Świt. Przebudzenie ze świata pięknego snu.
Cudownie i magicznie spędzona noc kończy się nagle, gdy zastępy celtyckich wojowników depczą resztki naszego ogniska. Udają się na odsiecz największemu ze swoich przywódców, Wercyngetoryksowi z plemienia Arwenów, który rzucił wyzwanie rzymskiej potędze. Został otoczony przez Cezara w mieście zwanym Alezją.
Z jednej strony maszerują nieustraszeni dzicy Galowie wspomagani przez moc druidów, z drugiej widać Alezję, otoczoną niezliczonymi zaporami zbudowanymi dzięki inżynieryjnemu kunsztowi Rzymian. To decydujące starcie tych dwóch cywilizacji.
Którą z nich chcielibyśmy ocalić?
Wokół ich oblężonej twierdzy Rzymianie wykopali dwa głębokie na 5 metrów rowy, za którymi rozpościerało się pole pokryte żelaznymi kolcami osadzonymi w ziemi. Pole to otaczał pierścień zamaskowanych jam, wypełnionych zaostrzonymi palami. Dalej była zapora z ciernistych gałęzi. Za nią znajdował się trzeci rów, napełniony wodą ze strumienia, którego bieg w tym celu specjalnie zawrócono. Jeszcze dalej wznosił się najeżony gałęziami wał wysokości 4 metrów, zwieńczony zębatą drewnianą palisadą, zaopatrzoną w stojące co 8 metrów węże. Za palisadą czekało w gotowości ponad sto tysięcy rzymskich żołnierzy. A jeszcze dalej - na wypadek gdyby Galowie łudzili się, że mogą się jednak uratować, ciągnął się następny system umocnień o obwodzie 20 kilometrów.
Wszystkie te fortyfikacje, wzniesione w 52 roku p.n.e. wysiłkiem sześćdziesięciu tysięcy legionistów, dowodziły, jak poważnie Juliusz Cezar traktował swojego wroga.
Oblężenie Alezji (Alesia, obecnie Alise-Sainte-Reine we Francji), traktowane jest jako dowód niezwykłego talentu Cezara i wzorowe osiągnięcie rzymskiej sztuki wojennej.
(Gdy Wercyngetoryks podążył do Alezji) Cezar porzucił tabory i puścił się za nim w pogoń. Drugiego dnia po potyczce jazdy dogonił całą armię nieprzyjacielską z taborami i natychmiast rozpoczął przygotowania do oblężenia. Kolejne szarże jazdy galijskiej nie zdołały rozluźnić pierścienia blokady. Wercyngetoryksowi nie pozostało nic innego, jak zaakceptować walkę bezpośrednią, której tak bardzo starał się uniknąć. Dopóki można było jeszcze przedrzeć się przez szeregi wroga, odesłał jazdę, teraz już bezużyteczną, zobowiązując każdego z dowódców do zorganizowania masowego poboru wśród swoich ziomków. Sam mając 80 tysięcy żołnierzy i zapasy na 30 dni, zamknął się w Alezji, czekając, aż zmobilizowane wojska Galii przybędą z pomocą.
Wiemy, jak wyglądały ziemne konstrukcje oblężnicze wykonane przez Rzymian wokół miasta: wały wewnętrzne chroniły przed atakami oblężonych, zaś zewnętrzna linia wałów przed atakami z pola. Wykorzystano wszystkie osiągnięcia sztuki wojennej starożytności. Dziesięć legionów pracowało dzień i noc. Po pięciu tygodniach roboty były ukończone.
W Galii źle zrozumiano lub niedokładnie wykonano rozkazy Wercyngetoryksa. Chciał on, żeby z całego kraju przybyli natychmiast wszyscy zdolni do noszenia broni i uderzyli na wojska rzymskie liczące 60 czy 70 tysięcy żołnierzy. Ponawiane, coraz liczniejsze ataki miały nękać Rzymian aż do czasu ofensywy finalnej. Rzeczywistym oblężonym miał być Cezar, nie Wercyngetoryks. Ale Galowie zaczęli od deliberacji. Wyznaczono ograniczone kontyngenty, a niektórzy, jak Bellowakowie, odmówili podporządkowania się, łaskawie oferując, że wyślą dwa lub trzy tysiące ludzi.
W międzyczasie, mimo surowych ograniczeń, oblężonym zabrakło żywności. Czy mieli się poddać, czy może spróbować ostatniej szansy na przedarcie się? Żadne wiadomości nie docierały z zewnątrz i nic nie zapowiadało odsieczy. Zdecydowali się trwać na posterunku, wierzyli bowiem, iż w końcu Galia ruszy w obronie swojej wolności. Zatwardziali w swej decyzji, nie cofnęli się nawet przed okrucieństwem: jako nieprzydatnych w walce wygnali z miasta kobiety, dzieci i starców. Rzymianie nie pozwolili im przejść. Długo jeszcze nieszczęsna gromada błądziła między murami miasta i rzymskimi okopami, dopóki wszyscy nie pomarli.
Wreszcie z murów opiddium (ufortyfikowane miasto, w razie zagrożenia zdolne pomieścić okoliczną ludność wraz z dobytkiem - przyp. aut.) ujrzano armię Galii wyłaniającą się zza sąsiednich wzgórz i schodzącą na równinę Laumes. Wojska zatrzymały się zaledwie tysiąc kroków (mille passuum, rzymskie tysiąc kroków, współcześnie nazywane milą rzymską, ok. 1479 metrów - przyp. aut.) od umocnień Rzymian. Na dowód, że wciąż są jeszcze w twierdzy i gotowi do walki, żołnierze Wercyngetoryksa wyszli przed mury i zbliżyli się do rzymskich umocnień wewnętrznych. Cóż pomyśleć musiał Wercyngetoryks o dowództwie galijskim, gdy zobaczył, że sama tylko jazda szarżuje na pozycje rzymskie? Bitwa trwała od południa do wieczora i skończyła się, rzecz jasna, odwrotem atakujących. Cezar mówi, że tego wieczora oblężeni powrócili za mury Alezji prawie całkiem pozbawieni nadziei.
Następny dzień minął bez walki. Trzeciego dnia nad ranem podniósł się w obozie Galów ogromny krzyk, znak dla Wercyngetoryksa, że bitwa niebawem się rozpocznie. Z miejskich murów odpowiedział róg ogłaszający alarm. Galowie z obozu zewnętrznego, przygotowując natarcie, zasypywali Rzymian gradem pocisków; oblężeni próbowali przedrzeć się przez rzymskie umocnienia pomocnicze zbudowane po wewnętrznej stronie głównego wału. Niezupełnie im się to zresztą udało. Rzymian chroniły przed ciosami wały, palisady i wieże, a ich artyleria (zapewne balisty, onagery, skorpiony i katapulty - przyp. aut.) skutecznie rozprawiała się z masą łuczników, miotaczy i oszczepników galijskich. Koło wieczora Galowie wycofali się, nic nie osiągnąwszy.
Znów zapanował spokój. Dwa razy odepchnięci Galowie zainteresowali się w końcu fortyfikacjami, które mieli zdobyć. Bez trudu znaleźli słaby punkt: obóz usytuowany u stóp wzgórza na północ od Alezji. Ponieważ wzniesienie, ze względu na swą rozległość, nie zostało włączone w pierścień wałów, atakujący mogliby zbliżyć się niespostrzeżenie i wedrzeć do środka. Ale Galowie kontynuowali debaty i najpewniej nie doszli do porozumienia. W obozie galijskim wodzów było wielu, brakowało natomiast dowódcy.
Zamiast zatem oczekiwanej decydującej bitwy doszło jedynie do częściowego ataku pod wodzą kuzyna Wercyngetoryksa, Werkassiwellauna, prowadzącego 60 tysięcy ludzi - prawdopodobnie kontyngent Arwenów.
Około południa, kiedy Rzymianie odpoczywali, siły te znienacka uderzyły na obóz pod wzgórzem. Wercyngetoryks natychmiast podjął próbę przedarcia się w kierunku uderzających. Rzymianie kilkakrotnie znaleźli się w krytycznej sytuacji, to od wewnętrznej strony za sprawą Wercyngetoryksa, to od zewnątrz za sprawą Werkassiwellauna. Cezar zachował jednak swobodę ruchów, jako że zagrożony był tylko jeden punkt jego linii. Kolejne posiłki przybywały na czas - ostatnie pod dowództwem samego Prokonsula, którego purpurowy płaszcz z daleka można było rozpoznać - i za każdym razem ratowały sytuację.
Oddajmy głos Cezarowi:
Nieprzyjaciele, dowiedziawszy się o przybyciu Cezara, a poznali to po barwie jego okrycia, którym posługiwał się zazwyczaj podczas bitew jako znakiem rozpoznawczym, i po dostrzeżeniu oddziałów konnicy oraz kohort, którym kazał sobie towarzyszyć - ponieważ z wyżej położonych stanowisk obserwowali wszystko na tych stokach i skłonach - przystąpili do bitwy. Po obu stronach rozległ się wrzask, a w odpowiedzi nań podniósł się wrzask na wale i na wszystkich umocnieniach. Nasi, odrzuciwszy włócznie, walczą na miecze. Nagle na tyłach nieprzyjaciela ukazała się nasza konnica. Nastąpiła okrutna rzeź. Sedullus, wódz i naczelnik plemienny Lemowików, został zabity; Arwena Werkassywellaunus został podczas ucieczki żywcem pojmany; Cezarowi przyniesiono siedemdziesiąt cztery znaki bojowe: tylko nieliczni z tak ogromnej masy nieprzyjaciół zdołali cało zbiec do obozów. Oblężeni, obserwujący z Alezji rzeź i ucieczkę swoich, stracili nadzieję na ocalenie i ściągnęli swoje oddziały spod naszych umocnień. Zaledwie rozeszła się wieść o klęsce, natychmiast doszło do ucieczki z gallickich obozów. Gdyby nasi żołnierze nie byli wyczerpani nieustannym śpieszeniem na pomoc oraz całodziennym trudem bojowym, mogliby byli zniszczyć wszystkie siły zbrojne nieprzyjaciół. Wysłana około północy konnica dopadła nieprzyjacielską straż tylną: wielu nieprzyjaciół zostało wziętych do niewoli, wielu zostało zabitych; reszta rozproszyła się w ucieczce do swoich krajów.
Tak oto Galia została ostatecznie ujarzmiona. Wercyngetoryks skapitulował i oddał się w ręce swego wroga. Powinien jednak umrzeć samobójczą śmiercią. Dlaczego tego nie zrobił? Źródła mówią o jego poświęceniu dla innych buntowników, aby mogli odejść żywi. Można jednak przyjąć inną teorię. W otoczeniu Wercyngetoryksa zapewne znajdowali się druidowie. Uznali klęskę za wyrok bogów, których należy teraz przekonać do zmiany nastawienia. Oddanie wodza jako niewolnika mogło być swego rodzaju rytualną ofiarą.
Ale być może udałoby się uczynić coś więcej?
Gdy Wercyngetoryks stanął przed Cezarem, był wprawdzie wodzem pokonanym, ale się nie poddawał - składał siebie w ofierze. Przywdziawszy zatem insygnia swojej dawnej wielkości, okrąża podium z prawa w lewo, by mocą magiczną spętać swego zwycięzcę. Jak pamiętacie, na początku opowieści zakreśliłem nasz krąg deiseal w prawą stronę - zgodnie z ruchem świata i porządkiem natury. Zapewnia to bezpieczeństwo. Krąg zakreślony wokół Cezara przez Wercyngetoryksa (tuaithbel) w lewo jest niezgodny z ruchem świata i wbrew naturze - przynosi nieszczęście.
Sześć lat później Wercyngetoryks został uduszony w rzymskim więzieniu, ale kolejne dwa lata później także Cezar skończył swój żywot, ugodzony sztyletami spiskowców będąc u szczytu swej potęgi.
Gdy Imperium Rzymskie objęło swym zasięgiem obszar śródziemnomorski i część Europy zachodniej, dołożono wszelkich starań, by wyeliminować wszystko, co mogłoby zaszkodzić społeczno-politycznej organizacji Imperium. Bardzo dobrze widać to na przykładzie krajów celtyckich. Rzymianie wygnali druidów, najpierw do Galii, później do Brytanii. Druidzi stanowili najwyższe zagrożenie dla Rzymu, ponieważ ich nauki i filozofia niebezpiecznie zaprzeczały rzymskiej ortodoksji. Dla Rzymian Państwo było monolityczną strukturą, rozciągającą się nad terytoriami celowo podporządkowanymi hierarchicznie. Dla druidów państwo istniało za wspólnym moralnym przyzwoleniem, z całkowicie mityczną ideą centralną. U podstaw państwa rzymskiego leżała własność ziemi powierzona głowie rodziny, podczas gdy druidzi zawsze uznawali wspólną własność. Rzymianie postrzegali swe kobiety jako rodzicielki dzieci i przedmioty przyjemności, druidzi zaś włączali kobiety do życia politycznego i religijnego. Łatwo zrozumieć, jak wielkie zagrożenie dla rzymskiego porządku stwarzała wywrotowa myśl Celtów, nawet gdy nie była oficjalnie głoszona. Talent Rzymian do pozbywania się galijskich i brytyjskich elit budzi zdumienie, należy jednak pamiętać, że była to sprawa życia i śmierci dla rzymskiego społeczeństwa.
Podbój Galii przez Cezara to początek końca cywilizacji Celtów i ich druidów na kontynencie europejskim. Za panowania cesarza Tyberiusza (14-37 n.e.) zostali pozbawieni funkcji kapłańskich, a Klaudiusz (41-54 n.e.) całkowicie zakazał im praktyk ze względu na "nieludzkie okrucieństwo obrzędów". Być może opierali się temu, przez jakiś czas praktykując w ukryciu, ale ostatecznie cała Galia została zromanizowana. Gdy świat Celtów kontynentalnych został zdominowany przez Imperium Rzymskie i jego spadkobierców, tradycje druidyczne zachowały się w różnym stopniu wśród schrystianizowanych Celtów z Wysp Brytyjskich i Irlandii. Tam połączyły się z chrześcijaństwem i św. Kolumba (Colmcille, ok. 521-597 n.e.) w końcu rzekł: "Chrystus jest moim druidem".
Bibliografia:
- Celtowie. Herosi świtu - praca zbiorowa - Amber, 1998
- Historia Galów - A. Grenier - Marabut, 2002
- Corpus Cesarianum, Wojna gallicka - tłum. E. Konik, W. Nowosielska - Wydawnictwo Uniwersytetu Wrocławskiego, 2003
- La Femme Celte, J Markale, za: Druidzi - P.B. Ellis - Cyklady, 1998