Eus deus kosmateus - Mirosława Sędzikowska

... czyli zagubiony szatan pilnie poszukiwany

Autor: Olga 'Kitiara' Rostkowska

Eus deus kosmateus - Mirosława Sędzikowska
Jednym z przepisów na dobrą powieść jest podejście do tematu od tak zwanej "drugiej strony barykady". Opowieść nauczycielki o dziwnych zdarzeniach w wiejskiej szkole z internatem – wielu zakrzyknie, że to już było. Jednak schemat ten przy odpowiednim wykorzystaniu okazuje się nośną kanwą dla opowieści – zwłaszcza jeśli autorka sama jest nauczycielką i okrasza fabułę wtrąceniami z jednej strony tak absurdalnymi, a z drugiej bardzo prawdopodobnymi, że nie sposób nie wrócić myślami do własnych edukacyjnych przeżyć.

Mirosława Sędzikowska sama siebie określa jako zasłużoną punkówę weterankę oraz praktykującą wiedźmę. Eus deus kosmateus jest jej czwartą książką, w tym drugą, po Gandziolatkach, osadzoną w realiach młodzieżowych. Doświadczenia autorki bardzo wyraźnie odbijają się w książce – narratorka jest doświadczoną (ma bądź co bądź wnuki) nauczycielką języka polskiego w technikum leśnym. Dodajmy, nauczycielką dosyć niestandardową – mieszkającą z uczniami w internacie, chodzącą po szkole w wyświechtanych ogrodniczkach i prowadzącą z uczniami dyskusje na temat rzekomej homoseksualności własnego syna.

Powieść pisana jest w formie swojego rodzaju pamiętnika, co ma swoje zalety, ma też jednak wady. Poszczególne epizody mają najwyżej kilka stron i zazwyczaj iskrzą humorem sytuacyjnym oraz językowym właściwym tylko okresowi buntu młodzieńczego. Tutaj najwyraźniej widać największy atut autorki: znajomość realiów. Sędzikowska ma mnóstwo pomysłów i ciekawych historyjek do opowiedzenia, jednak robi to w sposób niespójny, momentami wręcz chaotyczny, a czytelnikowi często zdarza się po kilku stronach lektury zorientować, że aktualnie czytany epizod jest tylko i wyłącznie dygresją. Nie ukrywam, iż po lekturze zapowiedzi oczekiwałam bardziej konkretnej fabuły – tymczasem wydaje się ona tylko pretekstem dla potoku słów. Ma to swój urok, jednakże może irytować.

Co uderza niemal od pierwszych stron, to duże uproszczenie w kreacji bohaterów. Narratorka opowiadająca o przechodzeniu okresu buntu wraz ze swoimi dziećmi (a wręcz bardziej od nich) wydaje się być po prostu przekoloryzowana. Jej uczniowie, bądź co bądź uczniowie niezbyt dobrej wiejskiej szkoły, prowadzą na lekcjach głęboko egzystencjalne rozmowy – co każdy, kto widział szkołę choćby na odległość, uzna za nieprawdopodobne. Rodzina pani Mirki z kolei na porządku dziennym przeżywa absolutnie absurdalne zawirowania, w których doprawdy ciężko się połapać – napady ukraińskiej mafii, bodaj potrójna poligamia jednego z bohaterów czy utarczki z lokalnym światkiem przestępczym. Niezaprzeczalny koloryt, który nadaje to opowieści, wymaga dużego doświadczenia w zawieszaniu niewiary, by się nim cieszyć.

Teoretycznie osią fabuły jest historia morderstwa popełnionego w rzeczonym technikum przez jednego z uczniów Mirosławy. Praktycznie, obserwujemy raczej mniej lub bardziej wyimaginowane problemy uczniów oraz krewnych nauczycielki. Przez większą część książki tak naprawdę nic się nie dzieje – no, chyba że za zdarzenie uznamy nieudolne próby poznania tożsamości tajemniczego, a błyskającego intelektem ucznia z pomarańczowym szalikiem lub perypetie związane z dziecinną pułapką na właśnie wypuszczonego z więzienia zabójcę. Co do wymienionego już szatana, którego ponoć przyzywają uczniowie – jest to tylko krótki epizod, który wygląda niemal na wepchnięty na siłę dla dodania kontrowersyjności.

Nic nie można zarzucić językowi. Jest żywy, barwny, momentami wręcz błyskotliwy. Książkę czyta się bardzo szybko. Razi jednak brak stylizacji wypowiedzi bohaterów na gwarę młodzieżową – naprawdę, ciężko mi uwierzyć, by nastolatkowie z nienajlepszego jednak środowiska wypowiadali się w pełni poprawną, nieokraszoną nawet zbytnio szkolnym żargonem polszczyzną.

Zdecydowanie denerwuje nieadekwatność opisu z tylnej strony okładki – sugeruje on zupełnie inną lekturę, niż w praktyce otrzymujemy. Sprawia to wrażenie, jakby wydawca przedłożył sprzedaż nad merytorykę. Poza tym wydaniu nie można nic zarzucić – standardowa już ostatnimi czasy matowo-błyszcząca okładka z sympatycznym obrazkiem i tak uwielbianymi przez niektórych 'skrzydełkami' oraz dobra korekta sprawiają, że książkę czyta się naprawdę przyjemnie. A sam tytuł nieodmiennie wywołuje rozbawione zdziwienie wśród towarzyszy podróży czy znajomych.

Eus deus kosmateus jest książką bardzo charakterystyczną. Na jej czytanie zdecydowanie trzeba mieć odpowiedni nastrój – aby docenić iskrzące abstrakcją dialogi i by nie przejmować się podejrzanie idyllicznym światem wykreowanym i jego dziwnymi problemami. Z osobistej sympatii dla konwencji szkolnej sięgnę po kolejne książki Mirosławy Sędzikowskiej – jednak będzie to raczej czytadło do pociągu lub na plażę, niż ambitna lektura na długi jesienny wieczór.