Dwa szylingi

Autor: Daniel 'karp' Karpiński

Dwa szylingi
Może były od nas silniejsze, z pewnością było ich więcej, ale cóż to znaczy wobec hartu ducha, żelaznej dyscypliny i błogosławieństwa samego Sigmara? Ich wściekły ryk i pęd, były niczym wzburzone fale Morza Szponów, które, kawałek po kawałku, wydzierają skrawki Imperium. Jednak nasze zwarte szeregi trwały jak białe klify na wschód od Salkalten. Niezmiennie od wieków. Nie zamierzaliśmy ustąpić.

Pierwsza salwa arkebuzów prawie nie zrobiła na wrogach wrażenia, druga huknęła niemal w ostatniej chwili, gdy znajdowali się nie więcej niż kilka kroków od szeregu pawęży. Już widziałem żar ich ślepi, niemal czułem smród ohydnych ciał i oddechów, jeszcze chwila, mgnienie oka i ich pałki i topory uderzyły w tarcze pierwszego szeregu.

- Trzymaaaaać szyk! – wrzasnąłem, starając się przekrzyknąć zgiełk bitwy – Trzymaaaać, bo łby pourywam!

Wiedziałem jednak, że ustąpią, równie dobrze mogliby stawać przeciwko bretońskiej kawalerii w pełnym galopie. Rozpędzeni zwierzoludzie runęli na nas zbitą ciżbą, każda bestia rwała się do przodu spragniona świeżej krwi. Potwory z radością oddawały życie, nadziewając się na nasze włócznie, byleby choć raz ugodzić przeciwnika.

Mimo to dwie salwy z broni prochowej i pawęże wypełniły swoje zadanie, spowolniły zwierzoludzi, wybiły ich z rytmu, z pędu po krew, śmierć i zniszczenie. Arkebuzerzy z II Hochlandzkiego Regimentu Artylerii wycofywali się między naszymi szeregami, przeładowując broń, pawężnicy nie mieli tyle szczęścia. A za nimi staliśmy już my, Czarna Straż Ostlandu.

- Oooodstęp! Formaaaacjaaa! Za Sigmara! Za Wooolfenbuuurg! – ryknąłem.

Ruszyliśmy niczym machina zagłady, powoli, systematycznie, prąc do przodu. Nasze ciężkie miecze spadły na ich karki niczym gniew bogów, poobcinane kończyny i łby układały się w krwawy kobierzec pod naszymi stopami. Holger jednym cięciem niemal przepołowił dwukrotnie większego od siebie minotaura, jednak nim potwor padł, opuścił topór wprost na jego głowę. Zamach, ciecie, zamach, ciecie. Równo. Atak bestii zatrzymał się na moment. Kątem oka dostrzegłem przebitego włócznią sierżanta Verta.

- W przóóód, raaaaz! – głęboki oddech – Raaaz! – zamach, cięcie - Wooolfenbuurg! – darłem się jak opętany. Ruszyliśmy raz jeszcze, krok po kroku. Potężny cios odrąbał Wolfgangowi rękę na wysokości łokcia. Kurt Przystojniak padł na wznak uderzony w głowę, kolejna blizna nie zrobi mu różnicy, o ile jeszcze kiedyś wstanie. Moi ludzie. Iluż ich zostawiłem na polach bitew w całym Imperium? Ilu zostawię tutaj?

Kolejna salwa wystrzelona zza naszych pleców przerzedziła szeregi napastników i sprawiła, iż przestałem słyszeć. Zamach, cięcie, krok w przód. Zamach… Wówczas rozległ się grzmot kolejnego wybuchu, który położył tyluż zwierzoludzi, co naszych. Padłem przywalony cielskiem bestii, która jeszcze przed chwilą parła wprost na mnie. Cała twarz piekła jakby ktoś oblał mnie wrzątkiem. Zielonkawy, gryzący w gardło dym unosił się nad ciałami rannych i poległych. Nie mogłem złapać oddechu.
***


Pierwsze co pamiętam to przeszywający ból całej twarzy. No cóż, nigdy nie byłem piękny, ale teraz będę chyba płacił markietankom podwójną dolę. W dodatku ciągle piszczało mi w głowie - czyżbym już na zawsze miał utracić słuch? Ogarnąłem wzrokiem pobojowisko, nie było wątpliwości kto wygrał, bo nie było na nim żadnych rannych. Dwudziestu siedmiu doborowych knechtów, spośród czterech tuzinów, które wyruszyły ze mną, zostanie na tym polu na zawsze. Moi ludzie. Niech Morr przyjmie ich do swego królestwa. Co z resztą? Zdołali się wycofać, czy trafili do niewoli?

Czarna Gwardia od wieków służyła Imperium, stając często przeciwko nieumarłym. To dlatego, zgodnie ze zwyczajem, przed bitwą każdy z nas otrzymywał dwa srebrne szylingi, aby po śmierci wizerunek cesarza i szlachetny kruszec chronił nasze ciała przed zakusami nekromantów i wampirzych władców. Para wdowich srebrników, które tradycja nakazywała położyć na powiekach poległych. Odwracałem ich, jednego po drugim, wyciągałem szylingi z sakiewek i żegnałem każdego, z imieniem i błogosławieństwem, zasłaniając srebrem szkliste, martwe oczy.

Przy szóstych zwłokach zorientowałem się, że nie jestem sam. Byłem głuchy, ale nie ślepy, dwóch szło wprost na mnie, a trzeci zachodził od tyłu. Brudni, wygłodzeni, ostlandcy chłopi, niczym wściekłe wilki, które zamiast kłów i pazurów miały widły i cepy. Patrzyli na mnie z nienawiścią, wskazywali paluchami, dając sobie znaki i wykrzykując coś w moim kierunku. Najbliżej leżał miecz Verta. Zamach, cięcie, krok do przodu, zamach…
***


Słuch powoli mi wracał, choć podejrzewam, że nigdy nie będzie już taki jak niegdyś. Nie mogłem jednak wydobyć z siebie głosu, przeklęty zielony dym spalił nie tylko moją twarz, ale i gardło. Dobrze, iż nie wypalił mego ducha. Twarz już nie piekła, ale swędziała jak cholera. Błąkałem się już szósty dzień, pożywienie dawno się skończyło, a na znalezienie zapasów nie miałem co liczyć. Wodę chłeptałem jak pies wprost z cieknących po skałach strumyków.

Trafiłem do wisi Wilhelmsdorf, bywałem tam już wcześniej, jednak tym razem przeklęta horda i tutaj była przede mną. Studnia pełna trupów, ciało kobiety przybite do płotu jak tarcza strzelnicza, nadgryzione zwłoki kilkuletniego chłopca. Nie oszczędzono nikogo z mieszkańców, nie znaczyło to jednak, że we wsi nie było nikogo żywego.

Plugawy mutant miał ludzkie ciało, ale już z daleka powarkiwał jak pies. Podszedłem go ostrożnie, lecz chyba wyczuł moją obecność, bo przerwał obgryzanie z mięsa kawałka kości i odwrócił się gwałtownie w stronę, z której nadchodziłem. Miał pokryty sierścią psi pysk, z dużym, węszącym, czarnym nosem. Warknął ostrzegawczo, ale nie bał się mnie. Dopiero gdy zrobiłem zamach mieczem dostrzegłem w jego oczach ni to przerażenie, ni zaskoczenie.

Godzinę drogi na północ od wsi, znajdował się stary kasztel, należący do szlachcica, który władał tymi ziemiami. Pan Albrecht Bierkenhoffen był przed laty chorążym w naszym regimencie, wiedział zatem jak walczyć ze zwierzoludźmi. Mimo to ruszyłem tam bez wielkiej nadziei. Jak się okazało moje obawy były słuszne, horda Chaosu wyprzedziła mnie o dobę. Bramę rozbito, domostwo splądrowano i spalono, a mieszkańców wyrżnięto. Wszedłem w zgliszcza, łudząc się, iż znajdę cokolwiek do jedzenia.

Tym razem bestie musiały się śpieszyć, gdyż wyszperałem w tym co zostało z kuchni kawałek chleba, kwaszone ogórki, cebulę i garniec z powidłami. Starałem się nie jeść szybko i zachłannie, wiedziałem, że może mnie to doprowadzić do poważnych dolegliwości żołądkowych, widziałem już jak to się kończy. Ale co innego o czymś wiedzieć, a co innego nie jeść nic przez dwa dni. Nagle ciszę rozdarł huk wystrzału- kula świsnęła tuż obok mej głowy. Odwróciłem się, porywając oparty o stół miecz i wzniosłem go do ataku. Kilka metrów przede mną stał – jak się domyślałem - gospodarz, stary żołnierz, z dymiącym pistoletem wymierzonym w moją stronę.

Nie bał się, patrzył ze spokojem, choć jeszcze przed chwilą traktował mnie jak szabrownika. Podszedłem doń spokojnie i wyjąłem pistolet z jego drżącej dłoni. Dostrzegłem, że starzec był ranny, ledwie trzymał się na nogach, a do prawego boku przyciskał zakrwawione szarpie. Wziąłem go pod ramię i posadziłem w kuchni, na ławie. Staruszek albo był strasznie honorny, albo w szoku, bo wyrywał się jak szaleniec. Musiałem wiedzieć co tutaj dokładnie zaszło, ilu ich było, w którą stronę poszli. Próbowałem zapytać, ale przez moje gardło przechodziły jedynie pomruki, przypominające odgłosy wydawane przez głodnego niedźwiedzia.

Kartkę i inkaust znalazłem w pokoju obok, leżały na sekretarzyku pod pękniętym lustrem. Spojrzałem na swoje odbicie bez obawy, wszak byłem żołnierzem Imperium, a nie młodą dzierlatką. Jednak to co zobaczyłem w lustrze, złamało mnie. Zawyłem jak raniony zwierz i padłem na stojące nieopodal krzesło. Nie wiem jak długo siedziałem, ale w końcu zebrałem się w sobie, sięgnąłem po czystą kartę, pióro i inkaust. Gdy skończyłem pisać, nabiłem pistolet i wróciłem do kuchni, do starego weterana, który miał więcej wojennego szczęścia ode mnie.

Przyklęknąłem przy nim i podałem mu broń, wystawiając przed siebie kartkę. Zmrużył oczy jakby nie rozumiejąc o co chodzi, a potem przeczytał łamiącym się głosem:

Nie stać mnie na pochówek, lecz w mej dłoni znajdziesz dwa srebrne szylingi. Połóż je na mych powiekach, aby mój duch zaznał spokoju, gdyż tak każe stary zwyczaj. Pomóż: jak żołnierz żołnierzowi.

Zmęczony, ranny gospodarz spojrzał raz jeszcze w moje zwierzęce ślepia, na pokrytą łuską twarz i pokiwał ze zrozumieniem głową. Zamknąłem oczy i wsłuchałem się w ciszę.