Gwiezdne wojny – Epizod 6: Powrót Jedi

Autor: Wojciech 'Wojteq' Popek

Gwiezdne wojny – Epizod 6: Powrót Jedi
Truizmem jest stwierdzenie, że zawsze najtrudniejsze są początki. Zasada ta dotyczy również szeroko pojętej publicystyki – każdy, kto choć raz musiał napisać czy to opowiadanie, przemówienie czy też recenzję taką jak niniejszy tekst, doskonale zna owo uczucie, gdy siedzi się przed bielą ekranu, a jedynym aktywnym elementem tego układu jest migający uparcie kursor edytora tekstowego. Powodów takiego stanu rzeczy jest wiele, ja pragnąłbym skupić się jednak na jednym z nich – gdy pomysłów, przemyśleń i emocji wywołanych obcowaniem z przedmiotem recenzji jest tak wiele, że ułożenie ich w logiczny i spójny ciąg jest zadaniem graniczącym z niemożliwością.

Powrót Jedi jest właśnie takim filmem. Oglądając go w domowym zaciszu w edycji DVD, przeżyłem istną powódź pomysłów na niniejszy tekst. Obraz legenda, sprawca milionowych zarobków George Lucasa, piękny sen producentów gadżetów i doskonały western w kosmicznych realiach. Zdaję sobie sprawę, że Powrót Jedi został już "przewałkowany" stukrotnie przez tęższe od mojego umysły i niczego odkrywczego właściwie nie jestem w stanie już napisać. Spróbuję jednak całość mojego wywodu oprzeć na fakcie, iż (trudno w to uwierzyć!) recenzuję film, który de facto świadomie i od początku do końca obejrzałem dopiero pierwszy raz. Przyznać się jednak muszę, że sama fabuła Powrotu... nie była dla mnie tajemnicą.

W tym miejscu przyjęte jest, by umieścić krótką notkę na temat wspomnianej wcześniej fabuły, którą przypuszczam wszyscy już znają. Całość rozpoczyna się brawurową akcją odbicia Hana Solo z "rąk" Jabby Hutta. Sam Solo stanowi, aż do momentu uwolnienia, karbonitową ozdobę pałacu przerośniętego ropucha, jakim jest Jabba. W tym momencie należy zwrócić uwagę na gustowny, acz skromny strój księżniczki Lei. Ostatecznie Han zmienia gęstość z karbonitowej na nieco bardziej "wodnistą" i wraz z całą czeredą bohaterów pozytywnych ucieka, niejako "przy okazji" odsyłając Hutta do płaziego piekła. Następnie zostajemy przerzuceni w pobliże drugiej "Gwiazdy Śmierci", która ma być kolejnym celem ataku rebeliantów. Taktyka od ostatniego razu ogólnie nie zmieniła się – znów celem całej imprezy zostaje słabo na dobrą sprawę broniony główny generator olbrzymiej stacji,
choć tym razem rebelia musi postawić również na atak naziemny, gdyż Imperium ochrania cały rzeczony złom polem siłowym, którego generatory umieszczone są na pobliskim księżycu Endor. Zatem Han Solo, Leia, C-3PO i R2-D2 lądują na Endorze z misją anihilacji rzeczonych baterii, Lando dowodzi atakiem w kosmosie, zaś Luke Skywalker bierze na siebie konfrontację z Darthem Vaderem i Imperatorem Palpatinem. W rezultacie całość mocno się komplikuje – zapewnić mogę tylko, że nie braknie wybuchów, pojedynków w przestrzeni i walk na miecze świetlne.

Czy Powrót Jedi ma coś jeszcze do zaoferowania po prawie trzydziestu latach od premiery, w czasach gdy dekoracje i makiety, a nawet sami aktorzy stają się zbędni na planie filmowym? Nie jestem fanem Gwiezdnych wojen, daleko mi do fanatyzmu niektórych wyznawców, jednak muszę z całą odpowiedzialnością odpowiedzieć twierdząco na tak postawione pytanie. Powrót… wciąż może zachwycać – doskonałym przykładem na ogromne możliwości fabularne trylogii jest chociażby scena zapoznająca nas ze świtą Jabby. Tak ogromnej różnorodności istot, jakie mamy szansę napotkać w rzeczonej pieczarze, konkurencyjni twórcy filmów sci-fi pozazdrościć mogą Lucasowi nawet teraz. Wszakże każda z tych ras mogłaby posłużyć jako temat na odrębną historię. Dalej, w Powrocie… zauważyłem ciekawe zjawisko, na które podczas seansu ukułem nawet odpowiednie określenie. Epizod VI ma zadziwiająco mały współczynnik "mocy w Mocy". Na czym to polega? Chodzi właściwie o częstotliwość i widowiskowość używania owych umiejętności. Ostatnie trzy filmy ze stajni Lucasa przyzwyczaiły nas do wielometrowych skoków z niezliczoną ilością salt i śrub, efektownych walk mieczami świetlnymi, popychania, duszenia, błyskawic, odbijania pocisków z blasterów oraz powszechnego wpływania na umysły, a wszystko to z użyciem Mocy. Nie mogę napisać, że w Powrocie... tego wszystkiego nie ma, bo jest, jednakże rozsądnie dawkowane. Nawet walka Luke’a z Vaderem to bardziej siłowe starcie, aniżeli szafowanie nadprzyrodzonymi umiejętnościami.
Moc ma tutaj zupełnie inny smak – jest tajemnicza, wyrafinowana i bardzo rzadka, co stanowi kontrast choćby do Ataku klonów, gdzie można było odnieść wrażenie, że nawet puszki z piwem w knajpach otwierane są "force pushem". Moim zdaniem właśnie o ten aspekt uniwersum Gwiezdnych wojen oparta jest większość "legendy" i estymy, jaką cieszy się wytwór wyobraźni George Lucasa, a co konsekwentnie zaprzepaszcza się w kolejnych odsłonach serii (cyborg z czterema mieczami świetlnymi – bogowie brońcie!).

Nie jestem w stanie w tym momencie stwierdzić, na ile taki stan rzeczy podyktowany został ograniczeniami technicznymi z jakimi borykała się ówczesna kinematografia, a na ile był to osobisty zamysł reżysera. W tej chwili właściwie nie ma to znaczenia, choć uważny widz kolejnych odsłon filmów gwiezdnowojennych odpowiednie wnioski z łatwością wyciągnie sam.

Na ten fragment planowałem nieco obowiązkowego biadolenia, żeby nie było tak cudownie i słodko. Miałem ponarzekać na marną animację pojazdów poruszających się tak w przestrzeni kosmicznej, jak i na powierzchni samych planet. Chciałem wspomnieć pewną umowność towarzyszącą pojedynkom myśliwskim. Zamierzałem wskazać na nieco "przeterminowane" fryzury bohaterów sagi. Naśladując Yodę: wszystko to wytkniętym być miało. Po dłuższym zastanowieniu odstąpiłem jednak od tego zamiaru. Czepiać się takich szczegółów, to jak narzekać, że w westernach odjeżdżający ku zachodzącemu słońcu
kowboj musi postawić konia dęba czy wytykać komediom romantycznym happy endy. To jest część wspomnianej wcześniej legendy, na mierzenie się z którą niestety jestem "za krótki". Przy rozsądnym założeniu, że będziemy na niektóre rzeczy (chociażby wskazane powyżej) przymykać oko, Powrót Jedi okaże się kawałkiem naprawdę dobrego kina.

Możliwe, że zaburzę niniejszym wtrąceniem strukturę recenzji, możliwe również, że niektórzy czytelnicy uznają to za karygodny spoiler niszczący radość z oglądania filmu, lecz pragnąłbym zwrócić uwagę szanownej widowni na scenę, gdzie obok siebie stają Yoda, Obi-Wan Kenobi i Anakin Skywalker w postaci znanego z pierwszych trzech epizodów Haydena Christensena. Vivat nowoczesne technologie! Dzięki nim wszystkie istniejące filmy zostały zgrabnie spięte w jedno.

Cóż można napisać w podsumowaniu? Kończąc o drugiej w nocy oglądanie filmu, miałem tysiąc pomysłów na błyskotliwe zakończenia i porywające puenty, nawet bez sięgania po pomoc do oficjalnych dodatków, jakie oferuje każde dostępne wydanie Powrotu Jedi na DVD. W tym momencie jednak żadne nie wydaje mi się odpowiednie na opisanie fenomenu tego filmu. Kto widział, ten wie. Kto nie widział, marsz do wypożyczalni, bo to grzech nie zobaczyć obrazu, który zmienił na zawsze rozrywkę znaną jako film.