Miłość i śmierć to motywy - wydawałoby się - nad wyraz banalne, na których temat współczesne kino powiedziało już wszystko, co było do powiedzenia, a teraz tylko powiela schematy. Jednak u Burtona nic nie jest tak proste, jak mogłoby się wydawać. Otóż poznajemy młodzieńca – Wiktora Van Dorta – który zostaje zmuszony przez rodziców do małżeństwa z córką zubożałych arystokratów - Wiktorią. Jak się okazuje, obie rodziny mają nadzieję, że ożenek młodych rozwiąże szybko ich problemy i spełni aspiracje. W głębokim poważaniu mają więc uczucia (lub raczej ich brak), jakimi darzą się oblubieńcy. Młodzi jednak zakochują się w sobie, więc perspektywa ślubu przestaje być dla nich tak przerażająca.
Przynajmniej dla Wikitorii - jej przyszły mąż jest niestety nadal zdenerwowany całą sytuacją i podczas próby ceremonii nie jest w stanie wypowiedzieć małżeńskiej przysięgi. Postanawia poćwiczyć wymaganą do zawarcia związku formułę w pobliskim lesie. Ma to dosyć niespodziewane konsekwencje, bowiem młodzieniec przypadkiem oświadcza się najseksowniejszemu ciału na świecie. Jest tylko jeden problem – owo ciało jest martwe.
Widz szybko domyśli się, co tak zafascynowało reżysera Edwarda Nożycorękiego w rosyjskim podaniu ludowym, że zdecydował się poświęcić prawie dekadę swojego życia na jego sfilmowanie. Cała ta baśń jest przesiąknięta czarnym humorem i nietypową romantycznością, tak charakterystycznymi dla wcześniejszych dokonań twórcy. W tej konwencji czuje się on jak ryba w wodzie i prawdę mówiąc ciężko mi sobie wyobrazić innego reżysera, który z takim polotem, fantazją i humorem potrafiłby przedstawić tę radosno-smutną historię.
Strzałem w dziesiątkę okazało się użycie wymierającej już sztuki animacji poklatkowej. Dzięki temu postacie zyskują na autentyczności, świetnie wpasowują się w klimat filmu, który mógłby zostać zabity przez "plastikowatość" animacji komputerowej. Dodatkowo, każda niedoskonałość przedstawionych postaci działa na korzyść filmu, wzmacniając karykaturalny wizerunek bohaterów.
Jednym z największych atutów obrazu jest muzyka. Danny Elfman po raz kolejny pokazał klasę i nieprzeciętne umiejętności w dopasowaniu dźwięków do obrazu. Przesiąknięte jazzem aranżacje, świetne teksty (co ważne, dobrze przetłumaczone na język polski), wzmacniają makabryczno-romantyczną otoczkę filmu. Najbardziej zachwyciła mnie pieśń szkieletów, witających Wiktora po "drugiej stronie", która przejdzie zapewne do historii kina.
Kolejnym plusem jest dobranie głosów postaci. Johnny Depp jako Wiktor, Emily Watson jako Wiktoria i Helena Bonham Carter jako Gnijąca panna młoda sprawdzają się po prostu genialnie. Dodatkowo wpływają na mocniejsze zarysowanie karykaturalności postaci, a i język jakim się posługują pełen jest aluzji, nawiązań i podtekstów – istna uczta dla widzów.
Tim Burton, bawiąc się konwencjami, przeplatając ze sobą miłość i śmierć, tworząc karykaturalny i kontrastowy świat, gdzie rzeczywistość jest szara i ponura, zaś kraina zmarłych jest miejscem kolorowym i wesołym, stworzył niesamowitą baśń. Nie popadł przy tym w banał, bądź tani sentymentalizm i po raz kolejny pokazał, że potrafi wciągnąć widza w swój świat jak mało kto. Wyszedłem z kina zauroczony. Wszystko w tym filmie jest na swoim miejscu. Od strony audiowizualnej prezentuje się genialnie i wprowadza przy tym widza w niesamowity nastrój. Gorąco polecam.