Eryk Krutz

Ahoy kapitanie!

Autor: triki

Eryk Krutz
Huk fal uderzających o burtę wprawiał pokład w drżenie. Światło słoneczne zmieniało się co chwilę, raz oślepiając marynarzy, by za chwilę pokryć pokład szarym cieniem. Powietrze miało ostry, rześki smak, zapowiadający bezdeszczowe popołudnie. Wiatr jęczał i wył uderzając w białe żagle. Kapitan dumnie stał przy sterze, obserwując załogę wykonującą swoje obowiązki.

Bosman Eryk Krutz stał przy forkasztelu, wpatrując się w horyzont. Niedawno zszedł z nocnej wachty, więc należało mu się kilka godzin snu. Wolał jednak zostać na pokładzie. Reumatyzm mniej mu dokuczał na świeżym powietrzu. Starannie nabił fajkę tytoniem, kucnął chowając się przed wiatrem i skrzesał ogień. Zaciągnął się kilka razy i z cybucha uniosły się kłęby aromatycznego dymu.

- Goździki, hmm… Mieszanka Grotza? Szlachetny tytoń, nietani – zagaił pasażer, młody kupiec z Nuln.
- Prezent – lakonicznie odpowiedział bosman.
- Jestem Fryderyk Lobiz – kupiec wyciągnął rękę na powitanie.
- Eryk Krutz – marynarz uścisnął dłoń rozmówcy.
- Łyk brandy będzie znakomitym dopełnieniem, spróbuj Eryku Krutz.

Po chwili razem wpatrywali się w morze, zaciągając się imperialnym tytoniem i popijając bretońską brandy.

- Długo już na łasce boga, którego imienia daremnie wzywać podczas żeglugi nie uchodzi? – przerwał ciszę Fryderyk.
- Prawie całe życie. Od kiedy głód wygnał mnie z rodzinnego domu. Szczeniakiem jeszcze byłem – wypuścił chmurę dymu. - Wiele lat już minęło.
- I cały czas na morzu?
- Nie. Siedem lat temu próbowałem zostawić żywot wilka morskiego i zostać szczurem lądowym. Z każdej otrzymanej doli, zawsze coś odkładałem. Uzbierała się przyzwoita kupka monet. Postanowiłem ustatkować się i osiedlić w miejscu, w którym w spokoju dożyję starości. Hergig w Hochlandzie, wydawało się do tego idealne. Pracowałem tam jako pomocnik cieśli, znalazłem nawet babę, która po roku dała mi potomka. Patrzyłem jak pory roku obchodzą się z okolicznymi lasami, jak syn z dnia na dzień rośnie, jak czas swym dotykiem wszystko zmienia. Po roku zacząłem się nudzić, po dwóch nic już nie cieszyło. Piwo smakowało jak szczyny, chleb jak końskie łajno, chałupa stawała się coraz ciaśniejsza, a baba ględziła coraz bardziej. Kolejne pół roku przyniosło mi więcej siwych włosów, niż cały dotychczasowy żywot. Gdy tylko nadarzyła się okazja, wyruszyłem z transportem drewna do Marienburga, nie zastanawiałem się długo. Uznałem, że muszę pożegnać się z morzem… Spojrzeć w bezkres horyzontu raz jeszcze. Pojechałem. Tylko, że zamiast żegnaj, usłyszałem od fal witaj. Do dzisiaj twierdzą, że to była dobra decyzja – wskazał na morze. - Słuchaj.

Duży bałwan morski uderzył w burtę, unosząc na chwilę dziób i pokrywając wodą bukszpryt i galion. Szlachcic próbował złapać się czegoś, jednak zareagował za wolno i upadł na plecy.

- Wstawaj – zaśmiał się bosman – bo złapiesz wilka. - Podał rękę, a kupiec niezdarnie podniósł się i otrzepał ubranie z brudu.
- Psia krew.
- Nie ma co się złościć, z morzem trudno wygrać. Napij się, to koi nerwy Fryderyku.

Lobiz posłuchał bosmana. Złapał za bukłak i osuszył prawie cały.

- A jak trafiłeś na ten okręt? – zapytał ocierając dłonią usta – Wszak mówi się, iż pływać pod rozkazami kapitana von Burghofa to honor.
- Ano zaszczyt paniczu, zaszczyt…

Trzeci tydzień bezustannych ulew w Salkalten miał się ku końcowi. Zimny wicher skręcał strugi deszczu w bicze. Od dawna nie miałem roboty, osiem dni wcześniej skończyły się monety, od tego czasu spałem gdzie popadnie. A trzeba ci wiedzieć, że zima na wybrzeżu jest cięższa i dłuższa niż lato. Morze w tym czasie bywa bardzo niespokojne. Tej zimy bóg mórz był bardzo rozgniewany. Siwe fale popędzane szarymi strumieniami siekącego deszczu i niespokojnymi powiewami zimnego wiatru, rozbijały się o brzeg, unosząc w górę pianę, małe kamienie i piasek. Nawet najodważniejsi nie myśleli o wypływaniu w taką pogodę.

Mimo wszystko, to był udany dzień. Zarobiłem trochę pensów, przy naprawie wozu w gildii przewoźników. Do tego nakarmili mnie i dali trochę grzanego wina. Przeciągałem naprawę jak długo się dało, żeby mi choć kubrak przesechł.

Wieczorem udałem się do tawerny "Sztorm", gdzie przesiadują marynarze. Na zadaszonym tarasie, wychodzącym w kierunku morza, trwała kłótnia, o to która z łajb jest najszybsza. W środku było ciasno, ale udało mi się znaleźć miejsce przy szynku. Zapomniałem już, jak to jest siedzieć w karczmie, w słodkich oparach tytoniu i gorzałki, przy przepoconych kamratach, a tuż za oknem słony podmuch sztormu… Zamówiłem kubek rumu, a sąsiad poczęstował mnie tytoniem. Siedziałem tak chwilę, nasłuchując czy nikt nie rekrutuje załogi. Po chwili ktoś trącił mnie w plecy, przez co wylałem swój trunek.

- Patrz jak leziesz sardyno – syknąłem i odwróciwszy się wskazałem na kufel - Napełnij go i będziemy kwita.

Przede mną stał jegomość z Bretonii. Wyglądał bardziej na kupca, niż na wilka morskiego.
- Le matelot. Spokojnie – odpowiedział. – Twój kufel pewnie już był pusty – ruchem dłoni przywołał dwóch ochroniarzy. - Oui, był pusty.

Czułem, że najwyższy czas dać za wygraną. Już miałem się odwrócić, ale Bretończyk nie odpuszczał.
- Przeproś mnie świnio – krzyknął, by bardziej mnie upokorzyć. – Na kolana.

W "Sztormie" ucichło, a to nie zdarza się często. Ścisnąłem kufel w dłoni. Wstałem ze stołka, opuściłem pokornie głowę, po czym z całej siły uderzyłem ślimakożercę w łeb. Dźwięk rozbitej gliny po chwili zlał się z okrzykiem ochroniarzy. Jakiś przedmiot zawirował w powietrzu, mijając mą skroń o pół cala i trafiając kogoś z tyłu.

Złapałem za krzesło i rozbiłem je o bok jednego z najemników Bretończyka. Ten okazał się jednak naprawdę twardą sztuką o pięściach jak bochny chleba. Pierwszy cios wbił mnie w szynk, kolejnego ledwo udało mi się uniknąć. Wstając, ponownie wyprowadziłem cios, tym razem w krocze. To był uśmiech od Ranalda. Bydlak skulił się z bólu, a ja złapałem jego łysy łeb i wysłałem go na spotkanie z moim kolanem. Drugi z ochroniarzy nieprzytomny leżał na ziemi. Osoba, którą trafił niechcący pałką, nie była za bardzo wyrozumiała. Bretończyk próbował uciec, ale klienci tawerny, skutecznie mu to odradzili, zasłaniając drzwi.

- Nie mam nic do ciebie najemniku – kucnąłem nad łysym dryblasem. – Walczyłem o swoje byku – klepnąłem go po plecach. – Do świtu wydobrzejesz.

Wstałem, a mój wzrok szukał podżegacza rozróby.

- Tu jesteś – wskazałem palcem Bretończyka. – Wylałeś mi kufel rumu i nasłałeś na mnie swoich drabów. Żądam przeprosin i rekompensaty.
- W trakcie tej burdy, mój kufel też został rozbity, a dopiero co wziąłem łyka – krzyknął inny gość karczmy. – Żądam rekompensaty! – dodał.

Po chwili poszkodowanych znalazło się znacznie więcej. Wstawali, przekrzykując się jeden przez drugiego. To chyba przerosło żabojada, bo po chwili wokół jego butów utworzyła się niewielka kałuża, co z kolei jeszcze bardziej rozjuszyło klientów "Sztormu". Koniec końców Bretończyk zdał sobie sprawę, że jest tylko jeden sposób, na ocalenie życia. Podszedł do karczmarza, sypnął monetami i kazał otworzyć sześć beczek rumu. To była cena za możliwość opuszczenia przybytku. Z czego zresztą chyżo skorzystał.

Okrzykom i śmiechom nie było końca. Usiadłem ponownie na swoim miejscu, a karczmarz podał mi pełny kufel.
- Tylko mi go nie rozbij – zaśmiał się.

Po wspólnym toaście, wszystko wróciło do normy. Siedziałem, słuchając opowieści o pewnym marienburskim domu uciech, gdy podszedł do mnie mężczyzna, o najgrubszych ramionach, jakie kiedykolwiek widziałem.

- Pogadajmy przy naszym stole – zaproponował. – Mam dla ciebie ofertę.
- Prowadź – odrzekłem.

Dosiedliśmy się do długiej ławy, przy której siedziało już pięciu chłopa. Przedstawiłem się, a każdy z siedzących podał swoje imię, ale gwar i alkohol sprawiły, że wtedy zapamiętałem tylko jedną osobę – Uwego Russa - mężczyznę, który zaprosił mnie do stolika. Gospodarze pytali mnie czy pływałem wcześniej na statkach, co robiłem w życiu, co potrafię. Co chwilę uzupełniali mój kufel rumem i równie często wznosili toasty "Za tych co na dnie, do dna". Po kilku takich kolejkach, poczułem, że alkohol przejął kontrolę nad moim ciałem. Sala zaczęła wirować, język plątać się i straciłem panowanie nad rękoma.
- Uwe, już czas na test – skinął na mnie jeden z biesiadników.

To była ostatnia rzecz którą usłyszałem tego wieczora. Uwe wstał, nalał mi rumu do kufla, po czym odłożył dzban i szybkim ruchem wyprowadził prawą ręką cios. Poczułem jakbym zderzył się ze skałą. Plunąłem krwią, a w uszach rozległ się przerażający pisk. Moi towarzysze, zapewne coś mówili, ale ja widziałem tylko ruchy warg. Po chwili Russ kiwnął głową i wziął kolejny zamach. Próbowałem się uchylić, ale jedyne co udało mi się zrobić, to uchronić nos od złamania. Prawy prosty trafił w czoło, tym razem zrzucając mnie z ławy. Uderzyłem głową o podłogę i czułem, że to już mój koniec.

Postanowiłem jednak tanio skóry nie sprzedać. Zanim wstałem, Uwe już był po mojej stronie stołu. Pisk w uszach nie ustawał, a wzrok zaczął płatać figle powielając liczbę widzianych przeze mnie przedmiotów. Mimo to zamarkowałem cios, po czym z całej siły przyłożyłem Russowi w brzuch, raz i drugi. Poczuł to, musiał poczuć. Mimo tego, były to ostatnie moje podrygi. Kolejne dwa ciosy w głowę załatwiły sprawę. Padłem jak kłoda. Myślałem, że umieram.

Obudziłem się tam, na szkafucie.
- Podajcie mu rumu i chleba – usłyszałem.
Moja głowa ważyła stokrotność kowadła. Bolał mnie każdy fragment mojego brzydkiego, opuchniętego ryja. Mimo to, podniosłem się z pokładu.

- Podobasz mi się marynarzu, twardyś, a takich potrzebuję. Zdałeś test, witaj wśród załogi – przywitał mnie kapitan. – Dziś masz wolne, ale jutro masz być gotowy do służby.
- Ahoy kapitanie – odkrzyknąłem.


Bosman Eryk Krutz


Kariera: Żeglarz, Bosman
Umiejętności: plotkowanie +10, spostrzegawczość, pływanie +10, unik +10, wiedza (Imperium, Bretonia, Kislev, Jałowa Kraina), wioślarstwo +10, wspinaczka, znajomość języka (staroświatowy, bretoński, kislevski), dowodzenie, hazard, mocna głowa, rzemiosło (szkutnictwo), zastraszanie, żeglarstwo.
Zdolności: obieżyświat, silny cios, bijatyka, odporność na choroby.