Gwiezdne wojny – Epizod 5: Imperium kontratakuje

Autor: Grzesiek 'SethBahl' Adach

Gwiezdne wojny – Epizod 5: Imperium kontratakuje
Fani Gwiezdnych wojen są w ostatnich latach znani głównie z narzekania. Narzekania na wszystko – na jakość filmów (które notabene namiętnie oglądają), na poziom książek (które z drugiej strony bez wytchnienia czytają) czy gadżetów (które swoją drogą bezustannie kupują). Ten, jakże ciekawy przecież, fenomen jest tematem na osobny artykuł, tymczasem skupmy się na pytaniu: "dlaczego narzekają na filmy, które de facto nieustannie oglądają?". Indagowani w ten sposób najczęściej odpowiadają, że to "już nie to, co było kiedyś", że "to nie te same Gwiezdne wojny", że "to komercja i brak klimatu".

Nie trudno wyobrazić sobie skonfundowanie młodego kinomana na widok tak niekonsekwentnych i pełnych sprzeczności miłośników filmu i świata Star Wars, zarzucających je tak nieprzyjaznymi przecież epitetami. Premiera pierwszej części gwiezdnej sagi, jaka ukazała się w kinach, miała miejsce 25 maja 1977 roku. Ciężko wymagać od każdego (a zwłaszcza od osób z tzw. "młodszego pokolenia"), by dokładnie śledził losy filmu mającego trzydzieści lat. Cóż więc trzeba zrobić, by zobaczyć te rzekomo "prawdziwe" Gwiezdne wojny, tę mityczną już magię sagi, na której brak wraz z premierami kolejnych epizodów konsekwentnie się narzeka? Moja odpowiedź na to pytanie jest prosta – wybrać się do kina, wypożyczalni DVD lub w dowolny inny sposób obejrzeć Imperium kontratakuje.

Filmowe wydarzenia przedstawiają się dość dramatycznie – pomimo zniszczenia "Gwiazdy Śmierci" baza na Yavin IV upadła. Wyparci rebelianccy obrońcy wolności kryją się na mroźnej planecie Hoth, podczas gdy rozwścieczeni Sithowie przeczesują całą galaktykę w ich poszukiwaniu. Wkrótce sztab zostaje odkryty, a Imperium zmieniając w pył naziemne wojska rebeliantów, zmusza ich do ucieczki. W czasie, gdy podróżujący "Sokołem" Han, Chewbacca, Leia i para droidów mają własne problemy i za wszelką cenę starają się wyrwać ze szponów ścigającego ich Vadera, Luke podejmuje szkolenie u sędziwego mistrza Jedi Yody na zapomnianej planecie Dagobah. Niecierpliwy i lekkomyślny młodzieniec nie kończy go jednak wabiony pułapką zastawioną przez złowrogiego lorda Sithów.

Z uwagi na baśniowy charakter opowieści, Gwiezdne wojny nigdy nie cechowały się przesadnie skomplikowaną fabułą. Zawsze jednak bogate były w dynamizm akcji i jej nieoczekiwane, często dramatyczne zwroty, a Imperium kontratakuje wcale w tym miejscu innym częściom sagi nie ustępuje. Film trzyma w napięciu niemal od pierwszej do ostatniej minuty, wciąga, bawi i wzrusza. Praktycznie nie ma mowy, by widz oderwał wzrok od ekranu choć na chwilę. Dodano nieco mroku, którego brakowało w Nowej nadziei, poczęstowano widza wybornym wątkiem miłosnym, a wszystko to uwieńczono spektakularnymi walkami na miecze świetlne oraz potyczkami w kosmosie. Nie sposób tu także nie wspomnieć efektów specjalnych, które jak na tamte czasy były oszałamiające, a dziś (cyfrowo poprawione i zremasterowane) perfekcyjnie komponują się z filmem, z jednej strony obrazując to, czego nie da się osiągnąć zwykłymi środkami, z drugiej nie rzucając się zbytnio w oczy.

Jak powszechnie wiadomo, z braku odpowiednich funduszy Lucas nie obsadził w filmie gwiazd, jednak nikt dziś nie zaprzeczy, że dobrana obsada sprawdziła się wręcz wybornie. Mało kto może sobie dziś wyobrazić w roli Hana Solo kogokolwiek innego niż Harrisona Forda, człowieka, którego dwójka przyjaciół – Lucas i Spielberg – wyniosła na szczyty popularności. Także dwójka aktorów jednego spektaklu - Carrie Fisher (księzniczka Leia) i Mark Hamill (Luke Skywalker) – nie zawiodła. Młoda Fisher zademonstrowała nam wysokiej klasy naturalną i przekonywującą grę, a transformacja Luke’a z wiejskiego chłopca w mistrza Jedi jest dużo bardziej przekonująca niż przemiana Anakina w Vadera, która odbyła się niemal jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.

W Imperium kontratakuje, podobnie jak i w całej klasycznej trylogii, widz doświadcza zupełnie innego podejścia do pojęcia humoru niż w prequelach. Wszyscy mogą, zapewne z niewypowiedzianą ulgą, zapomnieć o Jar Jarach i "żartach" bazujących na potykaniu się, kaleczeniu i smażeniu kończyn. Jest to bardzo dobra wiadomość, zważywszy, że mimo dość mrocznego klimatu filmu, sytuacji komicznych jest relatywnie sporo. Archetyp głupca wypełnia tu robot protokolarny C-3PO (Anthony Daniels), którego dystyngowane maniery i przywiązanie do właściwych procedur nie zawsze idą w
parze z racjonalnym rozumowaniem, co często sprowadza na niego i jego kompanów nieszczęścia (i wysokich lotów komizm sytuacyjny). Ponadto, mimo iż jego relacja z astromechem R2-D2 (Kenny Baker) przekształciła się w coś na kształt przyjaźni, spięcia i utarczki pomiędzy gwiezdnymi odpowiednikami Flipa i Flapa nieraz przynoszą uśmiech na twarze widzów. Nie można także zapomnieć o przemytniku z szelmowskim uśmiechem i jego ciętych dialogach z księżniczką Leią, których kunszt i wyważenie stały się wzorem dla wszelkich pozytywnych łajdaków w późniejszych produkcjach.

Jak pisałem wcześniej, efekty specjalne są widoczne, ale nie atakują wzroku widza tak agresywnie i intensywnie, jak to się dzieje we współczesnych produkcjach. Swego rodzaju fenomenem jest to, że mimo upływu trzydziestu lat, po cyfrowym odświeżeniu negatywu i poprawieniu tu i ówdzie komputerowych wstawek, wiek filmu może pozostać trudnym do odgadnięcia dla niewtajemniczonych. Wśród tworów komputerowych zobaczymy w Imperium... to, z czego tak słyną Gwiezdne wojny – efektowne wybuchy w kosmosie, piękne Miasto w Chmurach na planecie Bespin czy (jakże by inaczej) sławne miecze świetlne i widowiskowe pojedynki "elegancką bronią na bardziej cywilizowane czasy". Oczywiście musimy się pogodzić z faktem, że technika walki w tychże starciach nie istnieje, acz nie przeszkadza to w czerpaniu radości z oglądania filmu (przynajmniej nie tak, jak w Nowej nadziei).

Warstwa muzyczna, podobnie jak w części poprzedniej, spoczęła na barkach Johna Williamsa, który kolejny raz spisał się po mistrzowsku. Tak się składa, że najbardziej popularne melodie ze świata Star Wars pochodzą właśnie z Imperium kontratakuje. Któż nie kojarzy Marsza imperialnego czy Tematu Yody? Jednak ścieżka dźwiękowa do filmu jest dużo bardziej różnorodna – począwszy od baśniowego The Ice Planet Hoth, poprzez nieco zwariowany Asteroid Field i mroczny Darth Vader’s Trap, na dynamicznym utworze Clash of Lightsabers skończywszy. Ścieżka zdecydowanie różni się od i tak już ówcześnie nowatorskiego soundtracku do Nowej nadzieiGwiezdne wojny okazały się ogromnym kinowym sukcesem i Williams mógł rozpocząć pracę z liczniejszą niż poprzednio orkiestrą, a także pozwolić sobie na dalej idące eksperymenty muzyczne, co (jak możemy usłyszeć) wyszło filmowi na dobre.

Pozostaje jeszcze odpowiedzieć na pytanie "dlaczego?". Dlaczego film liczący sobie już lat trzydzieści, co prawda cyfrowo poprawiony, lecz wciąż posiadający mnóstwo wizualnych niedoskonałości, w niemal wszystkich ankietach prowadzonych pośród fanów wygrywa z feerią barw i popisem najnowocześniejszej techniki wspierającej konwencję kosmicznej baśni? Odpowiedź wydaje się prosta – efekty specjalne to nie wszystko. Reżyserzy pokolenia Lucasa i Spielberga znaczny nacisk kładą na warstwę wizualną. Trudno im się dziwić, w końcu są nazywani "pokoleniem komiksu", gdyż na nim się wychowali, chłonąc wagę obrazu ze wszystkich stron. Reżyseria Imperium kontratakuje została jednak powierzona Irvinowi Kershnerowi, profesorowi Lucasa ze szkoły filmowej, który do wspaniałej oprawy wizualnej dodał jeszcze trochę... duszy. Tchnął weń życie i magię, wciągnął widza do baśniowego świata z odległej galaktyki. Być może nie przez przypadek dwa pierwsze miejsca wśród ulubionych przez fanów filmów sagi zajmują te nie wyreżyserowane przez "Makera".

Mimo upływu lat Imperium kontratakuje wciąż pozostaje dla ogromnej liczby osób na całym świecie filmem wielkim. Mimo iż niektóre sceny, w porównaniu z komputerowymi tworami z Władcy pierścieni czy Matrixa, wyglądają co najmniej śmiesznie, fani przymykają na to oko. Prawdopodobnie dlatego, że to, czym jest część piąta Gwiezdnych wojen, już nie wróci. Jest takie niepisane prawo, że przemijanie opromienia wszystko czarem nostalgii. Właśnie dlatego, przez pryzmat tej nostalgii, Imperium... postawione obok trylogii prequeli nabiera niebotycznej klasy. Połączenie tego z faktem, że jest najzwyczajniej w świecie filmem fantastycznie zrealizowanym, powoduje, że fani mogą go oglądać zawsze i wszędzie. I nie tylko fani.