» Recenzje » Drakensang: The River of Time - wersja kolekcjonerska

Drakensang: The River of Time - wersja kolekcjonerska

Drakensang: The River of Time - wersja kolekcjonerska
Wersje kolekcjonerskie gier cieszą się w Polsce coraz większą popularnością. Mimo że zwykle trzeba na nie wydać około dwustu złotych, na ogół znikają z magazynów jeszcze przed oficjalną premierą. Czasami zawierają koszulkę z gry, innym razem plakat czy soundtrack, a ostatnio coraz częściej – dodatkowe przedmioty w samej grze. Koneserów „kolekcjonerek” nie brakuje - coraz częściej można spotkać na ulicy kogoś w koszulce Wiedźmina albo z medalionem wilka.

Prawdziwą gratką zdaje się więc być edycja kolekcjonerska Drakensang: The River of Time. Za 169,90 zł (czyli taniej niż „zwykły” Starcraft II) otrzymujemy nie tylko bardzo dobrą grę cRPG, ale i jej poprzednią część oraz całą masę dodatków. Żyć nie umierać?


W moim magicznym kuferku

W dużym, ładnie stylizowanym na starą skrzynię kartonowym pudełku odkryjemy prawdziwe skarby. Poza samymi grami na płytach znajdziemy artworki i specjalne materiały związane z grą (muszę jednak przyznać, że nic ciekawego) oraz posłuchamy soundtracku (bardzo przyjemny, idealny do prowadzenia sesji fantasy). Oczywiście to nie wszystko, co skrywa nasz kuferek. Jego zawartością każdy fan RPG powinien być usatysfakcjonowany – otrzyma bowiem sakwę z zestawem kości (K4, K6, 2 x K10, K20), kartę postaci do systemu The Dark Eye wraz z oryginalnym anglojęzycznym podręcznikiem do niego (niestety, wydanym potwornie – mały format, miękka okładka, bardzo mała czcionka), mapę Aventurii (klimatyczna i ładnie zrealizowana) oraz pocztówki z niej. Ponadto ucieszy nas krasnoludzki smoczy dukat, koszulka (z wielkim napisem „Mistrz gry” z tyłu), instrukcja (raczej bez zarzutu), karta ze ścieżką rozwoju umiejętności, stylizowany list, dzięki któremu uzyskamy w samej grze cztery bardzo przydatne przedmioty oraz „kamień oświecenia”, będący po prostu stylizowaną świeczką. Niestety, ten ostatni element musiałem zamknąć na stałe w kuferku, gdyż bardziej niż klimatem, bije od niego nieprzyjemnym, intensywnym zapachem.

Ogółem wersja kolekcjonerska Drakensang: The River of Time wypada bardzo pozytywnie – najbardziej cieszyła mnie koszulka z dobrego materiału oraz kostki, ale pozostałe elementy też zasługują na słowa uznania (no, może poza „kamieniem zapachu +5”). Tym bardziej, że wersja podstawowa gry, pozbawiona tych wszystkich elementów, jest tylko o pięćdziesiąt złotych tańsza.



Cyferki!

Jaka jest zaś sama gra? Zaskakująco przyjemna. Kiedy już przyzwyczaimy się do pewnych rozwiązań mechanicznych i tego, że jesteśmy przez cały czas prowadzeni za rękę (produkcja jest do bólu liniowa), będziemy czerpać wiele radości z rozgrywki.

Jedną z pierwszych rzeczy, jakie rzucą się nam w oczy, będą rzędy cyferek – gra stara się naśladować oryginalny system The Dark Eye (lub, jeśli ktoś woli, Das Schwarze Auge), w związku z czym musimy się przygotować na to, że nie unikniemy masy statystyk i charakterystyk naszych postaci. Nie należy się jednak stresować – gra jest dość mocno casualowa (w zasadzie cały czas miałem wrażenie, że gram w trochę bardziej skomplikowane Fable) – wszystkie informacje związane z mechaniczną stroną rozgrywki są podawane w sposób przejrzysty i nie wymagający od gracza zbyt wiele myślenia. Teoretycznie możemy znaleźć znane wszystkim erpegowcom potworki w stylu „WP^2+6K20-KPx2” (przykład zupełnie z głowy), ale gracz zupełnie nie musi się tym przejmować – pod tymi cyferkami znajdzie bowiem opis wyjaśniający, że ma do czynienia z potężnym czarem obszarowym zadającym 6-120 punktów obrażeń. I to mu zupełnie wystarczy.

Mechanika jest obecna w grze praktycznie cały czas – decyduje nie tylko o wyniku starcia z wrogiem, ale też np. o rezultacie testu przekonywania, ilości opcji dialogowych, również o tym, czy nasza postać dostrzeże tajne przejście czy pułapkę. Jak dla mnie, charakterystyk postaci jest nieco za dużo (np. rozdzielono etykietę od gadaniny, uwodzenia czy natury ludzkiej), ale jest to cena za wierne naśladownictwo systemu.


Witamy w Aventurii

Nie oszukujmy się – uniwersum The Dark Eye jest sztampowe do bólu. Odnajdziemy tu wszystko to, co kojarzy nam się z klasyczną fantastyką – na ogół w formie zupełnie surowej. Podczas naszej podróży odwiedzimy więc elfie plemię zamieszkujące drzewo, będziemy walczyć z silnymi, ale prymitywnymi orkami, przechytrzymy szczwane gobliny, odwiedzimy krasnoludzkie kopalnie a w katakumbach pogruchotamy kości kilku szkieletom.


Mimo to, twórcom gry udało się stworzyć kilka interesujących lokacji. Bardzo ciekawa jest zwłaszcza skuta lodem wioska piratów, a i miasto Nadoret może się podobać. Trzeba też przyznać, że programiści ze studia Radon Labs postarali się byśmy nawet podczas eksploracji podziemi nie narzekali na nudę – poza zwyczajowymi i raczej mało wciągającymi pojedynkami z mieszkańcami grobowców, uświadczymy też niejednej zagadki logicznej. Wielkim plusem jest to, że przy każdej z nich zawsze znajdzie się ktoś, kto zaoferuje nam swą pomoc w jej rozwiązaniu – jest to bardzo miły ukłon w stronę mniej cierpliwych graczy.

Dość blado przy tym wypadają postaci. Łotrzycy są kanonicznie wręcz uroczy, sprytni i przebiegli, krasnoludy to dzielni wojownicy o ciężkim dowcipie i słabości do piwa, elfy zaś żyją na odludziu, w harmonii z naturą– wszystko to już widzieliśmy miliony razy. Co prawda natrafimy na kilka perełek (np. potwornie brzydki pirat-podrywacz o niebywałym powodzeniu albo zwariowany kobold), jednak są to zdecydowanie wyjątki potwierdzające regułę.


Ogniem i kosturem

Rozgrywka jest całkiem przyjemna – wyzwania, którym przychodzi nam sprostać, są dość ciekawe i zróżnicowane – niewiele z nich ogranicza się do prostej eksterminacji kolejnych fal przeciwników – przyjdzie nam więc brać udział w misjach skradankowych, dialogowych, jak i eksploracyjnych. Twórcy dali nam też do pewnego stopnia wolną rękę jeśli chodzi o sposób rozwiązania problemów – przed ważnymi misjami postaci z drużyny sugerują nam różne drogi do celu, a my w formie dialogu dokonujemy ich wyboru. Przykładowo: łotrzyk zaproponuje nam cichą infiltrację zamczyska, podczas gdy krasnolud będzie przekonywał nas, że frontalny atak to najlepsze wyjście. W zależności od naszego wyboru, czekają nas dwie zupełnie różne misje.

Minusem są tu zdecydowanie zadania, w których jedynym naszym zajęciem jest walka. Twórcy gry mają chyba słabość do konstruowania możliwie skomplikowanych i wielopoziomowych podziemi – co prawda czasem natkniemy się w nich na jakąś fajną zagadkę, ale, niestety, większość czasu spędzimy na głupim młóceniu potworów. Walka jest schematyczna i jej wynik zależy w dużej mierze od naszego szczęścia (w końcu wszystko opiera się na rzutach kostkami).

Fabuła całości nie odstaje jakoś szczególnie od standardów – uświadczymy kilku zwrotów akcji (nawet dość zaskakujących), poznamy masę mniej lub bardziej ciekawych postaci, na końcu zaś stoczymy epicki pojedynek na szczycie wieży. Intrygę zawartą w głównym wątku i wątkach pobocznych gry zaliczam jej na plus, aczkolwiek trochę drażnić może liniowość historii oraz to, że praktycznie przez cały czas musimy być, posługując się terminologią DnD, „praworządni dobrzy”, gdyż inaczej wszystkie szwy spinające fabułę natychmiast by puściły. Oznacza to, że nasza postać jest herosem przez duże „H” – nie ma więc wyboru, musi być naiwnym bohaterem, rodem z bajek dla dzieci.


Ładnie i przyjemnie

Drakensang: The River of Time jest ciekawym fenomenem pod względem oprawy. Grafika zdecydowanie nie obfituje w zaawansowane efekty i wodotryski, ale mimo to potrafi naprawdę zachwycić. Autentycznie zdarzały mi się momenty, w których przystawałem w jakimś miejscu tylko po to, by nacieszyć swoje oczy widokiem otoczenia. Szczególnie dobrze została odwzorowana natura – po lasach aż chce się biegać, światło prześwitujące między listkami pada na kwieciste polany, a chylące się ku zmierzchowi słońce nad borem na długo pozostanie w mej pamięci. No i te wszędobylskie dmuchawce! Naprawdę można poczuć się jak w idyllicznym śnie albo bajce (ang. Fable).

Nieco inaczej ma się sprawa z modelami postaci – są poprawne, ale nie powalają. Niektóre z nich są zabawnie karykaturalne (szczególną uwagę radzę zwrócić na kupców), ale większość wygląda jakby była wyciągnięta z szablonu tworzenia losowej postaci do cRPG. Momentami rażą animacje (krasnoludy!), ale ogółem jest nienajgorzej.

Muzyka stanowi tło dla wydarzeń na ekranie – utwory nie zapadają w pamięć i zwykle pozostają gdzieś na granicy naszej percepcji, doskonale jednak uzupełniają całość obrazu, dodając mu klimatu. Dialogi i głosy postaci mogę zaś spokojnie uznać za totalnie niewyróżniające się – ot, standard.


Smaczne, czekam na dokładkę

Drakensang: The River of Time jest po prostu solidną, przyjemną produkcją cRPG. Kilka elementów może i da nam się we znaki, jednak gra jako ogół jest zdecydowanie zadowalająca. Mnogość zadań i ich zróżnicowanie, klimat i radość płynąca z rozgrywki, bardzo dobra oprawa i niezła fabuła sprawiają, że mogę z czystym sumieniem polecić tę grę każdemu fanowi cRPG. Oczywiście o ile ten nie będzie od niej oczekiwał jakiejkolwiek przełomowości.


Plusy:

  • świetna edycja kolekcjonerska
  • grywalność
  • klimat
  • oprawa
  • kilka ciekawych rozwiązań
  • zadania
  • lekka, łatwa i przyjemna

Minusy:

  • sztampa
  • walka


Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę

Galeria


9.0
Ocena recenzenta
8.5
Ocena użytkowników
Średnia z 6 głosów
-
Twoja ocena
Mają na liście życzeń: 0
Mają w kolekcji: 6
Obecnie grają: 0

Dodaj do swojej listy:
lista życzeń
kolekcja
obecnie gram
Tytuł: Drakesang: The River of Time
Producent: Radon Labs
Wydawca: dtp AG / Anaconda
Dystrybutor polski: Techland
Data premiery (świat): 19 lutego 2010
Data premiery (Polska): 28 maja 2010
Wymagania sprzętowe: Core 2 Duo 2.66 GHz, 3 GB RAM, karta grafiki 512 MB (GeForce 8800 lub lepsza), 7 GB HDD, Windows XP/Vista/7
Nośnik: 1 DVD
Strona WWW: www.drakensang.de
Platformy: PC



Czytaj również

Drakensang: The River of Time
Spróbowałeś? Przegrałeś? Zacznij od początku!
- recenzja

Komentarze


Jeszcze nikt nie dodał komentarza.

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.