Reżyser zawarł w filmie większość, jeśli nie wszystkie charakterystyczne elementy swojej twórczości. Długie ujęcia pozbawione cięć, bose stopy aktorek, potoczne dialogi, cytowanie wielkich dzieł kina, czy wreszcie papierosy Red Apples. Niestety w kilku miejscach gubi to Death Proof. Pierwotnie obie części "double feature" miały trwać około 60 minut, więc razem trwałyby tyle co jeden długi film. Potem jednak oba rozciągnęły się do pełnego metrażu. Po seansie mam wrażenie, że 140-minutową historię można było opowiedzieć w minut 90. Jest jeden dialog o ćwierćfunciaku z serem (Pulp Fiction), jeden wywód o alter ego komiksowych superbohaterów (Kill Bill vol.2), czy też jedna scena nakłaniania boya hotelowego do odrąbania czyjegoś palca (Cztery Pokoje). Tarantino stwierdził chyba, że jest w stanie napisać dowolną ilość dialogów które ludzie będą chłonąć bez cienia znużenia. Niestety tak nie jest. Choć Death Proof ma dialogi w stylu poprzednich dzieł tego reżysera, to jest ich zbyt wiele i na pewnym etapie niestety nużą. Do tego w trakcie filmu okazuje się, że pierwsza połowa filmu jest gargantuicznie rozciągniętym przedstawieniem postaci. Jakkolwiek fenomenalnie wykonane, powoduje wrażenie pewnej niekonsekwencji i braku wyczucia. Na szczęście poza tą wadą Death Proof ma praktycznie same zalety.
Od zawsze mocną stroną Tarantino były postacie. Pierwsza część Grindhouse nie zawodzi pod tym względem. Najmocniejszym punktem jest tu Kurt Russel. Lekko przygasła ostatnimi czasy gwiazda Hollywood rozbłysła na nowo. Stuntman Mike, podstarzały kaskader samochodowy, jawi się jako charyzmatyczny twardziel, który później okazuje się maniakalnym mordercą. Jednak jego postać nie jest aż tak prosta, więcej zdradzać nie wypada by nie psuć zabawy. Wypada jedynie jasno powiedzieć, że Russel wraz z dialogami Tarantino wzniósł się na wyżyny aktorskiego geniuszu. Tuż za nim znajduje się Zoe Bell, grająca samą siebie, czyli kaskaderkę. Może dzięki temu ciekawemu zabiegowi, mimo braku doświadczenia prezentuje się naturalnie i wzbudza sympatię widza. Jednocześnie bez tego praktycznie niemożliwe byłoby zrealizowanie finałowego pojedynku na szosie, gdyby Zoe sama nie wykonała wszystkich swoich scen. Poza tym Death Proof oferuje garść innych silnych postaci kobiecych, odpychającego barmana w którego wciela się reżyser, oraz drobny epizod Michaela Parksa, jak zwykle świetnego w roli strażnika teksasu Earla McGraw, który podobnie jak w Kill Billu występuje wraz ze swoim synem Jamesem, grającym… jego syna Edgara McGraw.
Dźwiękowo i wizualnie mamy do czynienia z dopieszczonym i dokładnie przemyślanym, konsekwentnym dziełem. Długie i dopracowane ujęcia, świetne kadry. Słowem, jak to u Tarantino. Choć akcja filmu rozgrywa się współcześnie, zadbano o wyczuwalny klimat kina samochodowego lat 70. Amerykańskie bezdroża, samochody którymi poruszają się kaskaderki, oraz psychopata Mike – wszystko jest takie jak powinno być. Wreszcie sam samochodowy pościg pod koniec, nakręcony w starym dobrym stylu. rekompensuje nużące momenty 140-minutowego seansu. Drogowe szaleństwo, bez cyfrowej nierealności i abstrakcji rodem z Matrixa Reaktywacji. Wszystko jest tu prawdopodobne i przedstawione z bliska. Widz niemal może dotknąć dziewczyny panicznie próbującej utrzymać się na masce samochodu, ryk silników amerykańskich krążowników szos rozrywa głośniki, kamera pokazuje każdy detal szalonego drogowego pojedynku. Końcówka Death Proof to bez dwóch zdań samochodowe arcydzieło.
Tak kończy się pierwsza część uczty Rodrigueza i Tarantino. Szkoda, że na drugą przyjdzie nam poczekać. Bezapelacyjnie jednak warto obejrzeć Death Proof w kinie, należy tylko mieć świadomość, że jest to film w większości powolny, dopiero na końcu pompujący adrenalinę do krwi. Ponadto broni się dbałością o detale i rewelacyjnym aktorstwem. Z pewnością jest to pozycja do której miło będzie powrócić, może jednak przydać się wsparcie pilota i guziczka FF. Robert Rodriguez, wraz ze swoim Planet Terror, ma wysoko zawieszoną poprzeczkę. Sądzę jednak, że podoła temu wyzwaniu.