» Blog » Rozdział 7
17-10-2011 21:32

Rozdział 7

W działach: Mroczne przebudzenie | Odsłony: 3

Przypominam, że z racji na treść zawierającą wulgaryzmy, brutalność, nawiązanie do alkoholu, a możliwe, że i elementy seksu, czy środków odurzających, tekst ten skierowany jest do czytelników PEŁNOLETNICH

 

Rozdział I

 

.

.

.

 

Rozdział VI

 

Rozdział VII

 

Po kilku minutach wkroczyłem na spora, otwarta przestrzeń. Mgła zgęstniała już na tyle, że tylko na kilkanaście metrów coś widziałem. Plac był jednak bardziej oświetlony niż ulica. Rozejrzawszy się, zorientowałem się że wkroczyłem na rynek.

Nastawiłem uszu, ale nic nie usłyszałem. Poczułem ukłucie zawodu. Miałem nadzieje, że jeśli gdzieś się ocaleli ludzie zbiorą to właśnie tu, przy ratuszu. Albo w jakimś kościele, do tej pory jednak nigdzie żadnego nie widziałem.

Nie chcąc zgubić się we mgle, ruszyłem wzdłuż fasad kamienic po mojej lewej. Liczyłem, że rynek tutaj nie jest kwadratowy i w końcu w tych kilkudziesięciu metrach, na które coś wiedziałem znajdzie się bryła ratusza. Na razie jednak pojawiły się tylko drzewa i niskie, zgrabne latarnie.

Tak jak wcześniej, tutaj też partery kamienic zostały zaadoptowane, ale tu znajdowały się tylko knajpy. Bary, puby, restauracje, piwiarnie i kawiarnie. Nawet jedna co oficjalnie ogłosiła się herbaciarnią. Ogródki piwne były odgrodzone przy każdym lokalu. Krzesła były rozłożone. Puste nieraz poprzewracane kufle zalegały na stolikach. Dawało mi to pewne wyobrażenie jak gwałtowne musiały tu być wydarzenia.

Na zwłoki natknąłem się chwile później. Pamiętając o zoombie podchodziłem do nich trochę niepewnie, ale uznałem, że muszę wiedzieć co się dzieje.

Na rynku musiała się rozegrać jakaś potyczka. Zaschnięta, ciemna krew rozbryzgami plamiła wszystko wokół. Ciała, mężczyzn i kobiet, leżały w różnych miejscach. Niektóre miały ślady takich cięć i ukąszeń jak te w sklepach. Inne zwyczajnie połamane karki lub ślady duszenia. Wiele osób miało obdarte kostki, dowodzące że nie zgadzali się potulnie na to co się działo,

Przechodząc obok kolejnego zmarłego, podszedłem do podcieni wielkiej kamienicy i stanąłem zaskoczony. Kamienne filary podtrzymujące je nosiły ślady świeżych, głębokich żłobień. Ich linie były długie i zamaszyste. Przypominały mi te z drzwi do ubikacji w spożywczaku. Przyjrzałem się bliżej.

Wszystkie linie były pojedyncze, choć nieraz się nakładały i przecinały. Przy niektórych, miejscami były jeszcze dwa punkciki, ale nie potrafiłem określić czy nie były starsze niż linie. Nie układało się to, w żaden logiczny wzór.

Popatrzyłem wokół siebie, nogą rozgarniając co bardziej oporne pasma mgły. Po chwili pojedyncze wyżłobione linie dostrzegłem też na kocich łbach którymi wyłożono płytę rynku. Tu były jednak krótsze i zrobione jakby z mniejsza siłą. Zupełnie jakby były dziełem przypadku a nie celowego działania.

Nagle, kątem oka dostrzegłem jakiś ruch na ziemi. Unosząc strzelbę, podszedłem bliżej. Był to krocionóg, taki jakiego rozdeptałem gdzieś przed godziną. Pełzł po ulicy w stronę jednego z ciał. Aż się wzdrygnąłem.

Nie namyślając się długo, podszedłem do niego i rozsmarowałem podeszwą po kocich łbach. Ciekawiło mnie ile jeszcze tych paskud ktoś trzymał w terrarium.

I wtedy dojrzałem kolejne. Dwa, trzy. Cztery. I więcej. Na ziemi, na krzesłach. Niektóre już na ciałach. Przeszył mnie dreszcz obrzydzenia i strachu. Aż tylu nikt nie trzymałby w mieszkaniu. Coś tu było nie tak. Nie mogły się tak szybko rozmnożyć i dorosnąć. Skąd więc...?

Potrzasnąłem głową. Zacząłem chodzić od jednego do drugiego i rozdeptywać te paskudztwa tam gdzie stały. Jeśli było trzeba to strącałem je lufą na ziemię. Gdy za każdym takim razem wiły się i skręcały, mi aż ciarki chodziły po plecach.

Nie wiedziałem o co tu chodziło ani skąd się te robale wzięły. I miałem to gdzieś. Ważne było, aby nie ucztowały na tych zmarłych. I tak było to wszystko co mogłem dla nich zrobić.

Po niecałej pół minucie sprasowałem wszystkie krocionogi jakie początkowo dostrzegłem. Im jednakże szedłem dalej, tym nowe ciała i nowe robale wyłaniały się z mgły. Zmarli byli w różnym wieku, od nastolatków po starców. Na szczęście nigdzie nie dostrzegłem dzieci. W sumie, jak teraz pomyślałem to nie licząc jednego kilkulatka, który zginął w jednym z samochodów, to nie widziałem zwłok żadnych dzieci.

Postanowiłem przyjąć to za dobrą monetę. Może dlatego tu nikogo żywego nie było? W ciągu tych dni kiedy wisiałem nieprzytomny ci co przeżyli zorganizowali się, pozbierali dzieciaki i wynieśli stąd? Tak, takie wyjaśnienie zdecydowanie podnosiło mnie na duchu.

Po chwili, gdy mój but lepił się już od mazi z bebechów robali, dotarłem do końca rynku. Nie był on malutki. Z dobre dwieście metrów sobie liczył. Przede mną rozpościerał się teraz widok na dwie ciemne uliczki będące przedłużeniem zbiegających się tu boków. Oraz na ogromny budynek z nim sąsiadujący, który te uliczki okrążały.

Zadarłem głowę aby mu się przyjrzeć, ale mój wzrok sięgnął tylko do trzeciego piętra. Miałem jakiś niejasne przeświadczenie, że jest ich sporo więcej. Nie jestem znawcą architektury, ale szare, obłe, gładkie kształty przywodziły mi na myśl pierwszą połowę XX-go wieku. Nie to przykuło jednak moją uwagę.

Nie.

W holu, za szerokimi, ozdobnymi drzwiami z czernionej stali i szkła paliło się światło! Serce zabiło mi trochę mocniej. Był to pierwszy budynek w którym widziałem działającą elektryczność. Było możliwe, że miał jakieś super korki, które wytrzymały przepięcie na skutek którego reszta miasta pogrążyła się w ciemności. Albo, tak jak latarnie miejskie dysponował jakimś automatycznym systemem reaktywacji.

Miałem jednakże nadzieje, że światła włączyli ludzie. Z tego co wiedziałem zoombie nie umiały sobie radzić z takimi rzeczami. Z drugiej jednak strony, z mojej wiedzy wykańczało się je strzałem w głowy. Praktyka zweryfikowała to jako bujdę.

Poprawiwszy uchwyt na strzelbie, ruszyłem w stronę przeszklonych drzwi. Z bliska dostrzegłem umieszczony nad nimi napis, wykonany ozdobnymi literami.

- Hotel „Zachód”, cztery gwiazdki. – Przeczytałem na głos po czym podszedłem do drzwi. Był na nich umieszczony napis „ciągnąć”, złapałem więc za spory uchwyt i szarpnąłem je w swoją stronę. Otworzyły się bez oporów. Rozglądając się, wkroczyłem do środka.

Hol był przestronny i dobrze oświetlony. Dominowały kolory brązu i złota. Po obu swoich stronach miałem schody prowadzące na galerię otaczającą cały hol. Na niej dostrzegłem klatkę schodową prowadząca wyżej oraz drzwi windy.

Po lewej miałem przeszklone drzwi prowadzące chyba do sali restauracyjnej, po prawej z kolei recepcje z drzwiami na zaplecze. Poniżej windy były inne drzwi, oznaczone jakaś tabliczką. Z pewne „dla personelu”.

Nigdzie nie dostrzegłem żywego ducha. Nieżywego zresztą też nie.

- Halo! – Zakrzyknąłem, rozglądając się cały czas. – Jest tu kto?!

Jak zwykle odpowiedziała mi cisza. Trochę już tym rozdrażniony ruszyłem w stronę recepcji. Coś zaszurało mi pod stopą. Popatrzyłem i ku swojemu zdziwieniu ujrzałem szeroką na stopę linie białego proszku, półkolem otaczającą drzwi. Pociągnąwszy nosem poczułem suchy zapach soli. Ze zdziwienia aż uniosłem brew.

W jednym serialu który oglądałem, używało się soli do ochrony przed duchami i mocami piekielnymi, ale nigdy nie słyszałem aby działała ona na zombie. Z bardziej przyziemnych spraw zaś, to ponoć był to niezły sposób na ślimaki. Nie wiem jednak jaka poważna by musiała być ich inwazja, aby rozsypywać sól w holu hotelu. No chyba, że był to ich własny pomysł na witanie gości po staropolsku. Ale do tego brakowało chleba i wódki. I pięknej blondynki do obcałowania.

Uśmiechając się z rozbawieniem do własnych myśli poprawiłem butem pas soli, tak aby nadal był ciągły i ruszyłem dalej. Na zagadkę soli tak jak i na większość innych nie miałem na razie rozwiązania. Była to jednak kolejna sugestia, że w hotelu był ktoś żywy. Nie sądziłem aby taki ładny półokrąg wytrzymał sam z siebie dwa dni. Wzruszając na to na razie ramionami podszedłem do recepcji.

Spojrzałem za ladę, tam też sie jednak nikt nie krył. Był za to komputer, choć wyłączony. Przeskoczyłem na drugą stronę i od razu wcisnąłem włącznik. Maszyna ożyła.

Gdy się rozgrzewała, sprawdzając co tam miała do sprawdzenia, ja dostrzegłem telefon. Podniosłem słuchawkę, ale nie usłyszałem żadnego sygnału. Nie byłem tym zrażony. Przy wewnętrznych centralkach nieraz go nie było. Nacisnąłem kilka razy język, ale nic to nie dało. Spróbowałem dla pewności wybrać 997. Też bez efektu.

Linia była faktycznie głucha.

Odrzuciłem słuchawkę, odrobinę silniej niż powinienem. Zaczynała mnie dopadać frustracja. Komputer za to się już uruchomił. Niestety i tu natrafiłem na problem. Windowsowski ekran witał mnie i prosił o podanie nazwy użytkownika oraz hasła. Nie mając nic do stracenia spróbowałem kombinacji „recepcja” i nazwy hotelu.

Nic.

Popróbowałem jeszcze kilku podobnie oczywistych rzeczy, ale niczego nie osiągnąłem. W przypływie jeszcze większej frustracji trzasnąłem pięścią w obudowę.

Niestety, ta sztuczka działa tylko na filmach.

Odetchnąwszy rozejrzałem się po przegródkach pod ladą. Szybko znalazłem księgę meldunkową. Otworzyłem ją i przewertowałem kilka ostatnich stron. Z tego co mogłem odczytać czyjeś bazgroły, sporo gorsze nawet od mojego kuro-pazurem pisania, w hotelu zameldowanych było szesnaście osób. Popatrzyłem po holu, jakby oczekując iż na skutek zdobycia tej wiedzy zmaterializują się w nim.

Gdy tak się nie stało wzruszyłem ramionami i podszedłem do drzwi na zaplecze. Nacisnąłem na klamkę, ale były zamknięte. Zaczynając mieć dosyć tych ciągłych problemów kopnąłem je z całej siły. Z trzaskiem wleciały do środka uderzając o ścianę.

Wkroczyłem do ciemnego korytarza.

Ujrzawszy przełącznik pstryknąłem go i światło się zapaliło. Ruszyłem głębiej. Korytarz był długi i skręcał w lewo. Na jego prawej ścianie były drzwi do kolejnych pomieszczeń. Zajrzałem do pierwszego i trafiłem na pomieszczenie pracowników.

Nie było w nim nikogo, ale szafek było paręnaście i każda imienna. Czyli jeszcze tylu osób brakowało. Obrzuciłem pomieszczenie dokładniejszym spojrzeniem nie dojrzałem jednak nic ciekawego. Ruszyłem więc dalej.

Kolejne pokoje były magazynkami na sprzęt biurowy, elektroniczny i temu podobne. Jedno było toaletą a ostatnie za załomem korytarza pokoikiem ciecia. W nim, poza kontrolowanym chaosem, rzuciła mi się w oczy piłka do metalu. Patrzyłem na nią kilka sekund, zastanawiając się, czy nie skrócić mojej strzelby.

Porzuciłem szybko ten pomysł. Wolałem aby była mniej poręczna, ale celniejsza. No i w długiej lufie śrut się mniej rozpraszał.

Wycofawszy się, wróciłem do holu i zawołałem ponownie. Znów nie było odzewu. Podszedłem więc do tych drzwi z plakietką. Tak jak przypuszczałem oznaczała ona zakaz wstępu dla gości, ale też wyjście ewakuacyjne. Pchnąłem biodrem antypaniczną klamkę i wkroczyłem na szeroki, oświetlony korytarza. Po prawej dostrzegłem schodki, prowadzące w dół, do kotłowni, na drugim końcu z kolei wyjście na parking. Sprawdziłem jedne i drugie drzwi, ale były zamknięte. W dodatku pajęczyny na tych prowadzących do kotłowni powiedziały mi, że zapewne od zimy nikt tam nie zaglądał.

Spojrzałem przez okienko obok drzwi na zewnątrz, ale parking toną w niemal absolutnej ciemności. Nie wiem, czy nie zapalili nad nim światła, czy go nie było. Machnąłem na to na razie ręką. Było wiele ciekawszych miejsc do sprawdzenia.

Wróciłem do holu i po raz trzeci zawołałem, ale i tym razem nikt mi nie odpowiedział Jak się rozejrzałem nie dostrzegłem też żadnego śladu wskazującego, że ktoś tu był. Westchnąwszy skierowałem się ku restauracji.

Sala dla klientów była duża, zajmowała chyba połowę parteru. Ujrzałem długie rzędy krzeseł jak i spora ilość miejsca zostawionego zapewne dla tańczących. Pod ściana po lewej stały instrumenty muzyczne, po prawej z kolei był bar, drzwi do kuchni i okienko zwrotu naczyń. Nie zobaczywszy tu nikogo żywego ani zmarłego, ruszyłem w stronę kuchni.

Nie dotarłem jeszcze do baru, kiedy na podłodze zauważyłem ślady krwi. Prowadził za kontuar. Uniosłem broń, napinając się i na lekko ugiętych nogach podszedłem do niego. Szybkim skokiem wyjrzałem za jego osłonę, gotów do strzału.

Nic.

No prawie. Ślad ciągnął się dalej, znikając za drzwiami do kuchni. Nie miały one klamki, tylko odważniki zwracające je zawsze w pozycję zamkniętą. Podszedłszy bliżej, oparłem się o nie bokiem. Delikatnie naparłem, wsuwając lufę przodem i zajrzałem do pomieszczenia.

Kuchnia była duża, urządzona nowocześnie i na biało. Na płytkach podłogi ciemnoczerwony ślad był doskonale widoczny. Prowadził za masywny blat na którym stały gary na bite pięćdziesiąt litrów. Ruszając śladem nasłuchiwałem intensywnie. Jedynym dźwiękiem jaki słyszałem były moje kroki i dudniące serce. Wyjrzałem w końcu zza stołu i mocniej ścisnąłem dubeltówkę w dłoniach.

Na końcu krwawego śladu, pod ścianą, obok drzwi do chłodni, leżało ciało.

Było dziwacznie wciśnięte pod dolną półkę stalowego regału, zwrócone do mnie plecami. Nie potrafiłem ocenić, czy należy do mężczyzny czy kobiety, nie z tego kąta. Rozejrzawszy się i upewniwszy, że nic nie czai się wokół, podszedłem bliżej.

Szturchnąłem trupa i cofnąłem się o krok, gotów do strzału. Byłem tak zdenerwowany, że gdyby obok mnie upadła szpilka to wypalił bym z obu rur. Przed oczami miałem obraz tamtego zombiaka. Ten zmarły się jednak nie poruszył.

Odetchnąwszy głębiej i to kilka razy, uspokoiłem się trochę. Na plecach ani nogach zmarłego nie zauważyłem żadnych cięć jak u wcześniejszych zamordowanych. Wiedziony ciekawością co go zabiło, nogą przewróciłem ciało na plecy.

W sufit popatrzyła gładko ogolona twarz młodego mężczyzny. Jego rozwarte oczy były matowe i blade a oblicze skurczone w wyrazie wysiłku. Ku mojemu ogromnemu zaskoczeniu z jego piersi sterczała rękojeść kuchennego noża. Dwie inne rany po pchnięciach miał obok.

Przeżegnałem się i zmarszczyłem brwi. Po raz pierwszy broń zostawiono w denacie, co więcej na ciele nie było żadnych nacięć. No i zabójca nie był specjalnie skuteczny. Facet z jakimiś dwoma calami stali w piersi zdołał przeczołgać się dobrych kilkanaście metrów. Po co wciskał się pod półkę, nie miałem pojęcia.

Rozejrzałem się jeszcze po kuchni przez chwilę, ale nie dostrzegłem niczego ciekawego. Zajrzałem pod przykrywkę jednego z garów i ujrzałem, że jest pełen grochówki. Niższa temperatura sprawiał, że nie zdążyła się jeszcze zepsuć. Przez chwilę zastanawiałem się, czy nie nabrać sobie trochę. Zjadłbym chętnie coś ciepłego.

Wtedy moje spojrzenie znów spoczęło na zmarłym. Nie byłem w sumie aż tak głodny. Poza tym miałem do sprawdzenia kilka, jeśli nie kilkanaście pięter tego wieżowca. Mogłem w sumie sprawdzić ile mają pokoi, gdy przeglądałem książkę meldunkową, ale nie pomyślałem o tym.

Chcąc to naprawić, ruszyłem z powrotem. Przeszedłem szybko przez restaurację i wyszedłem do holu. I stanąłem jak wryty.

Na jego środku stała kobieta, patrząc na mnie zaskoczonym wzrokiem.

Była wysoka i zgrabna, na oko koło czterdziestki. Miał na sobie mocno wymięty strój biznesowy ze spódnicą nad kolano, brudną, biała bluzkę oraz brązowe, trekingowe buty. Popatrzyła na mnie swymi dużymi, zielonymi oczami, potem na moja strzelbę.

I odwróciwszy się na pięcie zaczęła uciekać.

 

Rozdział VIII

2
Notka polecana przez: kbender, makakarer
Poleć innym tę notkę

Komentarze


kbender
   
Ocena:
0
Bałem się, że już nie wrócisz, ale jak widać to po prostu weekend Cię dopadł ;)
17-10-2011 22:40
Grom
   
Ocena:
0
Ano, weekend i badania:) Wiem, że to nie praca naukowa, ale chciałem sprawdzić jak wyglądało budowanie wieżowców u nas, aby "Zachód" nie wyszedł zbyt przegięty:)
17-10-2011 22:50

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.