Duke Nukem Forever

Autor: Mirosław 'angel21' Poręba

Duke Nukem Forever
Są tylko cztery gry będące fundamentem współczesnych strzelanek: Doom, Wolfenstein i Quake od id Software oraz perełka studia 3D Realms – Duke Nukem. Tytuły Johna Carmacka doczekały się kontynuacji, jedynie Książę ciągle grzał ławkę. W zasadzie już w 1997 roku ogłoszono, że powstanie kolejna odsłona, ale prace stale były w powijakach. Ciągle zmieniano silnik graficzny, brakowało środków finansowych. Pomimo komplikacji wciąż byliśmy karmieni nowinkami o jako takich postępach. Dopiero po przejęciu przez Take-Two praw do marki, dalszą produkcję zlecono Gearbox Softworks. Po ponad czternastu latach oczekiwania Duke Nukem Forever trafia w ręce graczy.


"Hail to the king... or not"

Spokojne życie na Ziemi zostaje zakłócone przez najazd kosmitów. Jedynym ratunkiem dla świata pozostaje bohater narodowy Stanów Zjednoczonych, Duke Nukem. Po kilkunastu latach byczenia się, ponownie musi stawić czoła hordom najeźdźców. W zasadzie przyłączenie się do walki zwyczajnie mu zwisa, jednak gdy kosmiczne świnie porywają jego kobiety, nie puści tego płazem.

Fabuła jest mało skomplikowana i do bólu przewidywalna. Jej zadanie sprowadza się do zwyczajnego bycia. Głosu głównej postaci ponownie użyczył Jon S. John i spisał się w tej roli fenomenalnie. Humor w grze jest prostacki, a momentami wręcz chory i za to wielki plus, bo to jedna z charakterystycznych cech serii. Książę na każdym kroku wyśmiewa swoich wrogów, traktując ich mało humanitarnie. Oko jednego z bossów wykorzystuje jako piłkę, natomiast z genitaliów innego robi worek treningowy. To samo dotyczy bohaterów z popularnych gier. Padają słowa ośmieszające Marcusa Fenixa z Gears of War czy żołnierza z Halo.

Spodobały mi się pewne zróżnicowania w zabawie. W pewnym momencie postać zmniejsza się i musi uważać na istoty gigantycznych rozmiarów. W dalszych etapach siadamy za kierownicą mocarnego monster trucka, zwanego Bigfootem, i torujemy sobie drogę przez wąskie korytarze wąwozu, rozjeżdżając przy tym wpadające pod koła prosiaki.


"My ego is still growing"

Za poziom zdrowia odpowiada pasek o nazwie Ego. Twórcy odeszli od archaicznego używania apteczek i zastąpili je popularną obecnie automatyczną regeneracją, działającą, gdy nie otrzymujemy obrażeń.
Wielokrotnie natrafimy na okazję do powiększenia witalności poprzez wygrywanie w minigrach, pokonywanie trudniejszych przeciwników, a nawet poprzez zwyczajne, jednokrotne przejrzenie się w lustrze. Warto odnajdywać tego typu rzeczy, bowiem poziom trudności jest całkiem wysoki, nawet w normalnym trybie, a na dodatek regeneracja zdrowia nie jest zbyt szybka.


"Makin' bacon"

Sporo frajdy daje duża interaktywność w świecie Duke'a. Większość przedmiotów można podnieść, uruchomić lub wykorzystać. W toalecie można nie tylko wypróżnić się czy odkręcić kurek z wodą, ale nawet podnieść stolec i umazać nim ścianę. Oczywiście Książę wygłosi stosowny komentarz. W barze ze striptizem jest wiele atrakcji, z którymi możemy się zmierzyć. Jest bilard, poker, automaty do gier oraz cymbergaj. Jeśli to nie wystarczy, zawsze można popatrzeć na taniec nagiej laski. Dziwi mnie tylko, dlaczego są elementy, których ruszyć się nie da, chociaż w istocie powinno. Sztangę podniesiemy, ale śrubokrętu już nie.

Od czasu do czasu twórcy zmuszą nas do ruszenia mózgownicą, stawiając przed nami zagadki. Nie są zbytnio wymagające, ale stanowią miłą odskocznię od ciągłej jatki. Tym bardziej że w dzisiejszych produkcjach z tego gatunku, rzadko kiedy mamy do czynienia z łamigłówkami.


"Nobody steals our chicks, not in my god damn city"

Polem bitwy jest zrujnowane miasto Las Vegas oraz pobliskie tereny. Pozwiedzamy kasyno, zgliszcza miasta, zaporę Hoovera, bar ze striptizem, a także leże potworów. Pomysły na lokacje są całkiem fajne, ale wykonanie już mizerne. Otwarte tereny świecą pustkami i sztywnymi elementami otoczenia. Oczywiście można znaleźć takie rzeczy, jak beczki czy pudła, które można podnieść i cisnąć w nieprzyjaciela, ale to i tak mało. Trawa czy liście drzew powinny poruszać się na wietrze, zamiast stanowić statyczny obiekt dekoracyjny. Druga sprawa to ciągłe loadingi, które potrafią doprowadzić nawet najcierpliwszych graczy do szewskiej pasji. Piętnaście sekund przerwy na dwadzieścia minut grania nie stanowi dobrej proporcji.


"Right in the jewels"

Czymże byłby Książę bez stosownego uzbrojenia. Już od samego początku skłonny jest sieknąć z pięści gościowi, który naprzykrza się pracownikowi studia telewizyjnego. Potem w jego łapy trafią: pozłacany pistolet M1911, strzelba, trzylufowy karabinek i wyrzutnia rakiet. Istnieją też bronie mniej konwencjonalne, aczkolwiek mały jest z nich pożytek. Zamrażacz tworzy z kosmity lodową rzeźbę, którą skruszymy waląc z buta, ale działa tylko na krótki dystans. Zmniejszacz pozwala sprowadzić oponenta do wielkości szczura, ale niestety przeciwnik wciąż zadaje takie obrażenia, jakby był normalnego rozmiaru. Można też skorzystać z broni obcych, które zazwyczaj plują wiązkami energii.

Mamy jeszcze możliwość rzucania granatami, które detonujemy ręcznie, lub rozstawiania min z czujnikiem laserowym, które są dobrym narzędziem do zastawiania pułapek. W niektórych punktach strategicznych rozlokowane są działka stacjonarne, potrafiące efektywnie likwidować jednostki latające wraz z załogą. Jeśli to was nie przekona, to pozostają jeszcze ciężarki, beczki, cegłówki – czego dusza zapragnie. Żałuję tylko, że twórcy ograniczyli pojemność schowka bohatera do zaledwie dwóch broni.

Buszując przez egipskie ciemności, drogę rozjaśnimy sobie noktowizorem ukrytym w okularach, które nosi Duke. Warto również mieć pod ręką piwo, czyniące ciało bohatera mniej wrażliwym na obrażenia, oraz sterydy powodujące, że jednym ciosem posyłamy oponentów do świńskiego raju.


"I hate pigs"

Posiadając taki arsenał sprzętu do eksterminacji, wystarczy użyć go na wrogach, aby wszędzie latały kończyny. Oczywiście nie pozostaną nam dłużni. Pojawią się starzy znajomi z poprzedniej części. Danie główne stanowić będą kosmiczne świnie. Niektóre wieprzki chętnie popędzą w stronę gracza niczym szarżujący byk, by w ostatniej chwili rzucić się z pazurami na świętą twarz Duke'a. Reszta przemówi za pomocą ognia wydobywającego się z luf różnorodnych broni. Cięższa, bardziej opancerzona piechota preferuje latanie i teleportowanie się tuż za plecy siłacza. Nie zabraknie octabrainów oraz całej gamy bossów. Walka z tymi ostatnimi wymaga zazwyczaj nie lada zręczności i zachowania powagi. Widok królowej obcych z trzema piersiami, może budzić odrazę, ale także śmieszyć, zwłaszcza gdy protagonista wypowie się na jej temat. Niestety często miałem wrażenie, że sztuczna inteligencja działa z opóźnieniem lub wcale. Potrafiłem stanąć bezpośrednio obok przeciwnika, a ten zwyczajnie czekał, aż odstrzelę mu łeb. Rozbrajające jest to, że każdorazowe zabicie kosmity powoduje, że jego ciało podskakuje. Rozumiem, że odrzut ze strzelby może coś takiego czynić, ale strzał z pistoletu w rękę?


"It's disgusting"

Wizualnie produkcja zawiodła moje oczekiwania. Ewidentnie widać, że prace na tym polu zakończono parę lat temu. Większość tekstur jest rozmazana i odstrasza brzydotą. Pewnie bardzo bym się nie pomylił, stwierdzając, że podobny poziom trzymały wydane jakiś czas temu Quake IV lub Half Life 2.
Chwilowo możemy odzyskać wiarę w piękno produkcji, przemierzając kanały wentylacyjne bądź słabo oświetlone poziomy. Opary rozmazują obraz, po ekranie ścieka ciecz ze zbitego słoika lub błoto wydostające się spod kół monster trucka. Niestety są to tylko drobiazgi, które niczym nie fascynują. Animacja postaci również pozostawia wiele do życzenia. Poszczególne ruchy są mało płynne. Widać to zwłaszcza podczas obrotu i przechodzenia z jednej akcji w drugą.

Na grafikę pomarudziłem, ale za to udźwiękowienie jest całkiem w porządku. Warto wsłuchiwać się w otoczenie, by dowiedzieć się, gdzie zjawią się wrogowie, zwłaszcza ci teleportujący się. Muzykę przewodnią chyba większość fanów serii zna i bardzo sobie ceni. Poza tym pojawią się sytuacyjne nuty dodające nieco emocji.


"Come Get Some!"

Zabawa sieciowa budzi mieszane uczucia, ale jest zdecydowanie lepiej niż w trybie kampanii. Mamy dziesięć mapek klarownie wyciętych z głównej rozgrywki oraz cztery mało innowacyjne tryby. Maksymalnie ośmiu Książąt biega po lokacjach, wzajemnie się wykańczając bądź działając w zespole. Mamy Capture the Flag z tą różnicą, że zamiast flag są dwie dziewczyny. Z kolei Hail to the King to nic innego jak przejmowanie kontroli nad punktem zmieniającym co jakiś czas pozycję. Zgodnie z postępem w rozgrywkach wieloosobowych, twórcy dali możliwość awansowania. Z tym wiążą się różne wyzwania oraz przedmioty do odblokowania. Odkryte elementy dekorują pokój chwały albo są wykorzystywane do zmiany wyglądu postaci. Mecze są dość chaotyczne i wpierw trzeba dobrze poznać daną planszę, by mieć jakieś szanse na zwycięstwo. Poza tym dość frustrujące są skaczące lagi.


"Balls of Steel"

Na deser zostawiłem sobie zawartość edycji kolekcjonerskiej. Główną atrakcją miało być popiersie Duke'a. Początkowo odczuwałem pewną radość na myśl, że postawię je obok czterdziestocalowego telewizora. Wyobraźcie sobie, jakie było moje zdziwienie, gdy zobaczyłem coś wielkości długopisu! Chyba jednak wolałbym dostać mały samochodzik sterowany na baterie albo flagę, czyli ogółem coś praktyczniejszego. Jakkolwiek by nie było, jakość wykonania jest wzorowa, statuetka pełna jest detali. Oprócz sylwetki blondasa znajdziemy fajną, stustronicową książeczkę w twardej obwolucie z rysunkami postaci, kosmitów, broni oraz lokacji występujących w grze wraz z odpowiednimi komentarzami twórców. Jest to coś na wzór artystycznych kulisów produkcji. W kolekcji znajdzie się również miejsce na pierwszy komiks rozpoczynający całą serię, której sprzedaż ruszy w lipcu. Reszta gadżetów to drobiazgi. Karty do gry, dwa żetony do pokera, dwie kostki do rzucania, naklejka z logiem Duke Nukem Forever, pięć pocztówek, papierowy model bohatera do złożenia, a całość zwieńczona certyfikatem potwierdzającym autentyczność limitowanej edycji gry. Podobny można było dostać przy zakupie Wiedźmina 2 w wersji rozszerzonej i każdy fan wie, jaką wartość sentymentalną ma coś takiego. Sądzę, że zapalony wielbiciel Duke'a powinien kupić tę edycję, nawet pomimo tak absurdalnie wysokiej ceny.


"Is the game good? Yeah, but after twelve f**king years, it SHOULD be"

Tak długie wyczekiwanie na ponowne pojawienie się jednej z bardziej rozpoznawalnych postaci wirtualnej rozrywki nie było opłacalne. Technologia poszła ostro do przodu, a to najboleśniejszy cios dla Duke Nukem Forever. Momentami byłem nawet znużony, może dlatego, że czas potrzebny na ukończenie kampanii jest dość długi, a niczym nowym nie byłem zaskakiwany. Gra otrzymuje ode mnie solidną czwórkę, natomiast zawartość edycji kolekcjonerskiej dostaje siedem i pół. Średnia z tego będzie stanowić końcową ocenę. Fani, którzy wychowali się na serii, powinni sięgnąć po ten tytuł łącznie z rozszerzoną wersją. Cała reszta niech zacznie od Duke Nukem 3D i sama zdecyduje, czy zechce drugi raz ocalić świat od świńskiej zagłady.

Duke: Only 5,5? You can kiss my ass.

Dziękujemy firmie Cenega za dostarczenie materiału do recenzji.

Plusy: Minusy: