» Blog » Fragment opowiadania
10-05-2014 18:59

Fragment opowiadania

Odsłony: 154

Jakiś czas temu sprawiłem sobie maszynę do pisania, dzięki której grafomania stała się czymś o wiele łatwiejszym i przyjemniejszym. Przepisałem fragment opowiadania, które z jej pomocą powstaje. Kiedyś pracowałem nad settingiem Optimum, który jednak, co kilka osób sugerowało, bardziej nadawało się do opowiadania niż RPG-a. Będę wdzięczny za wszelkie uwagi, zarówno te pozytywne, jak i negatywne. Czy czyta się to przyjemnie? Ciekawie? Czy jest sens ciągnąć dalej tym stylem i tę treść?

 

 

 

 

 

 

 

 

    Nienawidziłem tego miejsca, tych snujących się jego rynsztokami ludzi, którzy w zasadzie ludźmi nie byli. Najpodlejsza z wielu podłych dzielnic, które wielcy świata porzucili na pastwę chorób i śmiertelności. Na wąskich uliczkach, komuś z zewnątrz mogących wydawać się skradzionymi ze starszej, gorszej epoki snuli się ludzie-trupy. Tylko częściowo była to metafora - ponad połowa populacji niebuszewskich slumsów była uzależniona od karpy, najcudowniejszego i najstraszniejszego narkotyku, jaki udało się stworzyć cywilizacji. Zataczali się wodząc otępiałym wzrokiem po kupach śmieci, gruzów, odrapanych murach i jedynie czasem spoglądali na innych ludzi - zawsze całkowicie nieświadomie. Karpa sprawiała, że czas przestawał dla nich istnieć. Ich mózgi nie potrafiły pojmować samej idei przyszłości. Nie potrafiły niczego zaplanować. Nawet srali tylko wtedy, gdy ich sparaliżowanym jelitom udało się wykonać jakimś cudem skurcze. Znikały też wszystkie ich wspomnienia, poglądy. Tylko nieliczni, zazwyczaj po prostu ci najmniej naćpani, potrafili mamrotać pod nosem własne imię - bardziej w tępym odruchu niż w akcie woli. Karpiści tonęli w rzeczywistości, napawali się nią. Na każda jedną rzecz spoglądali tak, jakby widzieli ją po raz pierwszy w życiu, w ciągłej, dziecięcej i sztucznie podkręconej ekstazie poznawania. Nie mieli zmartwień. W rzadkich momentach trzeźwości grzebali w kanałach i górach odpadków w poszukiwaniu czegokolwiek co napchałoby ich parciejące żołądki, pili krew z cuchnących kałuż w pobliżu magazynów drzewomięsa i kradli te nieliczne rzeczy, które miały w tym przeklętym miejscu jakąś wartość (czyli zazwyczaj obtłuczone butelki i dziurawe, żeliwne garnki), Za nie kupowali kolejne działki. Karpa była tania, wręcz podejrzenia tania, i nigdy jej nie brakowało. Mówiło się, że odpowiadali za to możni wysokich dzielnic Szczecina, którzy chcieli w ten sposób pozbyć się bezboleśnie dla swoich sumień nie mającej odpowiednich zestawów genów chołoty. W końcu bowiem zawieszone w fizjologicznym bezczasie wnętrzności karpistów zaczynały rozkładać się. Powszechne w pobliżu punktów przeładunkowych drzewomięsa robactwo zaczynało lęgnąć się w ich ciałach i zdychali wreszcie wyglądając od razu jak dwutygodniowe zwłoki. Część ciał pożerali ich towarzysze, co tylko przyspieszało ich zgon.

 

    Narodziłem się w tym miejscu, ale z niego nie pochodziłem, nie identyfikowałem się z nim. Po przeprowadzeniu, obowiązkowych nawet dla tych zwierząt, badań genetycznych, odebrano mnie mojej brudnej matce i trafiłem do „lepszego” świata. Takich jak ja rodziło się ostatnimi czasy coraz mniej - zdolnych bez genetycznych modyfikacji łączyć się ze źródłami energii we flogistralu, co stanowiło podstawowy warunek korzystania z magii. Dodano mi kilka podstawowych pakietów, co o dziwo, mimo iż miałem już prawie roczek, przeżyłem. Wykształcono mnie i dano mi ograniczone środki do życia… A mimo to i tak większość czasu spędzałem tutaj. 

 

    Do domu Eliasza szło się od bram śródmieścia pół godziny. Nie było kolejki, jak zazwyczaj. Posługiwał się zawsze pośrednikami takimi jak ja. Zapukałem, trwało to chwilę nim otworzył - niemal czułem jak mnie sonduje. Żyd zawsze był bardziej ostrożny niż było to konieczne. W okolicy nikt nie ośmieliłby się mu narazić, a poza dzielnicą był po prostu nikim. Oczywiście należał do szczecińskiej gminy i bywał w Złotej Synagodze, która unosiła się nad Niebuszewem rzucając na nie wieczny cień, a poza tym zjawiał się okazjonalnie na spotkaniach Pomorskiego Stowarzyszenia Alchemicznego, ale nie udzielał się w tych organizacjach. 

 

    Usłyszałem jak po kolei otwierają się liczne i chronione klątwami zamki, po czym drzwi uchyliły się ukazując jego parszywie pomarszczona mordę. Zaprosił mnie do środka gestem pokrytej bliznami po oparzeniach łapy. Od wejścia uderzył piekący w oczy zaduch chemikaliów. W środku unosiły się gęste kłęby dymu - zwykłego tytoniowego, który Żyd produkował paląc jednego taniego papierosa za drugim, ale też nienaturalnego, często wielobarwnego lub wijącego się niczym jakieś żywe, mackowate i amorficzne stwory. Wszystkie pokoje niewielkiej sutereny były zawalone aparaturą i poplamionymi przez odczynniki książkami. W skąpym oświetleniu kilku iluzyjnych kul światła nie dało się dostrzec co znajduje się w kątach.

 

    - Siadaj. - Burknął do mnie zrzucając z jednego z krzeseł stos papierów. - Napijesz się czegoś? Gdzieś tu miałem jakąś szkocką…

    - Nie, dzięki. - Usiadłem i od razu rozkaszlałem od tych wszystkich oparów. - Albo daj, kuźwa. Co ty tu dziś smażysz?

    - A ja cię pytam, gdzie ty sprzedajesz później te wszystkie moje świństwa? - Rozsiadł się przy biurku zagraconym, jak każda w tym miejscu powierzchnia. Podał mi brudny kubek z trunkiem samemu sobie tez obficie polewając. Począł przeliczać niewielkie skórzane sakiewki, co jakiś czas wąchając ich zawartność i popijając.

    - Jakieś wieści od Anny? - Minął już prawie miesiąc od czasu, gdy dziewczyna wyruszyła w głąb Pemby. To było pytanie grzecznościowe, nie było najmniejszych szans na to, że jeszcze wróci z tamtejszej Wyrwy.

    Eliasz w odpowiedzi jedynie westchnął i machnął ręką. Zapakował sakiewki do lnianej torby i podał mi.

    - Ile ja sobie krwi napsułem z tą chudą zarazą… Gdybym wiedział, nigdy nie obiecałbym nic jej ojcu. Polazła w zasrany krater po Snach, to polazła. Dla mnie to jedynie ulga. Dzisiaj cztery midszafiry. No co się tak patrzysz? Podwyższyli mi czynsz. - Wyszczerzył się przy tym szpetnie. Nie płacił czynszu. Nawet jeśli jakkolwiek tu istniał.

  

 Wysypałem z pojemnika cztery mieniące się i samodzielnie, plastycznie zmieniające kształt kamienie. Zapłaciłem mu. Wypiłem whiskey na raz. Wstałem i ruszyłem ku wyjściu, staruch nie zaszczycił mnie już spojrzeniem i powrócił do warzenia narkotyków.

 

    Postanowiłem wrócić inną trasą, przez Łukowy Park. Ponoć miały tam się odbywać pokazy iluzji jakiegoś Kastylijczyka. Sama strona estetyczna nie interesowała mnie szczególnie, ale miałem pakiety na podstawowe fatamorgany, zawsze istniała szansa, że podejrzę jakieś interesujące rozwiązania. Łukowy Park był największym w mieście, rozciągał się od śródmieścia po resztki Puszczy Wkrzańskiej i mięsne farmy na jej pograniczu. Był dostępny jedynie dla posiadających połączenie z flogistralem, a jego niekwestionowalne piękno skrywała przed mieszkańcami slumsów nieprzenikalna, zwierciadlana kopuła. Już ona sama musiała być dla nich okrutnym upokorzeniem - odbijała wypaczoną krzywizną panoramę całego miasta, aż po najdalsze jego krańce. W nieliczne słoneczne dni lśniła oślepiająco. Przypominała, że ci, którzy gnili w slumsach są jedynie ludzkimi odpadkami, surowcem wtórnym o marnej wartości, bez których wielcy, którzy ukrywali swoje monumenty i cuda pod kopułą radzili sobie doskonale. Gdyby wszyscy ci nieczarujący biedacy wyginęli, nie zwróciłby na to uwagi nikt poza takimi jak ja - na co dzień babrającymi się w ich gównie i ułomności.

 

    Gdy się zbliżyłem reflektujące srebro rozstąpiło się ukazując usypaną z białego żwirku i wijącą się łagodnie ścieżkę. Stworzyły ja ogrodnicze demony parku, specjalnie i tylko dla mnie. Prowadziła od jednego monumentalnego pomnika do drugiego. Łuki zbudowano zaraz po rewolucji, kiedy książę pomorski Bogusław VII został zmuszony do uznania legalności lokalnej Rady Konglomeratu. Miały uczcić zwycięstwo, stanowić symbol wolności magii. Największe były półelipsami o wysokościach przekraczających sto metrów, z których zwisały emitujące wielobarwny, delikatny blask zmodyfikowane genetycznie winorośle i bluszcze. Ich kwiaty miewały po dwa metry średnicy i wiły w nich swoje gniazda ptaki zdolne do idealnie harmonicznego, chóralnego śpiewu. Cały park wypełniony był setkami zbytecznych cudów, a wiele z nich zużywało dziennie więcej energii niż przeciętny obywatel Wysokich Dzielnic przez miesiąc.

  

 Na placu z wielkich, czarnych, granitowych płyt tańczyły piękne, nagie kobiety, których nienaturalnie wielkie oczy i skóra lśniły magicznym złotem - doskonała wielostopniowa iluzja. Można było ich dotknąć, poczuć ich kwieciste wonie, posłuchać ich głosów, kiedy nucą po cichu i kołyszą pełnymi biodrami… Kurwa. Co za kicz. Mimo tego tłumy się zebrały: uczniacy, młode pary i stare, perwersyjne dziady, za których czasów za podobną „sztukę” palono na stosie. Chyba zresztą zupełnie słusznie. Nikt z nich nie wyglądał oczywiście na swój wiek - wszyscy byli młodzi i sztucznie piękni. Ale ja ich rozpoznawałem. Po graniczącej z opieszałością rozwadze gestów, sztywnym, powolnym chodzie i krzywych uśmiechach. Najbardziej i tak naprawdę wyróżniała się ona.

 

    Wysoka, ususzona wiekiem kobieta, w długiej, staroświeckiej, czerwonej sukni z gorsetem. Przygarbiona i wspierająca się na długiej lasce o kosztownych zdobieniach ze złota, szlachetnych kamieni i midszafiru układających się w abstrakcyjne wzory. Kardynał, jak siebie nazywała, obserwowała mnie od dłuższej chwili, od strony pasma tropikalnych drzew na skraju placu. Gdyby tylko pochwyciła moje spojrzenie posłała przez demona zaproszenie do rozmowy w jej prywatnej Matni. Natychmiast odmówiłem, wybrałem pospiesznie jedna z publicznych i wypuściłem własnego posłańca. Zaakceptowała miejsce i protokół. Zdematerializowaliśmy się.

 

    Oświetliło nas jasne słońce Tjukurrpy. Staliśmy na ceglasto-pomarańczowej glebie, nad nienaturalnie czysta sadzawką. Porozstawiano przy niej stoliki i krzesełka. Poza nami znajdowało się tu jeszcze kilku magów, wszystkich jednak izolowały najlepsze ukurrpskie czary kodujące. Usiedliśmy, Kardynał założyła nogę na nogę i skierowała do mnie wystudiowany, surowy uśmiech. Nikt nie wiedział ile dokładnie miała lat, ani jak brzmiało jej prawdziwe imię. Jedno było pewne - była pierwszą kobieca doradczynią papieża, jeszcze w XV-tym wieku i stąd wziął się prawdopodobnie jej przydomek. Nie interesowałem się polityką, nie wiedziałem z którym ze stronnictw Konglomeratu sympatyzowała i czego mogłaby ode mnie chcieć. Starałem się nie okazywać zaskoczenia faktem, że w ogóle zwróciła na mnie uwagę. Nie żeby nie miała gdzieś w zanadrzu miniaturowego wszechświata wypełnionego zaklęciami, które analizowały każdy mój oddech, słowo i pierdnięcie…

 

    - Nie musiał się pan tak wysilać. Gdyby zależało mi na zaszkodzeniu panu, nie musiałabym się z panem spotykać. Mam dla pana ofertę. Szansę. - Zmaterializowała sobie w pomarszczonej dłoni długiego papierosa, odpaliła go płomieniem skrzesanym pstryknięciem, na wskazującym palcu. - Ściska pan tę torbę odrobinę maniakalnie. Proszę się uspokoić Wiemy co w niej jest. O tym także chciałam pomówić.

    - Po pierwsze… - Odkaszlnąłem gęstą flegmą i splunąłem do sadzawki. - Po pierwsze nazywam się Swar, o czym dobrze wiesz i proszę, abyś zwracała się do mnie w ten sposób, bez tych konwenansów. To twoje „panowanie” nawet brzmi kretyńsko. Po drugie, jeśli to ma być szantaż, to mów wprost. Choć nie wiem co niby miałabyś uzyskać od kogoś takiego jak ja.

    - Handel narkotykami w Wysokich Dzielnicach jest nielegalny i karany aflogistracją. Rada dobrze wie o tym jak poważnym problemem stają się substancje, które rozprowadzasz, a jesteś jednym z ważniejszych sprzedawców. Prędzej czy później cię dorwą. W zakresie moich możliwości leży zarówno „prędzej”, jak i sprawienie, że nigdy do tego nie dojdzie. Tobie pozostawiam wybór. Czy to stawia sytuację dostatecznie jasno i uczciwie? Co, Swar?

    - Tak. Ale czego chcecie? Nic nie wiem, nikogo nie znam, mam tylko podstawowe pakiety, nie potrafię wykrzesać z siebie nawet lewitacji. Na co miałbym się wam, do cholery, przydać?

    - Dawno już by cię złapano, gdyby nie twój drobny talent. Bo masz pewien talent, prawda? Właściwie jedynie kilku arystokratycznym rodom i garstce genetycznych przypadków.

    - Więc potrzebujecie niewykrywalnego? A może chcecie mnie zmapować i przełamać ich monopol? To w ogóle jest legalne? Nie mają na to przypadkiem patentów? No i jacy „wy”? Kogo reprezentujesz, Kardynale?

    - Potrzebujemy, abyś zbadał dla nas dyskretnie pewną sprawę. Wiemy, że pracowałem też jako szpicel książęcy. Mamy takich jak ty na pęczki, ale większość z nich jest rejestrowana. Zależy nam na szczególnej dyskrecji. A to, kim jesteśmy nie powinno cie interesować. Być może dowiesz się w przyszłości, jeśli się spiszesz.

    - Nie wiem, czy nie wolę wiedzieć mniej. - Skrzywiłem się i przywołałem własnego papierosa po czym zapaliłem go podobnie jak wcześniej ona. - Wasza ochrona to za mało. Chcę własnego pasma. Na wyłączność.

    - To raczej nierealne. - Uśmiechnęła się jednak mniej wyrachowanie niż wcześniej. - Ale zobaczę, co da się zrobić. Chcemy, abyś udał się na Synergidy. Nie podamy ci dokładnej lokalizacji. Znajduje się tam kompleks badawczy. Dostaniesz odpowiednie papiery i przykrywkę. Dowiesz się nad czym pracują. Przekażesz mi te informacje. Zapewnię transport i wszystko czego będziesz potrzebować. Wyruszasz za dwa dni. To tyle. Miłego wieczoru.

 

    Zniknęła z Matni zostawiając mnie z kończącym się szlugiem. Dopaliłem go, wyrzuciłem kiepa do kryształowo czystej wody i powróciłem na plac. Tłumy rozeszły się, nagie iluzje zniknęły. Pozostało kilka obściskujących się w wieczornych cieniach parek. Ruszyłem w stronę domu. Nie było dobrze. Już zbyt długo przemykałem się zdała od uwagi takich jak Kardynał. Jeśli mimo mojej nienamierzalności zdołała mnie odnaleźć, to musiałem gdzieś popełnić błąd. Poważny. Magia wieszcza nie była w stanie mnie wykryć - albo wydał mnie ktoś kogo nierozsądnie obdarzyłem zaufaniem, albo zostawiłem ślady. Było za późno, aby to rozpamiętywać. Teraz musiałem jakoś to przeżyć.

0
Nikt jeszcze nie poleca tej notki.
Poleć innym tę notkę

Komentarze


jakkubus
   
Ocena:
0

Wiemy, że pracowałeś też jako szpicel książęcy.

Może niewielki błąd, ale mi dość mocno rzucił się w oczy.

Zaś co do samego opowiadania, nie jest złe, ale dialogi są nieco drętwe, a poza tym subiektywnie nie podszedł mi mroczno-brudny klimat. 

10-05-2014 20:35
Malaggar
   
Ocena:
0

Boże, przeczytałem "mroczno-buraczany klimat"...

10-05-2014 20:39
jakkubus
   
Ocena:
+1

Czyli taki jak w Warhammerze. :P

10-05-2014 20:41

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.