Eloisa

Autor: Karolina 'Viriel' Bujnowska-Brzezińska

Eloisa
Trakt wiódł przez coraz bardziej gęsty las. Mannslieb, choć tylko fragment jego figury zdobił ciężkie niebo, oświetlał drogę bladą poświatą, a cienie potężnych drzew splatały się w groteskowe, nierealne kształty. Gdzieś w oddali odezwał się puszczyk. Koń zatańczył nerwowo. Młodzieniec ściągnął wodze i uspokoił zwierzę. Sam był już lekko podenerwowany i nie potrzebował jeszcze kłopotów ze spłoszonym wierzchowcem. Minęła już klepsydra, odkąd rozdzielił się z kompanami.

Pogoda nie sprzyjała noclegowi w lesie, którego za wszelką cenę próbowali uniknąć. Kierowani młodzieńczą butą, miast uważać na trakt, oddali się zbyt długiej rozmowie a w końcu bezsensownej kłótni. Tak to właśnie pogubili drogę, a czas ich naglił. Szlachcicowi bardzo zależało na spotkaniu, jakie mieli wyznaczone w okolicy. Głupotą było by liczyć, że tak znamienita osoba będzie długo na nich czekać. A, jak mówią, pewne interesy ma się okazję załatwić tylko raz. Nie chcąc więc dalej marnować upływającej nocy, Rutger von Stroehl nakazał na rozstajach ruszyć swym kompanom w lewo, a sam wybrał drugą drogę. Umówili się, że kto pierwszy spotka magistra Umwalda, ten poprosi go o cierpliwość i wróci, by zawiadomić pozostałych.

Trakt robił się coraz węższy, aż w końcu młodzieniec zmuszony był zsiąść z konia i prowadzić go obok siebie. Chłód nocy, potęgowany przez coraz mocniejszy wiatr, wdzierał się bezlitośnie pod poły płaszcza. Szlachcic przeklinał w duchu swoją decyzję i zastanawiał się, czy Mekel i Haldred lepiej poradzili sobie z odnalezieniem miejsca spotkania. Gotów był już zawrócić do kompanów, gdy dostrzegł blask ognia, majaczący gdzieś przed nim. Zostawił wierzchowca i zachowując ostrożność, najciszej jak potrafił, ruszył na skraj lasu.

Odetchnął z ulgą i wyraźnie poweselał, gdy jego oczy dostrzegły zabudowania. Dwór nie był zbyt duży, ale utrzymany w nienagannym porządku. Musiał należeć do któregoś z tutejszych szlachciców. Posesję otaczał niewysoki murek, opleciony gdzieniegdzie winoroślą bądź bluszczem, którego liście Rhya przyozdobiła już pięknymi, jesiennymi żółciami i czerwieniami. Brama, zdobiona rzeźbionymi w delikatne ornamenty kolumnami, była zamknięta. U jej szczytu wisiał relief przedstawiający herb domostwa, zdobiony bogatym klejnotem. Rutger przez chwilę pożałował nawet, że nad lekcje heraldyki przedkładał inne przyjemności. Znajomość nulneńskich rodów zapewne byłaby mu teraz przydatna. Pociągnął jednak za łańcuch, budząc serce dzwonu.

Wichura szalała już na dobre, gdy po dłuższym czasie mniejsze drzwi w bramie zostały otworzone. Skulony z zimna, z łzawiącymi od wiatru oczyma, Rutger pośpiesznie przekroczył próg, choć odrobinę chroniąc się od wiatru.

- Jestem Rutger von Stroehl, reiklandzki szlachcic. Szukam schronienia przed tą wichurą. Prowadź mnie do swojego pana, dobry człowieku.
- Witam w domu państwa von Breitenbach, panie von Stroehl – skrzekliwie odrzekł lokaj. – Niestety, jaśnie pan nie powrócił jeszcze z wojny.

Młody Reiklandczyk z pewnym szacunkiem pomyślał o gospodarzu. Sam bowiem za wszelką cenę i długo migał się od udziału w ostatniej zawierusze, zwanej przez bardów Burzą Chaosu. Potrafił jednak docenić poświęcenie von Breitenbacha, który wyruszył bronić spokoju Imperium aż z tak odległego landu. Denerwowało go jednak to, że on dalej stoi w progu, wystawiony na silny wiatr. Gdyby mógł, to po prostu ominąłby tego starucha i już grzał się przy ciepłym kominku.

- Rozumiem, jednakże owa pogoda uniemożliwia mi dalszą wędrówkę. Chciałbym tylko skorzystać z gościny tego domu, ogrzać się i zebrać siły – mówił dalej, próbując jednocześnie w końcu cały schować się w przedsionku. Sprytny lokaj jednak skutecznie zagradzał mu drogę.
- W domu jest tylko jaśnie pani Eloisa, ale nie przyjmuje ona żadnych gości odkąd pan wyjechał.
- Zaklinam, dobry człowieku, wichura jest nie do wytrzymania… - szlachcicowi udało się wcisnąć stopę w drzwi i zyskać odrobinę miejsca.
- Czy życzy pan sobie zakłócić spokój pani Elois? –lokaj nie ustąpił ani o cal, broniąc mu dalszego wejścia.
- Życzę sobie przeczekać wichurę w gościnie tego domu.

W podniesionym głosie było słychać coraz wyraźniejsze zdenerwowanie młodzieńca. Za jego plecami wyjący wiatr rzucał liśćmi, drobinkami ziemi i gałęziami. Knieja gięła swoje konary w dziwacznym zmaganiu o przetrwanie. Słaby blask Mannslieba przytłumiły ciężkie, burzowe chmury, a atramentowa czerń nieboskłonu niespokojnie zamigotała zielonkawym światłem drugiego z księżyców, którego dziś nikt nie spodziewał się zobaczyć. W oddali zawył samotny wilk. Odpowiedział mu cały las, niespokojnym szumem.

- Pytam, czy życzy pan sobie zakłócić spokój pani Elois, panie von Stroehl? – powtórzył głośniej starzec.
- Tak, tak, tak – rozzłościł się już nie na żarty Rutger. – Życzę sobie zakłócić spokój pani Elois! I wejść do środka!

Starzec zgiął się w lekkim ukłonie i cofnął, robiąc gościowi miejsce w przedsionku. Następnie zamknął za nim ciężkie, drewniane drzwi i pospiesznie przeprowadził przez odsłonięty i wystawiony na niszczycielską potęgę wiatru dziedziniec do dworu. Rutger kulił się z zimna, zasłaniał oczy od wiatru, jednakże zdążył jeszcze dostrzec wystawną, marmurową rzeźbę zdobiącą niewielką sadzawkę. Jednego był pewny – nie trafił do ubogiej rodziny. Miał nadzieje, że jego kompani znaleźli równie dobre schronienie.

***

Ogrzał się przy cieple ognia, najadł do syta podaną mu strawą. Siedział w fotelu, ciesząc oczy elegancją tego wnętrza. Domostwo urządzono z rozmysłem, meblując tylko kilkoma rzeczami, za to najprzedniejszych gatunków. Mahoń drewna lśnił w blasku świec, a najcudniejsze, tkane brokatem gobeliny zdobiły ściany. Popijał wyborne tileańskie wino z kryształowego kielicha. Radował się z tej odmiany, jaką był pobyt tu od niewygód długiej podróży, którą odbywał przez ostatnie dwa miesiące. Rozmyślał o kompanach i z nadzieją liczył, iż spotkali jednak Magistra. On jeden mógł im udzielić odpowiedzi na wiele pytań i dopomóc w zakończeniu zadania. Tak niewiele dzieliło go od powrotu do Altdorfu. Zawsze jednak coś stawało mu na drodze, odsuwając kres wędrówki. Cóż, najwidoczniej takie już było jego wrzeciono Dyrath.

Mijały godziny, a wichura nadal szalała na dworze, jakby rozgniewani bogowie besztali swoje nieposłuszne dzieci. Rutger przysnął na moment, a gdy się obudził była już przy nim pani domu. Przywitała go godnie, odziana w zieloną suknię, obszytą najdelikatniejszym muślinem. Gęste, lśniące kasztanowe włosy miała upięte w misterny kok, lecz kilka niesfornych pasemek wymknęło się spod władzy zdobionych klejnotami spinek, co dodawało jej powabnego uroku. Kolor sukni wydobył głęboki odcień zieleni jej oczu, które skrzyły się w oprawie śnieżnobiałej cery niczym dwa klejnoty. Serce młodzieńca zabiło szybciej na widok tej urodziwej kobiety, starał się więc zachowywać najlepiej, jak potrafił. Pani Eloisa spytała go jednak tylko o jedno:

- Czy przynosi mi pan wieści od męża? Czekam już tak długo…
- Niestety nie, o pani. Szukałem jedynie schronienia przed wichurą.

Mógł skłamać, by dłużej cieszyć się jej obecnością, jej głosem. Wymyślić jakąś historyjkę, jak to miał w nawyku. Lecz nie chciał sprawić jej dodatkowego bólu.

- Tak długo… - powtórzyła niczym echo – że już sama nawet nie wiem, ile czasu minęło. Miesiące, lata czy dekady… Czekam jego powrotu, lecz czy mam prawo jeszcze do tej nadziei?

Nie wiedział co odrzec. Patrzył na tę cudowną istotę i wręcz czuł jej ból, strach i samotność. Stała tuż obok, tak realna a jednocześnie tak odległa. Jakby dzieliły ich setki mil. Kobieta, na której barkach los złożył zbyt ciężkie brzemię. Udręczona, wierna żona, wyglądająca powrotu ukochanego męża. I choć na samym początku Rutger myślał o nim z szacunkiem, to teraz miał pana von Breitenbacha za największego głupca, jakiego nosił Starty Świat. Jak mógł zostawić taką kobietę dla zewu walki i ułudy chwały? Jak śmiał skazać to urocze stworzenie na męki niepewności i katusze samotności? Młodzieniec całym sercem czuł, że patrzy już na, jak to mawiają w Ostermarku, kruczą żonę.

- Panie, błagam… - westchnęła cichutko, ledwo ruszając karminowymi wargami. Po śnieżnobiałym licu spłynęły kryształowe łzy. – Proszę powiedzieć wszystko, co wiesz o mym mężu.

Na zewnątrz szalała wichura, która chłodnym powietrzem wdzierała się przez okna do ciepłego wnętrza, rozrzucając na podłodze rdzawo czerwone liście. Ogień w kominku drżał, jakby wystraszony chłodem. Blaski i refleksy pomarańczowo złotych płomieni tańczyły na fałdach jej sukni, lśniły w kasztanowych włosach, figlarnie malowały rumieniec na twarzy. Nie potrafił oderwać od niej oczu, ciesząc się tym widokiem. Wiedział, że powinien wyruszyć jak najszybciej. Odszukać przyjaciół i wrócić na trakt, byle szybciej do Nuln. Spotkanie z magistrem i tak już pewnie przepadło. Jednak gdzieś w środku czuł, że nie będzie potrafił jej tu zostawić, że nie chce jej zostawić.

- On nie wróci, prawda? – szepnęła, obdarzając go głębokim spojrzeniem tych cudownie szmaragdowych oczu. – Zaklinam, nie karm mnie dalej nadzieją.
- Nic mi nie wiadomo o twym mężu, pani. Oddziały powróciły już z Północy, ci co przeżyli dotarli do swoich rodzin… Ale przecież różnie bywa, pani.

Zaprzeczyła ruchem głowy, schowała twarz w delikatnych dłoniach, jakby osłaniała się przed jego słowami. A potem załkała tak mocno, że cała drżała kuląc filigranową figurę. Rutger nie miał śmiałości, by przerwać ten płacz. Przyklęknął jednak przy niej i objął ją mocno. Pachniała delikatnymi perfumami, krucha i bezbronna. Chciał schować ją w swoich ramionach i uchronić przed całym złem tego świata.

- Wolę najgorszą prawdę od najlepszego kłamstwa – rzekła spokojnie, powoli ocierając łzy. – Czułam, jaka jest prawda. Wierz panie lub nie, lecz pewnej nocy obudziłam się z przeraźliwego koszmaru. To było straszne, jakbym umarła… Czułam, że coś jest nie tak. Modliłam się, błagałam o ratunek dla niego… Straciłam siłę i chęć do życia. Przestałam doglądać domu, zwolniłam praktycznie całą służbę. Został tylko wierny lokaj mego męża. I razem wyglądaliśmy jego powrotu. Ale żadne wieści nie nadchodziły. Tyś jeden miał odwagę wyznać mi bolesną prawdę. Dziękuję ci, Rutgerze von Stroehl.

Zacisnęła drobne palce na jego silnej ręce. Przytuliła się do jego piersi, uspokajając łzy. On zaś, zapomniawszy o wszelkich znanych mu zasadach dobrego zachowania, głaskał jej włosy i delikatnie pieścił piękne ciało. Nagrodziła go za to najpiękniejszym uśmiechem, jaki kiedykolwiek widział. Ośmielony tym sięgnął jej ust, pragnąc mieć ją tylko dla siebie. Tu i teraz.

- Zaopiekujesz się mną? – pytała, drżąc w jego ramionach. Jej ciepło, subtelny zapach i uroda oszałamiały wszystkie jego zmysły. – Nie zostawisz mnie samej?
- Nie zostawię cię samej, przysięgam. Już zawsze będziemy razem – łapczywie spijał słodycz z jej ust, gdy ręce walczyły z taśmami gorsetu sukni.

***


- Ruuutger!!! Szlag by cię trafił, ty pieprzony kawalarzu! Odezwijże się! – darł się Haldred, przekrzykując wichurę. – To nie jest śmieszne!

Kompani przedzierali się przez gęste zarośla, szukając towarzysza. Jego wierzchowca znaleźli nieopodal, skubiącego trawę na skraju lasu. Nigdzie nie wypatrzyli jednak żadnych innych śladów, poza odciskami porządnych butów młodego szlachcica. Uspokoiło ich to, gdyż obawiali się najgorszego – spotkania ze zwierzoludźmi, czy innymi bestiami kryjącymi się w leśnych ostępach.

Ślady doprowadziły ich wprost do obficie zarośniętych ruin. Kamienna podmurówka zachowała się dobrze, wyznaczając obszar, jaki dawniej zajmował budynek, sądząc po rozmiarach, szlachecki dwór. Obok ujrzeli resztki zabudowań gospodarskich. Przeszli przez nadwątloną bramę, jedyną pozostałość po otaczającym posiadłość ogrodzeniu, która zdawała się stać dalej trzymana jedynie silnymi uściskami oplatającego ją bluszczu. W nieprzyjemnym blasku Morrslieba odmalowane pędzlem jesieni, żółtobrunatne liście jawiły się niczym plamy zakrzepłej krwi, rozchlapanej dawniej na kolumnach bramy. Brukały też sfatygowaną czasem i pogodą tarczę herbową, wkomponowaną w niegdyś pewnie bogate ornamenty wieńczące szczyt przejścia. Milczące świadectwo dawnych czasów.

- Rutger, ty szelmo! Wyłaź natychmiast! Już nas nastraszyłeś, wystarczy tej zabawy! Wyłaź, albo wracamy na trakt bez ciebie, szlachecka zakało! – Teraz Mekel przyłączył się do nawoływań – Może coś mu się stało?
- Oby Sigmar miał go w swojej opiece, Mekelu – burknął rozeźlony już Haldred. Postawił kołnierz płaszcza wyżej, chroniąc się przed coraz dokuczliwszym, zimnym wiatrem. – Jak go znam, siedzi teraz gdzieś w ruinach dworku, osłonięty przed tym cholernym wiatrem, i śmieje się z nas.

Kamienna figura smukłej nimfy, zaklętej na wieki w marmurze, okaleczona przez słotę, wiatr i nieczuły na wdzięki upływ czasu, dalej wdzięcznie trzymała nad głową utłuczony dzban. Jej cień, zrodzony w zielonkawym blasku przeklętego księżyca, zdawał się tańczyć na wietrze, raz malejąc, a raz rosnąc. Kamienne stopy zapadły się w błocie dawnej sadzawki, lecz piękna nimfa zdawała się na to nie zważać. Tak dawno już tu nikogo nie widziała, że cieszyła wyryte w martwym bloku oczy widokiem tych dwóch zagubionych wędrowców. Minęli ją bez słowa, obdarzając przelotnym spojrzeniem, kierując swoje kroki w stronę ruin dworu.

Słyszała ich krzyki, gdy weszli do głównej sali, lecz żaden marmurowy mięsień nawet nie drgnął. Nimfa nie spieszyła im z pomocą. Patrzyła zafascynowana. Pomiędzy fragmentami zniszczonych ścian, między zbutwiałymi, ongiś spalonymi belkami, rozgrywało się budzące grozę przedstawienie. Nieświadomi tej niezwykłej widowni aktorzy walczyli o życie. Dwóch wędrowców dopadło do swojego kompana, leżącego na zarośniętej mchem kamiennej posadzce. Stali bokiem do pustej gardzieli kominka, w którym od wieków nie płonął ogień. Nimfa widziała, jak tarmoszą odnalezionego za ramiona, jak próbują postawić go na nogi. Nie słyszała zagłuszanych wyciem wiatru przekleństw i nawoływań. Ich głosy mieszały się z liśćmi niesionymi w powietrzu, z potężnym hukiem wichury.

***

Zatapiał się w jej cieple, pieszcząc każdy cal jej ciała. Elois była wdzięczną kochanką, zapomniała się w jego ramionach, gubiąc oddech. Szeptała mu do ucha słowa przeznaczone tylko oblubieńcowi, całowała jego twarz. Jej włosy spływały kaskadą po zgrabnych plecach, a Rutger zatapiał w nich swoje dłonie. A gdy przysuwała się bliżej niego, pochylając do pocałunku, kasztanowe loki muskały jego twarz. Podziwiał jej smukłą sylwetkę, zachłannie pieścił kształtne, niewielkie piersi.

- Na-za- wsze ra-zem… na-za-wsze ra-zem… - szeptała urwanie, łapiąc oddech.
- Na zawsze – powtarzał zauroczony.

- Ruuutger! Ruuutger!!! – usłyszał w oddali, jakby zawodzenie wiatru. Krew szybko tętniła w jego żyłach, zmysły odmawiały posłuszeństwa. Wszystkie mięśnie naprężyły się, serce biło jak oszalałe. – Rutger, ty chędożony skurczybyku!!! Gdzie jesteś?!

I choć chciał tu być tylko z nią, zaznawać tej niebiańskiej przyjemności, to inna część jego natury wzięła górę. Sam nawet nie wiedział, kiedy odwrócił wzrok od swojej kochanki. W komnacie nie płonął już ogień kominka. Czarna czeluść ziała z dziury, w miejscu gdzie jeszcze chwilkę wcześniej było palenisko. W jednym momencie do jego otumanionych zmysłów dotarły wszystkie bodźce, chłód i wilgoć omszałej, kamiennej posadzki, dreszcz wywołany porywistym wiatrem zawodzącym w poczerniałych ruinach komnaty. Nerwowo targnął całym ciałem, zwracając głowę w kierunku Elois. Jego krzyk wygrał z hukiem wiatru.

Kochanka nadal na nim siedziała, lecz straciła całą swoją urodę. Jej jasna skóra stała się półprzezroczysta, kształt rozwiewał się na oszalałym wietrze. Skołtunione, brudne, rzadkie włosy zlepione były w obrzydliwe strąki, spod których miejscami świeciła biel czerepu. "Na zawsze razem" szeptały trupioblade, martwe wargi, które jeszcze przed chwilą pieścił pocałunkami.

- Morze, ratuj! – zakrzyknął, próbując się od niej uwolnić.
- Niestały z ciebie wielbiciel – koszmarna mara pchnęła go tak silnie, że od uderzenia o posadzkę aż pociemniało mu w oczach.– I krzywoprzysięzca. - Przegniła dłoń spoczęła na jego piersi i straszliwe, lodowate zimno złapało go za serce. Ostatnie co widział, to wykrzywiona we wściekłości twarz Mekela, który z wzniesionym w dłoni mieczem wyrósł za plecami przeklętej istoty.

***

Zaciekawiona nimfa dalej obserwowała zmagania wojowników, którzy walczyli z powietrzem. Wznosili broń do ataku i uchylali się od niewidzialnych kontr. Siłowali się ze sparowanymi ciosami, próbując stawiać opór pustej przestrzeni przed sobą. A wokół nich tańczyły ciemnoczerwone liście, niesione wiatrem od strony lasu. Czasem któryś z ludzi dorzucił do nich odrobinę karminu własnej krwi, tworząc na starej posadzce nowy wzór. Upadali, lecz zawsze próbowali się podnieść. Nie zważali na porywisty wiatr, który utrudniał im utrzymanie równowagi, ani na deszcz, który niespodziewanie lunął z nieba, w przeciągu kilku chwil przemaczając wszystko. Ciągle, niestrudzenie tańczyli niczym komedianci w wymyślnym tańcu, swoistej pantomimie, osłaniając omdlałe ciało tego, który ich tu sprowadził.

Wiatr niósł ze sobą strzępki ich krzyków, wplatając je już na wieki w pieśń tego przeklętego miejsca. Zapomniane, spalone i zbutwiałe ściany dworu karmiły się zapachem strachu, smakiem agresji. Delektowały się wolą przetrwania dwóch walczących ludzi. Gnijący mech łapczywie chłeptał ich krew, wałcząc o każdą kroplę z zachłanną tego specjału posadzką.

Nieznana nimfie siła, lecz na pewno nie wiatr, pchnęła jednego z walczących na ścianę. Patrzyła, jak jego ciało osuwa się bezwładnie i uderza o podłogę. "Mekel!", usłyszała, gdy drugi człowiek rzucił się kompanowi na ratunek. Czasem, nawet w taką noc, wola życia i jej głos są silniejsze niż wiatr. Ledwo stojąc na nogach, broczący krwią z wielu ran, mężczyzna próbował znaleźć siłę do wzniesienia broni w kolejnym ataku. Tej walce brakowało już elegancji ciosów, finezji uników, zwodniczych fint i szybkich zastaw. Nimfa czuła, ze to już koniec przedstawienia. Martwiło ją to.

Wtem, jakby ku jej uciesze, z ziemi podniósł się młodzieniec, który najwięcej czasu spędził w gościnie dworu. Dobył sztyletu, zamachnął się i dźgnął powietrze tuż przed obliczem swojego druha. Z wielkim wysiłkiem wyszarpnął ostrze i pchnął raz jeszcze i jeszcze, i jeszcze… Wiatr zawył głośniej, niosąc ku niebu krzyk przeklętej duszy.

Powietrze zadrgało, a w gęstych strugach deszczu tuż obok przemoczonego do suchej nitki szlachcica pojawiła się jasna postać. Pani Eloisa ubrana była w swoją najlepszą, zieloną suknię obszytą muślinową koronką. Jasne dłonie przycisnęła do piersi i ze zdziwieniem obserwowała krew, która zaczyna je oblepiać. Młodzieniec patrzył na to na wpół przerażony, a na wpół zafascynowany. Ręka ze sztyletem bezwładnie opadła wzdłuż ciała. Nieopodal leżeli jego dwaj kompani i chyba tylko Morr raczył wiedzieć, czy są jeszcze przy życiu. Jednakże Rutger nawet teraz nie potrafił uczynić jej krzywdy. Patrzył w to piękne, wykrzywione strachem oblicze, w szmaragdowe oczy, podziwiał karminowe, wąskie usta i z lękiem zauważał pasującą do nich barwę krwi, broczącej obficie z piersi.

- Rutger? Co tu się stało? – przerażenie mocno zmieniło jej delikatny ton głosu.
- Odejdź – wyszeptał zdrętwiałymi wargami. – Odejdź już stąd, Eloiso – powtórzył ostatkiem sił.
- Uwalniasz mnie? – Delikatny uśmiech na moment wygrał z grymasem bólu.
- Odejdź, jesteś wolna. Zawsze byłaś. Niech Morr ma cię w swojej opiece… Będę się modlił, Eloiso, by przyjął cię do swoich ogrodów.

Wiatr znów przybrał na sile, podrywając złotawo czerwone liście. Elois rozmyła się wśród nich, jeszcze przez moment widzialna, piękna pani we wdzięcznym tańcu. Później wichura ustała zupełnie, ale Rutger jeszcze długo słyszał szelest muślinu jej sukni.

W tej samej chwili marmurowa Nimfa uśmiechnęła się. Ale na szczęście nikt tego nie dostrzegł, bo nikt inny nie zawędrował tej nocy w te ostępy. I nikt poza Nimfą nie widział, jak kilka tygodni później młodzieniec wrócił wraz z kapłanem Morra, aby poświęcić miejsce spoczynku tej, której oddał swe serce i tych, którzy oddali za niego życie.