Wątki fabularne filmu przeplatają się w ten sposób, że jest on na przemian dynamiczny (czyt. krwawy) i smutny. Film zaczyna się dynamicznie bitwą legionu z hordą Germanów. Od początku rąbanina jest nie gorsza niż w BraveHeart , pewnie więcej w niej wiader czerwonej cieczy a wzajemne zarzynanie się bronią sieczną i obuchową pokazane jest w maksymalnym zbliżeniu, tyle, że w ułamku sekundy. Po odparciu natarcia Barbarzyńców pojawiają się zabiegi formalne Scotta znane z poprzednich jego filmów (Blade Runner, Obcy, ósmy pasażer Nostromo): walczący zwalniają, jęki konających słyszymy, jak zza ściany, na pierwszym planie dźwiękowym - szczęk stali o stal (naturalizm?).
Bitwę kończy "zwolnione" dorzynanie rannych. Jeszcze więcej dynamiki nadają filmowi oczywiście walki gladiatorów, których naliczyłem pięć (wliczając finałową głównego bohatera z cesarzem). Aranżacja, dobór broni i zbroi (poza jednym wyjątkiem, kiedy pieszym gość od rekwizytów rozdał te same miecze, co przy walce konno jeźdźcom - z cięższą głownią przydatną jedynie do walki z siodła) nie budzą zastrzeżeń. Rydwany pędzą na złamanie karku (dosłownie), strzały lecą poziomo, korbacz zabija pierwszym uderzeniem.
Obsada gladiatorów dobra; jednym z nich jest facet grający serialowego Conana (serial jest ogólnie do dupy, ale Conan, moim zdaniem, pierwszorzędny).
Smutny jest Gladiator" wtedy, gdy opowiada o osobistej tragedii Maximusa, wodza naczelnego (po łac. Capitaneus generalis) legionów, który popada w niełaskę u nowego cesarza, traci rodzinę, trafia do niewoli i ostatecznie do szkoły gladiatorów. Do tej trudnej roli męczennika-bohatera bardzo przyłożył się Nowozelandzczyk Russel Crowe (nominacja do oskara za rolę w Informatorze). Jako dowódca legionów Crowe jest charyzmatyczny, a przy tym ludzki, jako gladiator o dziwo taki sam. Z kolei jako mąż i ojciec Maximus musi opłakać rodzinę, a następnie pomścić ją i swój los w finałowej walce w Coloseum. Mimo, że co chwila nazywany generałem (z tą rangą w armii mamy do czynienia od XV- go wieku) Maximus jest postacią w pełni wiarygodną: rodem z Hiszpanii (właściwie z Nowej Kartaginy), dowódca kampanii w Germanii prowadzonej przez leciwego Marka Aureliusza.
Film jest o tyle nietypowy, jak na superprodukcję amerykańską, bo nie kończy się happy endem, no i nie ma w nim patosu ( np. z amerykańską flagą w tle ). W całości czuć rękę Ridley'a Scotta. Pejzaże miasta (Rzym) i muzyka pełnią chyba tę samą rolę, co w Blade Runnerze widoki Los Angeles i muzyka Vangelisa - pełen rozmach wizji z subtelną żeńską wokalizą. Ciekawy jest zabieg formalny ukazujący przejście do krainy umarłych.
Zdjęcia kręcono w Stanach, Anglii, Marokku i na Malcie. Widać mniej więcej, co uzupełniono komputerowo, najwyraźniej na przykładzie tygrysów w Coloseum. Widać też, że filmowcy konsultowali się ze znawcami epoki. Dotyczy to głównie scenografii i kostiumów, bo fabuła siłą rzeczy jako filmowa jest ahistoryczna. Kommodus, choć bawił się w gladiatora, nie zginął na arenie, jego ojciec nie zakazał nigdy walk w Coloseum (nawet Cesarz nie mógł tego zrobić); przeciwnie - wspierał profesje gladiatora a liczba dni igrzysk za jego panowania wzrosła do 175 dni. Nieprawdą też jest, że po zwycięskiej bitwie nie ma już z kim w Germanii walczyć i można wracać do domu. Pod koniec II wieku n.e. Rzym właśnie zaczął dopiero mieć problemy z Germanami.
Dla twórców najważniejsze pewnie, że film robi kasę (304 mln $ po 7 tygodniach), a w Europie z antycznymi korzeniami, też pewnie nie straci. Inna sprawa, że takie kasowe produkcje wypierają z kin np. pozycje SF (vide Cube, Gattaka, Pith Black i sytuacja trzech (3 !!!) kin w Toruniu).