Dzień, w którym zatrzymała się Ziemia

Nic nie staje

Autor: Marcin 'malakh' Zwierzchowski

Dzień, w którym zatrzymała się Ziemia
Generalnie, jeżeli chodzi o wszelkiej maści remaki, jestem na nie. Niekiedy jednak tego typu odświeżanie jest uzasadnione: uaktualnienie przesłania, wykorzystanie technik, które dawniej były dla filmowców niedostępne, a nawet prozaiczna próba dotarcia do młodego widza, który – z racji swego mało zaawansowanego wieku – nie miał możliwości zapoznania się z danym klasykiem kina. Dzień, w którym zatrzymała się Ziemia zdaje się być właśnie takim filmem.

Zdezaktualizowany problem zimnowojennego konfliktu zastąpiono modną ekologią, efekty komputerowe pozwoliły na bardzo ciekawe wyjaśnienie natury G. O. R. T’a – kosmicznego robota, a i fakt, iż pierwowzór gościł na ekranach ponad pół wieku temu nie jest bez znaczenia. Niemniej, nie mam złudzeń. Szczytem naiwności byłoby tkwienie w przekonaniu, że to nie chęć zysku zajmowała pierwsze miejsce na producenckiej liście priorytetów. Ba!, byłaby to pierwsza przesłanka do konieczności wizyty u okulisty, ponieważ motywacja filmowców aż biła w oczy. Przede wszystkim, kluczowym zdaje się być użyte wyżej określenie modna ekologia. W porównaniu do oryginału, przybywający na Ziemię w ogromnej świecącej kuli Klaatu (Reeves) nie krytykuje już ludzkiej gwałtowności i skłonności do sięgania po argumenty siłowe, a wciela się w galaktycznego Ala Gore’a. Problem w tym, że robi to z subtelnością przywiązanego do drzewa członka Greenpeace. Rzuca kilka pompatycznych haseł, demonizuje ludzi, przedstawiając ich niczym zatruwające Ziemię wirusy, a na koniec stawia ultimatum: "Albo wy, albo Ziemia". Nieszczególnie pasuje to do roli emisariusza bardziej zaawansowanej technologicznie cywilizacji, zwłaszcza jeśli dodamy do tego fakt, iż zrezygnował z prób pertraktacji tylko dlatego, że na swej drodze napotkał jedną ograniczoną urzędniczkę (Kathy Bates).

Hollywood swe piętno w największym stopniu odcisnęło właśnie na postaci Klaatu. Niby jest bezduszny i niekiedy bezwzględny, niczym jakaś maszyna (widać to w szczególności w scenie przesłuchania), a mimo to bardzo często sprawia wrażenie na siłę ugrzecznionego. Kojarzył mi się z Terminatorem, takim, jakiego mogliśmy oglądać w drugiej części serii. Szczególnie w pamięć zapadła mi jedna scena, w której, na prośbę młodziutkiego Jacoba Klaatu daruje życie pewnemu stróżowi prawa. Brakowało tylko, by przemówił głosem Scharzeneggera: "He’ll live".

Niechętnie, dziwiąc się własnym słowom, muszę jednak pochwalić Keanu Reevesa. Nie sądziłem, że nadejdzie dzień, w którym to zrobię, ale przyznaję, iż trudno mi sobie wyobrazić kogokolwiek innego na jego miejscu. Owszem, wcielając się w Klaatu tak naprawdę zafundował widzom matriksową retrospekcję, po raz kolejny przywdziewając maskę Neo, jednakże akurat w Dniu… ten zabieg zafunkcjonował bezbłędnie. Zarówno jego twarz, nieruchoma jak u woskowej figury, jak i obojętne spojrzenie oraz sposób poruszania się – sprawiały, że w swojej roli był wiarygodny. Gorzej, że momentami z niej wypadał, jak chociażby podczas rozmowy z Jacobem, czy podczas wizyty w domu pewnego naukowca. Możliwe także, że na moją, mimo wszystko wysoką, ocenę Reevsa, wpłynęła postawa reszty obsady. Nie licząc krótkiego, bo krótkiego, ale niemniej wyśmienitego epizodu Johna Cleese’a, ani Jennifer Connelly, ani nawet Kathy Bates nie wybiły się ponad przeciętność. Nie obyło się także bez postaci wielce irytujących, jak chociażby młodziutki, zbuntowany przeciwko swojej macosze Jacob (Jaden Smith), czy uosabiający destrukcyjne zapędy rasy ludzkiej pułkownik armii amerykańskiej (Robert Knepper).

W sumie Dzień, w którym zatrzymała się Ziemia stanowi kwintesencję słowa przeciętny. Posiada sporo zalet, w tym wspomnianego wyżej robota nienużącą fabułę, i postać Klaatu; nie jest jednak pozbawiony wad, jak chociażby kiepskie uzasadnienie chęci wyniszczenia ludzkości (nie lepiej byłoby się z nami podzielić ekologicznymi technologiami?), dużo pompatycznych momentów (rozmowa Klaatu z drugim kosmitą) oraz kilka nieścisłości (skoro chcieli ocalić Ziemię, zabijając ludzi, to po co były im potrzebne małe kule, czyli coś w rodzaju Arki?).

Może i nie jest to film wielce ambitny, niemniej ogląda się go przyjemnie. Historia przybysza z kosmosu, choć częstokroć nazbyt w hollywoodzkim stylu, wciąga. Owszem, pod wieloma względami mogło być lepiej, ale też zdecydowanie mogło być gorzej. Nic szczególnego – coś dla tych, którzy narzekają na zbyt dużą ilość wolnego czasu.