Do dziś mam w pamięci niefortunny seans Elektry, kiedy to byłem zmuszony ciężko obrazić się na ekipę filmową. Z tego powodu pełen obaw i z ogromną rezerwą podszedłem do ekranizacji Ghost Ridera. Z doświadczenia wiedząc, że łatwiej jest rzecz zepsuć - wykreować bohatera drewnianego, napisać sztywne i nienaturalne dialogi, a całość dopełnić przyprawiającymi o mdłości dawkami patosu, po których nawet kamień dostałby zatwardzenia – idąc do kina uzbroiłem się w obecność nieocenionego kuzyna, który potrafi celnym komentarzem umilić najbardziej nawet nieudany seans. Jakież szczęście, że tym razem jego umiejętności nie były potrzebne!
Johnny Blaze - kaskader motocyklowy - by ratować ojca od śmierci, zawiera pakt z diabłem. Stawką ma być, wiadomo, jego dusza. Zły oczywiście wypacza treść kontraktu i nasz motocyklista traci znacznie więcej, niż miał nadzieję uzyskać sygnując feralny dokument. Ostatecznie Szatan ujawnia swój zamiar względem Johnny’ego – ma on zostać Ghost Riderem, czyli egzekutorem na usługach piekła. Przyznać w tym miejscu muszę, że motyw sprzedaży duszy i konsekwencji z transakcją związanych został w kinie wyeksploatowany do granic możliwości. Wymyślenie na tym poletku czegoś oryginalnego i porywającego zarazem jest moim zdaniem niemożliwe.
Na szczęście twórcy Ghost Ridera nie podjęli próby dokonania niemożliwego. Powielili za to znane schematy, ale na tyle zręcznie, żeby nie nudzić i, co ważniejsze, nie przesłodzić obrazu tak ukochanymi przez amerykańskie kino scenami pełnymi wymuszonych uniesień i wyższych emocji. Ekipa filmowa doskonale zdawała sobie sprawę, że ich produkcja nie ma szans na bycie oryginalnym, poruszającym i Bóg wie jakim jeszcze filmem. Postawili na czystą zabawę, mnogość efektów specjalnych i igranie z konwencją. Zatem kowboj musi spluwać czarną od tabaki śliną, przejazd konno nie może obyć się bez postawienia ogiera dęba, a opustoszałe ulice miasteczka ozdabiają okazyjnie pędzone wiatrem kule zeschłej roślinności. Jakby tego było mało, akcja jest co chwilę przerywana przez komiczne wstawki, które są rzeczywiście śmieszne. Nicolas Cage ze swoją charakterystycznie ponurą fizjonomią parę razy spowodował istne salwy śmiechu na sali kinowej (vide: okiełznanie pierwiastka ognia). Wszystkie powyższe fakty prowadzą do wniosku, że warunkiem miłego spędzenia czasu w kinie w tym konkretnym przypadku jest zaniechanie szukania drugiego dna, morału czy pouczającej puenty w Ghost Riderze, a oddanie się rozrywce w najczystszej postaci.
Aktorstwo w tego rodzaju filmach rządzi się innymi zasadami, niż w przypadku np. oskarowych produkcji. Aktorzy są właściwie tłem dla efektów specjalnych. Zaznaczyć jednak muszę, że duet Eva Mendes i Nicolas Cage wywiązali się ze swoich zadań poprawnie, a smaczku całości dodają głębokie dekolty panny Mendes. Warstwa muzyczna to już zupełnie inna para kaloszy. O ile w początkowych scenach filmu nie zaskakuje niczym specjalnym, to od momentu, gdy Johny spotyka pewnego kowboja, oprawa dźwiękowa nabiera rumieńców. Przewijające się tu i ówdzie szlagiery znane z westernów, tutaj w nowych aranżacjach, zdecydowanie zapadają w pamięć i nuci się je jeszcze długo po wyjściu z kina. Mam wrażenie, że soundtrack z Ghost Ridera idealnie pasowałby choćby jako podkład muzyczny do sesji w Deadlands.
Jaki zatem werdykt? Nie mogę zgodzić się z opinią, że Ghost Rider to film słaby. Moim zdaniem jest to kawał bardzo dobrej rozrywki zaserwowanej w ładnej oprawie i, co ważniejsze, z w miarę logicznym scenariuszem. Oczywiście nie uniknięto kilku nadmiernie ckliwych i pełnych patosu scen, jednakże proporcja została zachowana i nie jesteśmy narażeni na nadmiar cukru wylewającego się z ekranu. Film wart jest zobaczenia choćby dla tych kilku ujęć, w których Cage ujawnia swój talent komiczny, oraz dla wspaniale nakręconej sceny podróży przez pustynię. Po Sin City oraz V jak Vendetta to najlepsza ekranizacja komiksu. Naprawdę polecam.