» Artykuły » Felietoniki » Felietoniki: Trofea i Achievementy

Felietoniki: Trofea i Achievementy


wersja do druku
Redakcja: 27383

Felietoniki: Trofea i Achievementy

Zaprezentujemy Wam kilka różnych opinii na ten sam temat, którym - w naszej pierwszej, premierowej edycji Felietoników - są trofea z Playstation 3 i achievementy z Xboxa.

Jakie jest Wasze zdanie na temat wirtualnych pucharków?
Wpiszcie je w komentarzu – macie czas do kolejnego wydania cyklu – a najciekawszą opinię nagrodzimy 15 punktami!



Gonz Próbując wytłumaczyć paru niezwiązanym z konsolami osobom, o co chodzi z achievementami, musiałem zwykle odpowiadać na pytanie "a co potem można kupić za te punkty...?" No właśnie. Nic. Nabijamy je dla sportu, żeby się pochwalić, i jest to – jak to ładnie ujął kolega – e-penisiarstwo. Mam więcej punktów niż paru znajomych, bo siedzę na Xboxie dość długo. Paru innych ma więcej trofeów niż ja, ale za to ja zebrałem wszystkie "znajdźki" z inFamous. Kto jest bardziej męski? Oczywiście, że ja!

Pomijając aspekt zbierania zbędnych punktów i brylowania w środowisku okrągłym, pięciocyfrowym gamescorem albo wysokim levelem, osiągnięcia zwiększają żywotność gier i to w dość ciekawy sposób. Parokrotnie po skończeniu gry powtarzałem niektóre poziomy, żeby nabić co bardziej wchodzące na ambicję zadania. To wciąga. Gry to zabawa, ale też pokonywanie pewnych wyzwań, od początku aż do zakończenia rozgrywki. Trofea i acziki to wyzwania bonusowe, koło których hardkorowcy raczej nie potrafią przejść obojętnie. Tu przecież nie chodzi nawet o punkty, a o udowodnienie sobie (i innym), że autorzy gier nie wymyślili jeszcze dla nas nic, z czym byśmy sobie nie poradzili.

Gorzej, gdy autorzy mają niewiele więcej do wymyślenia poza zgrabną listą wyzwań – takie uczucie miałem grając w pierwszego Crackdowna. Pusta gra, nudny gameplay, powtarzalne, a w dodatku nieliczne misje. Sianie demolki na czas czy szukanie pokitranych orbów dawało dużo więcej frajdy niż ostrzeliwanie kolejnych mafijnych bossów. Podobnie zresztą czułem się grając w zupełnie obojętne mi Dead Rising. Jaki z tego wniosek? Wyzwania potrafią czasem uratować kiepską, bądź nie trafiającą do nas grę, wprowadzając w nudną rozgrywkę to "coś" . W końcu lubimy nie tylko kończyć gry, ale robić to z klasą, łapiąc po drodze zestaw odznaczeń za szczególne zasługi.

Może punkty są dla wielu osób dziecinadą, ale jednak coś w nich jest. Najlepszym dowodem jest chyba wprowadzenie trofeów przez Sony jako odpowiedzi na achievementy. Posiadacze Playstation drwili wcześniej z łapiących zbędne punkty xboxiarzy i co? Obecnie można poczytać pełne zachwytu wypowiedzi Panów Redaktorów poczytnych serwisów, że wolą pomysł Sony, bo zupełnie nie ogarniają systemu punktacji. Kuriozalna wypowiedź, a w dodatku dolewająca oliwy do "fanbojskiego" ognia. Cóż za różnica, który system? I tak chodzi tylko i wyłącznie o brylowanie w społeczności zaliczeniem ambitnych wyzwań...


Canela Kiedy po raz pierwszy uruchomiłam swoje Playstation, nie miałam pojęcia jak i po co. Jednak już włączenie pierwszej gry i charakterystyczny dźwięk, towarzyszący zdobyciu trofeum, napełnił mnie zrozumieniem, a na mych ustach wykwitł uśmiech prawdziwego łowcy.

Nie potrafię zrozumieć opinii, że trofea przeszkadzają w cieszeniu się grą i są jedynie zbędnym bajerem. Powiedźcie to myśliwemu, który w pocie czoła impregnuje i ściera kurz z wiszącej nad kominkiem głowy niedźwiedzia! Bądźmy szczerzy – PS-owe pucharki przemawiają do najstarszych instynktów, budząc w nas prehistoryczny zew polującego na mamuty neandertalczyka… Człowiek, od chwili gdy uznał, że zbieranie jagód za bardzo brudzi ręce, postanowił zostać łowcą – a co za tym idzie – zdobywcą trofeów. Przecież nie możemy uciekać przed swoją historią!

Inną sprawą jest stopień ich trudności. Zdobywanie odznaczeń za to, że się włoży płytę do czytnika (a są i takie) lub w nagrodę za przejście tutoriala (to już powszechna praktyka) jest jak wieszanie nad kominkiem głowy świnki morskiej swojego dziecka . W moim mniemaniu trofea powinny być uhonorowaniem iście epickich wyczynów – lecz wtedy zapewne okazałoby się, że większość graczy nadaje się jedynie do zbierania jagód…


Neishin Kiedy Microsoft wprowadził achievementy na swoją konsolę, zupełnie się tym nie przejąłem. Bo niby czemu miałbym? W końcu Xboxa nie posiadałem (i wciąż nie posiadam). Dodatkowo podobny system wprowadził Blizzard w World of Warcraft, w którego okazjonalnie pogrywam i wielkiego wrażenia to na mnie nie wywarło. Fajny dodatek i tyle. Tak myślałem do momentu, aż Sony nie postanowiło skopiować poczynań swojego konkurenta. Wtedy wpadłem.

Trofea mają dwie strony. Zachęcają do przykładania większej uwagi na to, co robię w grze. Zmuszają, żebym zagrał ponownie, bo coś pominąłem lub dopiero po pierwszym przejściu odblokowała się możliwość zdobycia kolejnych trofeów. Jest to świetny pomysł na podbicie "regrywalności". Drugą stroną medalu jest jednak wybicie się z immersji, oczywiście w grach, gdzie jest to możliwe. Lubię zanurzyć się w klimat gry, napawać tym, co przygotowali dla mnie twórcy. Trofea, czy raczej moja ochota, by je zgarniać, straszliwie w tym przeszkadzają. Cały czas myślę bardziej o tym, w jaki sposób zdobyć kolejne punkciki, a nie o tym, jak bardziej cieszyć się samą grą – fabułą, grafiką, rozwiązaniami w mechanice rozgrywki.

Trofea uzależniają. Straszliwie. Obecnie ciężko mi się przemóc, żeby zagrać w grę bez nich (Wii stoi odłogiem głównie z braku gier, ale te kilka, które czekają na rozegranie, nie mogą się przepchnąć w kolejce na pierwsze miejsca, bo zawsze jest coś na PS3). Podobnie mam z grami na konsolę Sony, które Trofeów nie mają – sztandarowym przykładem jest tu Valkiria Chronicles, gra, która sama w sobie jest naprawdę fajnym kawałkiem kodu, ale zawsze znajdą się jakieś nowości. I trofea do pozbierania.

Gdybym miał wybrać, czy trofea miałyby zniknąć z konsol, czy je zostawić, to jednak postawiłbym na drugą opcję. Dają za dużo przyjemności, by z nich zrezygnować.


Jakub Ćwiek Pamiętam dobrze mój pierwszy raz. Wydarzyło się to przy Gears of War, zadyma na pół ściany, pokój aż drży od kakofonicznego miksu dźwięków z gry i ostrych riffów Metalliki. Sąsiad wali w ścianę, kumple krzyczą "dawaj!", a ja ściskam w spoconych łapkach pada i pracuję intensywnie nad kontuzjami obu kciuków i palców wskazujących.
I nagle łup! Komunikat!
Oczywiście nie czytam, jeszcze mnie nie pogięło. Ode mnie zależy życie oddziału, to nie czas na kwadrans z lekturą! Ale myślę sobie: zarobiłem poziom albo nową spluwę.
A tu, wyobraźcie sobie, nic z tych rzeczy. To achievement!

Serio, długo zajęło mi zrozumienie, o co właściwie z nimi chodzi. Nie załapałem się wiekowo na zbieranie karteczek z segregatorów, co najwyżej komiksy z gumy Donald czy karteczki z samochodami z gum Turbo. Te gadżety były jednak po coś – historyjki z kaczorem bez gaci czytałem, a samochodami graliśmy w taką grę typu kto ma naj... (facet bowiem jest facetem niezależnie od wieku). A po co są achievementy? Znaczy oprócz napędzania growego wyścigu szczurów.

Może i jestem uprzedzony za sprawą tak bolesnego pierwszego razu – tak, żartownisie, kojarzcie to sobie jak chcecie – ale dla mnie konsola jest do zabawy i miłego spędzenia wieczoru. Achievementy są gonitwą dla gonitwy, wyścigiem bez celu czy też, że nawiążę do tego co wcześniej, karteczkami z gum Turbo bez samochodowych statystyk. Kompletnie nie dla mnie.
Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę



Czytaj również

Zawisza Czarny
O Polsce czarno na białym
- recenzja
Grimm City. Wilk!
Owca w wilczej skórze?
- recenzja
Grimm City. Wilk!
Miejska dżungla i czerwony kapturek
- recenzja
Kłamca. Papież sztuk
Zabawa z dawna oczekiwana
- recenzja
VI Konwent Fantastyki Fantasmagoria
Od Fanów dla Fanów
- recenzja
Ciemność płonie
- fragment

Komentarze


Gerard Heime
   
Ocena:
+1
Mnie social gaming we wszystkich jego przejawach zupełnie nie kręci. Nawet, gdy gram po sieci, przeciwnik jest dla mnie tylko abstrakcyjnym zbitkiem pikseli na ekranie, a nie żywym przeciwnikiem, z którym mogę rywalizować... no właśnie, o co? O order z ziemniaka. Nowo znalezioną spluwą czy mieczem chwaliłem się kumplom w podstawówce. Czemu teraz miałbym się chwalić tym, że przeszedłem level w minutę i 3,12 sekundy? Jestem casual gamerem i chcę sobie dla przyjemności popykać w jakąś lekką gierkę. Nie mam ambicji grać wyczynowo jak jakiś Koreańczyk w Stacrafta, więc rywalizacja "sportowa" mnie nie kręci.

Na szczęście wciąż jest sporo achievementów które są po prostu ciekawe i/lub zabawne i nagradzają pomysłowe albo niestandardowe rozwiązania. Kiedyś też istniały, nazywało się je easter eggami. Ich urok leży jednak gdzie indziej - nie w rywalizacji o to, kto zdobędzie więcej, a raczej z satysfakcji, że zrobiło się coś cwanego/zwariowanego (albo po prostu wnikliwie eksplorowało świat gry), i twórcy postanowili to wynagrodzić.
20-05-2010 13:59
Gonz
   
Ocena:
0
co racja to racja, trofea i acziki nie są wycelowane w casuali. nie wiem jakim casualem trzeba być, żeby chcieć zaszlachtować ponad 60000 zombiaków w Dead Rising.
20-05-2010 15:02
Canela
   
Ocena:
0
Co nie zmienia faktu, że czy gra się kilka godzin miesięcznie, czy kilka godzin dziennie - chce się być jak najlepszym ;]
20-05-2010 15:26
Gonz
   
Ocena:
0
Zapominasz o tym, że casual nie myśli jak my :] On nie gra dla wygrania, bycia najlepszym czy nawet przejścia gry. On gra dla grania :D
20-05-2010 16:28
neishin
   
Ocena:
0
Oh damn, Gonz, określiłeś właśnie mnie:P
20-05-2010 16:37
Mateusz Niemczyk
   
Ocena:
0
Pytanie tylko jak rozumiemy pojęcie "casula". Jako kogoś kto ma styczność z grami tylko od czasu do czasu, czy też jest to ktoś, kto gra sporo i siedzi w temacie, za to zupełnie nie interesuje go udział w wyścigu po trofea/achievementy.
20-05-2010 17:42
Canela
   
Ocena:
0
Gdyby nie ostatni zakup Fallouta Goty, konsolę włączałabym jedynie do sprawdzenia "co nowego na Storze".
Co nie zmienia faktu, że kupując grę zawsze sprawdzam, czy ma trofea (dlatego przesiadłam się na F. GOTY :P)

20-05-2010 20:40
Gonz
   
Ocena:
0
@Mateusz - nie uważam zainteresowania osiągnięciami za wyznacznik bycia hardkorem albo casualem. raczej fakt że ktoś siedzi przy grach dużo oznacza że może się dać na acziwmenty i trofea złapać. ale nie musi.
20-05-2010 23:38
Mateusz Niemczyk
   
Ocena:
0
@Gonz - chciałem tylko zwrócić uwagę, że pojęcie "casual" staje się coraz bardziej mętne w dobie trofeów i multiplayera w niemal każdej grze.

A swoją drogą to system osiągnięć jest znakomicie pomyślany, ponieważ nawet jeżeli nam na nich nie zależy a dużo gramy to i tak wpadają same. Tym samym nakręcamy innych:)
21-05-2010 00:13
Kiender
   
Ocena:
0
Jeszcze pare miesięcy temu osiągnięcia nie specjalnie mnie interesowały. Ale od kiedy wyraźnie urosła mi liczba znajomych na PS3 i X360 zaczałem przeglądac listy trofeów do gier, patrząc gdzie i co można urwać. Ba zaczałem powtarzac niektóre gry po to żeby nabic niezdobyte wcześniej pucharki. usilnie oracuję żeby nabić wreszcie swoją pierwszą platynę i przebić 10.000 Gamescore na X360
21-05-2010 08:43
Gonz
   
Ocena:
0
ja byłem bliski platyny przy inFamous, nawet wszystkie shardy znalazłem. ale nie chciało mi się robić stuntsów. jestem rozgoryczony, muszę porzyczyć od kumpla jeszcze raz i to nabić, bo mnie męczy.
21-05-2010 10:12
Bagheera
   
Ocena:
+1
Ponieważ z reguły nie przepadam za oglądaniem tego samego wiele razy (czy to filmy, komiksy czy książki), sam pomysł, żeby jedną grę przechodzić dwukrotnie wydawał mi się abstrakcyjny... dopóki nie pojawiły się trofea :)

Teraz, jeśli gra jest tego warta, jestem bez najmniejszych problemów skłonna przejść ją drugi raz, byle tylko nastukać platynkę.

Po co? Dobre pytanie. Oczywiście po nic, bo to tylko piksele. Ale mam osobowość kolekcjonera i zrobienie wszystkich trofeów po prostu daje mi radochę. Natomiast gdy do kompletu brakuje mi np. zaledwie jednego, wyjątkowo upierdliwego trofeum, którego nie jestem w stanie zrobić, popadam we frustrację i złość i jestem gotowa cisnąć padem. Widać każdy medal ma dwie strony.
21-05-2010 10:15
Red_the_Neko
   
Ocena:
0
Wybaczta: "archievement"? Dlaczego nie "achievement"? oO
23-05-2010 12:35
Gerard Heime
   
Ocena:
0
Skoro już pojawił się ten temat:

Dla mnie casual gaming oznacza granie dla relaksu i rozrywki, mało intensywne, na luzie. Zwykle gram na niskim albo średnim poziomie trudności, nie zależy mi na eksplorowaniu całego contentu gry, gram tylko w to co jest najciekawsze. Nie kręci mnie ładowanie po 10 razy jednego sejwu. Zazwyczaj w pewnym momencie gameplay jest już powtarzalny, i grę ciągnie do przodu tylko historia, którą chcę poznać do końca. Jednak jeśli się w jakimś miejscu zmęczę, coś mnie odciągnie od danej pozycji na dłuższy czas albo uznam, że dalej nie ma nic fajnego to odkładam grę nie przechodząc jej. Nie mam potrzeby przechodzenia gry na punkty/na czas/na zaliczenie wszystkich misji pobocznych itp.

Dobra gra dla casuala to moim zdaniem taka gra, która nie jest za trudna, ciągle się w niej coś dzieje, nie ma dłużyzn ani przestojów, i albo da się ją przejść szybko (kilkanaście godzin) zanim causal się znudzi, albo jest to gierka typu odpal, pograj 30 minut dla odstresowania i wyłącz.

Kiedyś nie byłem causalem, teraz jak myślę o przechodzeniu gry 60 godzin to trochę słabo mi się robi... (ostatnio zrobiłem 40 w Mass Effect i w końcu odłożyłem grę przed samym finałem... po prostu się nią zmęczyłem).

Żeby nie było - odłożenie gry np. w połowie nie jest dla mnie objawem tego, że mi się nie podoba. Po prostu w pewnym momencie nie chce mi się już grać i tyle. Nie czuję się "winny" albo "zobowiązany" do przejścia gry. Nie mam też do niej "pretensji" za to, że ją odłożyłem. O ile do tego momentu sprawiła mi frajdę, to cieszę się z wydanych pieniędzy.

Swoją drogą, fajnie by było gdybyście napisali o tym felieton - jaka to jest różnica między hardcorowymi a casualowymi gamerami, jak wy sami siebie szufladkujecie itd. :-)

Doskonałe gry dla casuali to IMO shootery (na multi jak najbardziej, byle nie było tam rzeźni typu giniesz po 30s od spawnu) oraz zręcznościówki (Little Big Planet, oh yeah!). W casuali są też wycelowane w gruncie rzeczy wszystkie gierki flashowe/on-line.
23-05-2010 23:40

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.