Dziedzictwo #1: Złamany

Ciężar dziedzictwa

Autor: Michał 'rincewind bpm' Smoleń

Dziedzictwo #1: Złamany
O ile stworzenie poruszającej, epickiej historii jest trudne nawet w pierwszej odsłonie cyklu, o tyle podtrzymanie owego dramatyzmu w sequelach wydaje się zadaniem wyjątkowo ryzykownym. Zasada ta nie omija również świata Gwiezdnych wojen. Twórcy Expanded Universe rzucali przeciwko bohaterom kultowej sagi coraz to nowe zagrożenia, takie jak inwazje obcych ras czy jeszcze potężniejsze od Gwiazdy Śmierci machiny zniszczenia, nie wspominając już o klonach złowrogiego Imperatora. Choć poszczególne utwory stały na różnym poziomie, to zabiegi te prowadziły nieuchronnie do spowszednienia niesamowitych czynów Skywalkera i spółki.

Całkiem niezłą koncepcją było więc przeniesienie fabuł do innych epok. Efektem tego były serie ciekawie dopełniające obraz świata Star Wars z perspektywy dalszej czy bliższej przeszłości, wprowadzające nowych, dopiero debiutujących bohaterów i planety. Odzyskana w ten sposób świeżość z pewnością może być przyczynkiem do stworzenia zajmujących historii. Seria Dziedzictwo jako pierwsza wybiega jednak w przyszłość, co jest zabiegiem dosyć ryzykownym. Czy się to opłaciło?


Galaktyka 130 lat później

Seria zaczyna się bardzo mocnym akcentem. Sithowie, odrodzeni na Korriban pod wodzą odzianego w czarną (a jakże) zbroję Dartha Krayta, sabotują wielki plan odbudowy planet zniszczonych podczas wojny z Yuuzhanami Vong, co prowadzi do znacznego osłabienia Sojuszu Galaktycznego. Mroczni wojownicy zawierają pakt z odzyskującym siłę Imperium, rządzonym przez mądrego Roana Fela. Już pierwsze kadry przenoszą nas na zdobytą przez te dwie frakcje Coruscant, stolicę Sojuszu, a potem na Ossus, gdzie niezliczone szeregi złowrogich sług Ciemnej Strony eksterminują mieszkańców Akademii Jedi. Podczas szturmu ginie przywódca Zakonu, Kol Skywalker, jak i większość rycerzy, a jego syn Cade przepada w zamęcie bitwy. Ogrom zniszczeń dorównuje więc upadkowi Starej Republiki.

Nie wiem, czy rozpoczęcie fabuły w ostatnich momentach wojny było najszczęśliwszym pomysłem. O ile śmierć wielkich Jedi, których poznaliśmy dobrze podczas Wojen Klonów, budziła spore emocje, o tyle tutaj nie wiemy prawie nic na temat ginących organizacji. Tam czuć było kolosalną zmianę, jaką przechodzi cała galaktyka, tutaj mroczny, rządzony przez Sithów świat wyłania się niejako z niebytu. To, że Sojusz i Zakon Jedi, wcześniej bronione przez klasycznych bohaterów przez dziesiątki lat i w setkach książek, umierają de facto na dwóch stronach, budzi pewien niedosyt.

Ogółem konstrukcja świata wywołuje mieszane uczucia. Choć nowy Zakon Sith przypomina każdą inną grupę użytkowników Ciemnej Strony, a na dodatek jest rządzony przez potężnego wojownika marzącego o zniszczeniu Jedi i podbiciu całej Galaktyki (prawda, że oryginalnie?), to odrodzone Imperium jest już pomysłem znacznie ciekawszym. Mimo że wciąż jest rządzone przez monarchę i wygrywa wojnę z Sojuszem, nie jest to państwo totalitarne, nie panuje w nim szowinizm i nienawiść, ba, odzyskało ono dużą część dawnej potęgi w pokojowy sposób jako organizacja skutecznie pomagająca sprzymierzonym światom. Służą jej Imperialni Rycerze, którzy choć nie przestrzegają kodeksu Jedi i są bezpośrednio podlegli władcy, to trzymają się z daleka od Ciemnej Strony. Jako całość, nowe Imperium wymyka się jednoznacznej moralnej ocenie i dobrze pasuje do mrocznego klimatu świata, jaki chcieli wykreować autorzy Dziedzictwa. W pierwszym tomie zabrakło mi jednak większej ilości informacji na temat uniwersum z 130 roku ABY jako całości: bogate tło było zawsze dużą zaletą Gwiezdnych wojen.


Bohaterowie mrocznej epoki

Pewne uwagi można mieć także do bohaterów. Niektóre koncepcje wydają się bardzo intrygujące. Cade Skywalker to młody ex-Jedi dorastający jako łowca nagród w służbie władcy półświatka, który nie chce zaakceptować swojego przeznaczenia. Jego towarzysz, Jariah Syn, to znacznie mroczniejsza wariacja na temat Hana Solo – brutalny i cyniczny łotr, nie mający wyrzutów sumienia związanych z zabijaniem ujętych więźniów, o ile jest to opłacalne. Niestety, fabularne rozwiązania miejscami bardzo kuleją. Zachowanie bohaterów czasami wydaje się naciągane i niekonsekwentne. Razi też brak oryginalnego antagonisty – póki co Sithowie przypominają raczej entuzjastyczny fanklub Dartha Maula, pozbawiony większej głębi, choć może się to zmienić w dalszych częściach serii.

Na pierwszy rzut oka Złamany narysowany jest całkiem nieźle: dobrze prezentują się szczególnie zbliżenia i tła, na niektórych kadrach miło jest zawiesić oko. Niestety, komiks obfituje w walki, które narysowane są często zbyt chaotycznie i niewystarczająco klarownie: trudno prześledzić jest ruchy bohaterów. Miejscami rażą wykoślawiona anatomia i twarze postaci.

Zatarcie pierwszego kiepskiego wrażenia jest zadaniem przynajmniej tak trudnym, jak stworzenie przekonywującej i prawdziwie epickiej fabuły – można mieć nadzieję, że Johnowi Ostranderowi uda się to w kolejnych częściach serii Dziedzictwo. Pierwszy tom, choć ma liczne wady, ujawnia jednak spory (i póki co niewykorzystany) potencjał serii, która może osiągnąć naprawdę wysoki poziom. Złamany to lektura całkiem przyjemna, ale pozostawiająca czytelnika z poczuciem niedosytu oraz pewnymi wątpliwościami.