» Recenzje » Grindhouse: Planet Terror

Grindhouse: Planet Terror


wersja do druku
Grindhouse: Planet Terror
Upłynęło już sporo czasu od polskiej premiery pierwszej części Grindhouse'a (który, przypominam, został brutalnie podzielony na dwie części, chociaż w rzeczywistości stanowił całość dwóch filmów dwóch wielkich reżyserów), gdzie widzowie rozkoszować się mogli popisami Tarantino, króla kiczu. W jego Death Proofie, gdzie grupa bojowych panienek stawiała czoło psychotycznemu zabójcy w jego mrocznym i stylowym wozie. Pierwsza odsłona Grindhouse'a spotkała się zarówno z ostrą krytyką jak i z licznymi pochwałami. Tym razem jednak z kinowych sal atakuje Rodriguez, a używa to tego niecodziennych narzędzi, takich jak zmutowane zombiaki, zielona mgła i tancerka go-go z karabinem maszynowym zamiast nogi. Co najlepsze, film sprawia ogromną frajdę.

Powiedzmy sobie na samym wstępie szczerze, że na oba filmy należało się wybrać z odpowiednim nastawieniem. Jeżeli ktoś wędruje w kierunku kina oczekując rewelacyjnej fabuły, fantastycznego scenariusza i cudownej realizacji, to niech nawet nie kupuje biletów. Celem projektu jest ukazanie współczesnemu widzowi niskobudżetowych filmów klasy B, które były niezwykle popularne w USA w latach siedemdziesiątych, a które aktualnie już nie istnieją – chodzi tu o produkcje takie jak slashery i splattery popularnie nazywane filmami typu Grindhouse. Któż mógłby lepiej zabrać się do tego zadania, jak nie Tarantino i Rodriguez? Naturalnie ich produkcje nie są tylko odtwarzaniem "gotowców" - sięgają oni po "najlepsze" tradycje wszystkich przepełnionych kiczem, wymarłych gatunków, dodają sporo akcentów komediowych i parodystycznych, tworząc doskonałą rozrywkę dla spragnionego czystego ubawu widza. Jeżeli uznałeś, drogi czytelniku, że Death Proof jest kwintesencją kina niskiej klasy, to nie wiem, w jaki sposób zakwalifikujesz Planet Terror, film tak zły, że aż dobry.

Fabuła, jak przystało na zombie splattera, jest – nie zmienia to jednak tego, że równie dobrze mogło by jej nie być. Niedaleko niewielkiego miasteczka gdzieś w Teksasie znajdowała się wojskowa baza, w której przechowywano super nowoczesną broń biochemiczną zamieniającą zdrowych ludzi w zmutowane, zainfekowane wszystkimi możliwymi choróbskami zombie. Potwory są naturalnie szybsze i silniejsze od człowieka – są również niewiarygodnie brzydkie, pokryte śluzem i parchami. Jeżeli już mamy zombie, to muszą być bohaterowie, którzy będą je rozwalać na kawałki. Otrzymujemy pełen przekrój powykręcanych postaci – Cherry Darling grana przez rewelacyjną Rose McGowan to niespełniona lekarka, aktualnie tancerka go-go która traci nogę by zyskać "implant" w postaci karabinu M16. El Wray wykreowany przez Freddy'ego Rodrigueza jako tajemniczy złomiarz, który doskonale walczy wręcz i posługuje się bronią palną (był prawdopodobnie agentem tajnych służb, ale wycięta scena nie pozwala tego jasno określić). Obok nich psychotyczna miłośniczka zastrzyków, mocno walnięta para lekarzy, naprawdę komiczny właściciel barbecue i oczywiście, Bruce Willis jako "władca mutantów". To właśnie ogromna gama bohaterów tworzy ten film – obok absurdalnych scen, skrzywionego, czarnego i obrzydliwego humoru oraz ostrej kpiny z całej splatterowej otoczki. Kapitalnym zagraniem ze strony Roberta Rodrigueza jest "usunięcie" sceny z filmu, by nie patyczkować się z fabułą, tylko od razu przejść do konkretnej rozwałki.

Film jest obrzydliwy. Latające bebechy, wiadra sztucznej krwi, wszelakich mazi, galaret i innych organicznych substytutów fruwają po całym ekranie w takich ilościach, że na co najmniej 24 godziny po seansie widzowie zamieniają się we ścisłych wegetarian. Dzieło to jest też niezwykle klimatyczne – jeżeli widzowie potrafią docenić snującą się zieloną mgłę, wielki blady księżyc i muzykę prościutko z syntezatora. Wszystko jest pozbawione jakiegokolwiek sensu, dzięki czemu szczęśliwa widownia nie musi rozumieć co się dzieje na ekranie, a może zająć się śmianiem się z absolutnego absurdu i głupoty wypływającej z tego dzieła. Ba, w odpowiedni nastrój wprawia trailer filmu Maczeta o meksykaninie który został wrobiony w psuedo-mordestwo i razem z pastorem mści się używając maczet, imigrantów i działek typu gatling przypinanych do motocykli. Jeżeli po tej prezentacji widz wciąż ma wątpliwości, na jaki film się wybrał, to nic go już nie uratuje.

Nie będę polecał tego filmu, ponieważ i tak pójdą nań ci, którzy mieli już zaplanowaną wycieczkę do kina na drugą część dyptyku Grindhouse. Dzieło Rodrigueza jest wyjątkowe i specyficzne – jest to kicz w czystej postaci, kwintesencja kina klasy B, hołd ku wszystkim żenującym zombie-filmom i splatterom. Chociaż fabuła jest bzdurna, a sceny potrafią być mocno obrzydliwe, to cały film jest świetną parodią i ogląda się go z nieskrywaną przyjemnością. Co jak co, trzeba być naprawdę dobrym reżyserem, by nakręcić doskonały "kiepski" film.
Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę


Ocena: 5 / 6

Komentarze


rincewind bpm
   
Ocena:
0
Pełan zgoda, z dwoma zastrzeżeniami:

1. Ja tam od razu po filmie poszedłem do KFC :P Choć rzeczywiście, nie wiem, czy odważyłbym się na krwistego grila ;)
2. El Wray według mnie był agentem nawet nie tajnych służb, a Tajemniczego Kręgu Bohaterów Ratujących Ludzkość ;) Zwykłe służby nie pieczętują przecież swoich ludzi :P
3. Trzeba docenić jeszcze to takie przegięte, nachalne budowanie napięcia, jak w scenie w szpitalu, które również budzi niesamowitą radość ;)

Z trzema zastrzeżeniami! ;) A brak fabuły wymiata.
21-10-2007 10:46
beacon
   
Ocena:
0
Zwykłe służby nie pieczętują przecież swoich ludzi
Tyle że ten tatuażyk miała na łańcuszku w postaci złotej figurki też Cherry, więc to chyba jednak nie była oznaka przynależności do jakiegoś tajnego kręgu. Ale ja się tam nie znam ;p Dla mnie to po prostu symbol oddania ukochanej.

Sam pewnie napiszę reckę filmu lada dzień. Choć mam trochę mnirj pozytywne podejście. Bardziej podobał mi się Death Proof.
21-10-2007 10:52
rincewind bpm
   
Ocena:
0
Hm... Death Proof był jednak w znacznej mierze inny, bo Tarantino (szczególnie w dłuższej, wyświetlanej w Europie wersji) dodał dużo gadek-szmatek, które o ile się orientuję nie były bezpośrednio składnikiem ogólnej idei Grindhousa jako kiczowatego widowiska (choć i tak były całkiem fajne). Natomiast PT jest takie jak ostatnie pół godziny DP - maksiarskie, wypasione i czysto rozrywkowe :)
21-10-2007 12:13
beacon
   
Ocena:
0
Death Proof po prostu nie naśladował kina grindhouse'owego non stop. Tarantino wzbogacił tą konwencję o swoje własne smaczki. Mnie się na przykład bardzo podobał lap-dance, którego w amerykańskiej wersji nie było wcale.

Planet Terror było w konwencji non stop. Jednym to pasuje, innym umiarkowanie. Ja po prostu spodziewałem się czegoś jeszcze. Choć i tak film zasługuje na solidne 4+. No i świetna scena erotyczna, chyba najlepsza w ogóle. Za nią byłbym skory podciągnąć do piątki.
21-10-2007 12:21
996

Użytkownik niezarejestrowany
   
Ocena:
0
Lapdance fajny ale to była chwilka, niestety takiej ilości klepaniny (nawet Tarantinowskiej) Tarantino do końca przebaczyć nie można.
21-10-2007 15:10
beacon
   
Ocena:
0
Też tak myślałem, ale doszedłem do wniosku, że gdyby nie ta "klepanina" na początku, nie miałbym takiej radochy z wybuchowej końcówki. I trudno temu zaprzeczyć, Craven.
21-10-2007 15:47
kaduceusz
   
Ocena:
0
Z tym Rodriguezem jako wielkim reżyserem, to przeszarżowałeś, Saise :-> Ale generalnie recka okej. Mi się aż tak bardzo nie podobał, chociaż trudno się kłócić z faktem, ze to kawał dobrej zabawy :-) Ja bym dał 4/6.

Scena łózkowa faktyko, prima sort. Nawet chyba lepsa niż fragment, w ktorym w DP wjeżdżają an drogę z "normalnymi" samochodami.

Death Proof - zgadzam się z beacone, IMHO o klasę lepszy film. I wcale nie uważam, żeby był przegadamy - dzieki tym rozmowom, zreszta wale nie nudnym, mamy odpowiedni kontrast :-)
21-10-2007 22:27
996

Użytkownik niezarejestrowany
   
Ocena:
0
Brrr... Będzie ponurym czas, w którym filmowiec będzie musiał znużyć widza na początku, żeby dynamiczny koniec go ruszył.
22-10-2007 01:31
kaduceusz
   
Ocena:
0
Ja sie nie czuję znużony zajmującymi dialogami o dupie Maryny. Jeżeli Ty, Craven, tak, to przykro mi :oP
22-10-2007 02:13
beacon
   
Ocena:
0
Duce +1

Dialogi miały fajny klimat i wprowadzały taki fajny leniwy klimat, który pozwolił pod koniec się ożywić. I powolne otwarcie wcale nie jest tu negatywem.
22-10-2007 18:34
Podtxt
   
Ocena:
0
A ja jestem innego zdania, na mnie DP nie zadziałał tak jak Planet Terror.
Opisywanu tu film to dla mnie dzieło unikatowe... Emanuje hektolitrami krwi i kiczu w taki sposób, że nie mogłem oderwać wzroku od ekranu ani na chwilę, a były momenty gdzie po prostu pękałem ze śmiechu :) (vide wspomniana już genialna scena erotyczna czy rocketjumpy xD)
Po prostu poezja. Zero wysiłku umysłowego, uczta dla oczu, hołd dla ludzkiej płytkości.
25-10-2007 16:13

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.