Gwiazda Erengradu - Neil McIntosh

Co można zrobić z dobrą książką?

Autor: Michał 'ShpaQ' Laszuk

Gwiazda Erengradu - Neil McIntosh
Zawsze uważałem, że literatura osadzona w światach gier fabularnych nie może być wysokich lotów. Żadnych znanych autorów, fabuła zazwyczaj mocno przeciętna, a na dobitkę naprawdę rzadko można w nich znaleźć cokolwiek wartego uwagi. No cóż - jest to pewien stereotyp, który trwale wbił się w moją świadomość i do niedawna myślałem, że już chyba nic tego nie zmieni. A jednak. Neil McIntosh, autor Gwiazdy Erengradu pokazał mi, jak, operując utartymi schematami, można stworzyć coś nowego i wartościowego. Nie udało mu się to całkowicie, ale… jestem prawie zadowolony.

Jak wiadomo, pierwszą rzeczą, na którą przy zakupie książki człowiek zwraca uwagę, to autor tejże i okładka. W tym wypadku, nazwisko McIntosh raczej kojarzy się z komputerem aniżeli z pisarzem. Tak więc pozostaje nam "opakowanie". Nie skłamię, jeśli napiszę, że jest bardzo miłe dla oka. Nie dość, że - dzięki kolorystyce - jednoznacznie kojarzy się z produktami Games Workshop, to jeszcze wykonanie naprawdę dobrze świadczy o jego autorze, którym jest Martin Hanford. Przedstawia tytułową Gwiazdę na tle płonącego miasta i leżących na zniszczonej ziemi ludzkich zwłok. Niby nic nadzwyczajnego, ale do mnie przemawia.

Skoro przystawkę mamy już za sobą, pora przejść do właściwej części posiłku, czyli zawartości. Zacznę od postaci występujących na scenie przedstawienia pod tytułem Gwiazda Erengradu. Głównego bohatera, człowieka o swojsko brzmiącym nazwisku - Stefana Kumańskiego, poznajemy w dość nietypowych okolicznościach. Znajduje się on bowiem gdzieś na skraju cywilizowanego świata, walcząc ze śmiertelnie groźnym przeciwnikiem - szefem bandy orków łupiących okoliczne wsie. Na początku ciężko się do niego przyzwyczaić. Jest jakiś dziwny, sprawia wrażenie jakby był fanatykiem, a z kimś takim, moim zdaniem, raczej ciężko się utożsamić. Z czasem jednak poznajemy go coraz lepiej i coraz bardziej go lubimy. Jest to po prostu człowiek, który nie może znieść zła i stara się z nim walczyć za wszelką cenę. Jest to pewien stereotyp, ale te, jak wiemy, są nie do uniknięcia.

Jak łatwo się domyślić, Stefan nie jest jedynym bohaterem powieści. Na bezdrożach Starego Świata towarzystwa dotrzymują mu przyjaciele - ludzie, z którymi niejedno już przeżył i ufa im całkowicie i… najprawdziwsza księżniczka z Kislevu - Elena Jewszenko. Jednak moim faworytem jest Tomas Murer - alkoholik i niezły zwiadowca. Jest zdecydowanie najprzyjemniejszą postacią z jaką spotykamy się w Gwieździe Erengradu. Z początku wzbudza solidnych rozmiarów antypatię, ale podczas perypetii bohaterów przeistacza się w świetnego kompana, dla którego życie przyjaciół jest znacznie ważniejsze niż jego własne. Dochodzi do tego jeszcze wewnętrzna walka z nałogiem alkoholowym. Kreacja godna Oskara.

Oczywiście, nie byłoby to fantasy, gdyby w roli przeciwnika naszych bohaterów nie stanął ktoś naprawdę potężny. Tak więc naczelnym "złym" jest Kyros - wysłannik Pana Przemian, Tzeentcha, złego boga Chaosu. Ma on również pomocnika - gość od "brudnej roboty" to Varik, wyjątkowy nieudacznik. Regularnie nic mu się nie udaje, choć plany ma naprawdę porażające. Pech jak nic.

Fabuła - najważniejsza część każdej książki, w tym wypadku jest dość typowa. Mamy grupę świetnie władających bronią bohaterów i wielką misję, od wyniku której zależy dalsze istnienie Starego Świata. Nic nowego, ale jednak coś w tym jest. Historia trzyma w napięciu, ciężko jest przewidzieć, co może się jeszcze wydarzyć. Sporo jest też zaskakujących zwrotów akcji w dobrym stylu. Całość utrzymana jest w tonie właściwym dla dark fantasty. Krótko mówiąc: nic dodać, nic ująć.

Wszystko, o czym napisałem powyżej, to same plusy. Wydawałoby się, że książka ta jest godna polecenia, świetna i w ogóle. Niestety, nie wszystko złoto, co się świeci.

Zwyczajowo przeglądając stopkę, zwróciłem uwagę na, zdawałoby się, prozaiczną rzecz - mianowicie nie wyszczególniono w niej nazwiska redaktora. Nie byłoby w tym nic dziwnego gdyby… No właśnie. I tu zaczynają się schody, i to naprawdę strome.

Już na pierwszej stronie książki - w prologu, zaczynają się błędy. W każdej książce zdarzy się literówka czy dwie, ale Gwiazda Erengradu przebija wszystko, co do tej pory widziałem. Praktycznie rzecz biorąc nie ma strony, na której wszystko byłoby w absolutnym porządku. Mnie uczono w szkole, że przed słowem "który" stawia się przecinek. Cóż - chyba redaktora uczono zasad języka innego niż polski. Jest to na tyle nagminne, ze sprawia naprawdę nieprzyjemne wrażenie. Podobnie rzecz ma się z literówkami. Jak pisałem, nie da się uniknąć drobnych błędów, ale na litość boską - szanujmy czytelników. Zaserwowanie nam czegoś takiego jest już poniżej wszelkiej krytyki. W pewnym momencie przestałem nawet interesować się treścią książki, a zamiast tego zacząłem zwracać coraz większą uwagę na potknięcia językowo-interpunkcyjne. I dodam, że nie był to mile spędzony czas, chociaż zdarzały mi się wybuchy pustego śmiechu. Jest jeszcze jedna rzecz, o której muszę wspomnieć. Otóż na każdej nieparzystej stronie jest nagłówek z błędnie napisanym nazwiskiem autora. To dobiło mnie zupełnie. Po zakończeniu lektury, wiedziałem już, dlaczego w stopce nie było nazwiska redaktora. Po prostu redaktora nie było wcale. Wielka to szkoda, bo przykład ten pokazuje dobitnie, co można zrobić z dobrą książką i jak skutecznie zawieść zaufanie czytelników do wydawnictwa.

Na koniec napiszę tylko, że jeśli komuś nie przeszkadza czytanie książki napisanej niemalże po "polskiemu", to będzie zadowolony. Fabuła jest skonstruowana bardzo porządnie, a bohaterowie są ciekawi i żywi. Całość umieszczona w uniwersum Warhammera, co już samo w sobie jest jakąś reklamą. Wszyscy inni, czyli czytelnicy, którzy chcą czytać po polsku, będą trzymać się od tej książki z daleka albo sprawią sobie wersję oryginalną i z przyjemnością pogrążą się w lekturze. Nie licząc języka, Gwiazda Erengradu zasługuje na czwórkę z plusem - jest dobra, ale nie powala. Niestety, jako recenzent jestem zmuszony brać pod uwagę całość, a ta zasługuje ledwie na dwóję z plusem. Za tę cenę można kupić coś naprawdę wartościowego i świetnie napisanego, Gwiazdy... nie warto - szkoda zmarnowanej książki i całkiem niezłego Neila McIntosha. Naprawdę szkoda.

Dziękujemy wydawnictwu Copernicus Corporation za udostępnienie książki do recenzji.