» Blog » Gwałt na mózgu po austriacku
27-07-2009 00:26

Gwałt na mózgu po austriacku

W działach: marudzenie, Gerard poleca | Odsłony: 13

Gwałt na mózgu po austriacku
Bruno zgwałcił moje oczy - to jedna z pierwszych myśli, jaka przyszła mi do głowy po obejrzeniu tego obrazu. Zależy mi na tym, by choć w przybliżeniu wytłumaczyć Wam, jakiego rodzaju filmem jest najnowsze dzieło (?) Saszy Barona Cohena - jednocześnie nie zdradzając zbyt wiele z fabuły. Notka jest pisana dla Was - byście mieli świadomość, na co idziecie do kina. I dla mnie - w celach terapeutycznych, żeby podzielić się z Wami wrażeniami. Jakby w ten sposób część obrazów z mojej głowy przelała się do zbiorowej świadomości ludzkości i przestała mnie dręczyć. Zwłaszcza jeden, o którym zresztą będzie mowa.

Należy zaznaczyć na samym początku, że film jest niesamowicie wręcz obsceniczny. Przyznam się, że ten rodzaj humoru budzi we mnie instynktowną reakcję: uciekać! W trakcie oglądania Borata, kilkakrotnie wychodziłem do kuchni zrobić sobie herbatę. Z kina jednak trochę głupio było uciekać - dlatego też wytrwałem do końca, nawet jeśli film był pod względem hardcorowych scen gorszy od Borata.

Na szczęście z pomocą przyszły mi trzy rzeczy. Po pierwsze, kubek popcornu, którym skutecznie zasłaniałem widok. Po drugie, moja ogólna tolerancja dla spraw seksualnych, która sprawiła, że sporo scen (jak np. ta z rowerkiem gwałtu czy szampanem) było dla mnie znośnych. Po trzecie, mój umysł, hartowany przez bezkresne plugastwo Internetu, bombardowany różnymi snuff movies, shockerami, Rottenami, tubgirlsami i goatsie, częściowo się uodpornił. Na tyle, by oglądać horrory gore, nie na tyle jednak, by przełknąć niektóre sceny z Borata czy Bruno.

W filmie, oprócz wyuzdanych scen rodem z hardcorowego gejowskiego porno raczej bardziej przeraża co innego - ośmieszanie innych ludzi. Nie wiem jak Wy, ja mam coś takiego, że wstydzę się za innych ludzi. Już taki jestem - nie śmieszą mnie, raczej frapują różne wstydliwe sytuacje. Dlatego też Bruno było mi tak ciężko zdzierżyć.

Wbrew temu co napisałem wcześniej, i być może wbrew sobie, muszę jednak stwierdzić, że film mnie rozśmieszył. Ciężko powiedzieć, czy nie była to przypadkiem reakcja obronna umysłu, lecz jedno jest pewne - Bruno to film wypełniony (oprócz obscenicznych momentów) niezłymi gagami i napompowany akcją.

Ale, co może ważniejsze - to również film z misją. Może brzmi to głupio, ale jednak. Film obnaża bowiem (podobnie, jak Borat) głupotę ludzką, hipokryzję i bierze na celownik homofobię, drwiąc sobie z niej co chwila. Po drodze oberwie się też gwiazdom Hollywoodu. Pod względem przesłania, wypełnia swe zadanie nawet lepiej, niż Borat. Finałowa scena (walka w klatce) najlepszym tego przykładem.

Przerażające w Bruno jest to, że po wyjściu z kina czuć pewnego rodzaju katharsis - po Boracie byłem tylko i wyłącznie zniesmaczony. Jako widz, zostałem zbrukany i przytłoczony wulgarnością filmu, lecz jednocześnie czuję te przyjemne uczucie, towarzyszące każdemu, dobremu seansowi filmowemu. Być może tej nocy będą śnić mi się wirujące pytongi, a każde wspomnienie o filmie wywoływać będzie u mnie poczucie niepokoju (i nerwowy skurcz zwieraczy). Nie zmienia to jednak faktu, że gdyby dano mi możliwość wymazania tego obrazu z pamięci, nie potrafiłbym się chyba na to zdobyć. A to najlepsza recenzja, jaką mogę wystawić filmowi Cohena.

PS. Nie zdziwię się, jeśli pod notką pojawią się różne komentarze twierdzące, że film był lajtowy a ja jestem miękką piczą. Cóż, być może jestem - wydaje mi się, że takich osób jak ja jest więcej i warto je ostrzec o prawdziwej naturze tego filmu.

PPS. Oczywiście film nie jest produkcji austriackiej; tytuł notki nawiązuje do wykreowanej przez Cohena, tytułowej postaci.
Komentarze na tym blogu są zablokowane.