należy nie znać książki, albo nie zachwycać się Gaimanem (i nie chodzi tu o bałwochwalcze podejście). Są twórcy, którzy i ze świetnego oryginału potrafią zrobić coś jeszcze lepszego, co już wielokrotnie zostało udowodnione na ekranie. Vaugnh, na chwilę obecną, do nich nie należy. A jak tego daru się nie ma, należy to zrobić inaczej, ażeby nie narażać się na zestawienia.

Jeżeli ktoś chce się wybrać na 'film, a nie ekranizację' (tożsame z 'książki nie czytał'?) ... cóż... nie mój krąg zainteresowania, albowiem ja w tym przypadku szłam na ekranizację:).

Nigdzie nie odnosiłam 'deus...' do świecy (?), a do jednorożca- cudowny, bezsensowny ratunek niewiasty z opresji.
29-10-2007 02:07
Gerard Heime
   
Ocena:
0
Cóż, uważam, że recenzja powinna kierować się pewnymi zasadami, aby zasługiwać na to miano. Wymienię choćby rzetelność i odniesienie się do całości utworu i do jego wszystkich elementów składowych, wypunktowanie jego wad i zalet. Można też pokusić się o benchmarking i sprawdzić, jaka jest praktyka u profesjonalnych redaktorów. Prawdopodobnie to moja wina, że przyzwyczaiłem się do recenzji, której autor potrafi odłożyć na bok swe niewiele mówiące gusta i guściki i sięgnąć po narzędzia swego fachu.

Poza tym, nie interesuje mnie, skąd reżyser wziął materiał (równie dobrze mógł mu się on przyśnić), czy zdradza żonę, oraz jaka jest ulubiona kawa scenarzysty. Chcę tylko obejrzeć dobry film. Jeśli twierdzisz, że "dało się to zrobić lepiej", takie Twoje prawo, jako odbiorcy, ale uważaj - jeśli deklarujesz to w publicznej recenzji, to mogą rychło pojawić się pytania o kompetencje "pani krytyk".

Fakt, który przytaczasz wcale też faktem nie jest - można napisać obiektywną recenzję ekranizowanego filmu, której daleko będzie do analizy porównawczej.
Przytyk z "książki nie czytał" raczej nie trafiony.
Po prostu celuloid i papier to zupełnie różne nośniki, co determinuje specyfikę przekazu. Jeśli ktoś idzie do kina na "książkę na ekranie", to zapewne się zawiedzie.
29-10-2007 20:04
nataniel
   
Ocena:
0
Nie rozumiem zarzutow. Dla kogos, kto czytal ksiazke i chce sie dowiedziec, czy warto isc na film - to dobra i wazna recenzja. Dla kogos kto ksiazki nie czytal - recenzja powinna byc zupelnie inna. A zadowolenie obu stron w jednym tekscie jest raczej niemozliwe, wiec po co probowac?
29-10-2007 20:58
Ivrin
   
Ocena:
0
'nie interesuje mnie, skąd reżyser wziął materiał' - kłóci się to z postulowaniem profesjonalizmu.
I jeżeli nie dostrzegasz różnicy między tym, a czynnikami takimi jak preferencje kubków smakowych ekipy filmowej, to porozumienie jakiekolwiek jest niemożliwe (ale wówczas też nie jest możliwe sensowne powoływanie sie na 'profesjonalizm').

Jedyny problem faktyczny jaki widzę, to ów, że oczekujesz powszechnej ignorancji dla materiału wyjściowego, ale ja się już powtarzała nie będę, wiec mogę tylko podpisać się pod podziałem nataniela na dwie grupy odbiorców filmu, bo siebie wcześniej umieściłam w wiadomo której.

A przytyk to nie był, bo aby nim być miał, musiałoby być założenie, że książki nie czytałeś, a zrobiłam akurat odwrotne, skoro sam o tym nie wspomniałeś. Więc prosiłabym o nieodbieranie czegoś personalnie :P
29-10-2007 23:25

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.