Doria

Kraj rycerzy, honoru i historii

Autor: Joseppe

Pola ciężkie od porastającej je pszenicy patrzyły brunatnymi źrenicami na niebo. W górze pełzły leniwie, obojętne na wszystko, deszczowe chmury, niegotowe jeszcze, by zacząć burzliwy okres swego życia. Pomiędzy nimi, coraz bardziej zniżając lot, leciał niewielki, szarawy motyl. Porywany co chwilę podmuchami wiatru desperacko próbował utrzymać kurs na pobliską łąkę, z której dotarł do niego słodki zapach stokrotek, zapewne skrytych pomiędzy ciężkimi kłosami. Właśnie przelatywał obok olbrzymiego kasztanowca, którego powyginane, czarne gałęzie zdawały się tkwić tutaj od zawsze, gdy nagle część kory oderwała się od drzewa i pomknęła w jego kierunku. Chwilę później motyl poznał ostatni etap swojej podróży.

Duży, czarny kruk, po kolejnym udanym polowaniu opadł lekko na swą ulubioną gałąź, skąd rozpościerał się widok na całą okolicę. Blade słońce odbijało się w jego mahoniowych oczach i błyszczało niepewnie na piórach. Ptak przekrzywił głowę w prawo, potem w lewo. Jego uwagę przykuł dziwny, dawno nie słyszany dźwięk. Szybko zerknął w dół, ogniskując spojrzenie na jeźdźcu dosiadającym gniadego rumaka, który piął się w górę stoku. Konny, mimo malującego się na twarzy zmęczenia, spojrzał w górę. Wiatr rozwiał jego siwe włosy, niesfornie uciekające spod hełmu. Spojrzał w górę i napotkał oczy ptaka. Przez chwilę spoglądali na siebie w milczeniu, po czym obaj ruszyli w swoją stronę.

Rycerz przejechał jeszcze kilkaset kroków. Przystanął przy niewielkiej, kamiennej budowli. Jak wszystko tutaj, także i ona naznaczona była przez upływ czasu. Zdawała się już tylko historią, która z trudem utrzymywała się w teraźniejszości. Tak zresztą, jak i rycerz przyjeżdżający by ją nawiedzić. Jeździec wyćwiczonym ruchem zsiadł z konia. Metalowe elementy zbroi wydały przy tym charakterystyczny, nieprzyjemny dźwięk, ale któż, prócz pól pszenicy i dywanu z chmur miałby zwrócić na to uwagę? Rycerz podszedł do czegoś, co niegdyś musiało być grobowcem. Powoli uniósł głowę, zasłaniając jednocześnie twarz przed słońcem, które właśnie zdobyło się na odwagę i wytoczyło spomiędzy skłębionych chmur. Kamienna budowla prezentowała się żałośnie. To, co niegdyś było wysokim na kilku ludzi grobowcem, zapewne jakiegoś znanego, szlacheckiego rodu, w tej chwili okazywało się jedynie kupką kamieni, mniej lub bardziej uporządkowanych, chroniących dwa wielkie sarkofagi i płytę nagrobną. Rycerz zdjął rękawice i postąpił parę kroków w kierunku płyty. Powolnym ruchem, jakby ze specjalnym namaszczeniem, starł kurz i pył, który osiadał na niej przez lata. Wiatr porywał jego słowa, gdy szeptem odczytywał znaki umieszczone na tablicy. Razem z jego opowieścią odżywała historia – fundament tego kraju. Tym właśnie jest Doria – historią. Ojczyzną ludzi, dla których Dominium nie ma przyszłości. Jedynie przeszłość – tam ich miejsce, pomiędzy zasuszonymi kartami kronik, eposów i bajań. Opowieść umieszczona na płycie zaczynała się od słów: Na początku był Jedyny, potem przyszedł Prorok, następnie zaś powstało Imperium Dor i nastały czasy świetności człowieka…

***

Czarny niczym oczy demona kruk szybował nad polami pełnymi pszenicy. W dole setki ludzi uwijało się jak w ukropie, rozpoczynały się właśnie sianokosy. Ubrani w tradycyjne, czarno-żółte stroje Doryjczycy pracowali w pocie czoła, by zdążyć przed zbliżającymi się deszczami. Nad kłosami wznosił się czysty śpiew dochodzący z gardeł tak mężczyzn jak i kobiet, którzy pieśnią uprzyjemniali sobie pracę. Ich oczy błyszczały radością. Ciepły wiatr ze wschodu łagodnie głaskał czarne pióra, gdy ptak zniżał lot. Przed nim rozpościerało się olbrzymie miasto – Barge. Strzeliste wieżyce i tysiące domów każdego mogły wprawić w osłupienie. Miasto tętniło życiem. Przekupki wychwalały swoje towary na każdym rogu, dziesiątki rycerzy w lśniących, odświętnych zbrojach jeździło szerokimi ulicami kiwając dystyngowanie do pięknych panien, proporce Imperium Dor powiewały przy wszystkich ulicach, a rumiani mieszczanie wychylali się z okien, by zaczerpnąć powietrza i wystawić twarz do ciepłego, sierpniowego słońca. Nad tym wszystkim górował zamek, tak wielki i masywny, że sam jego widok odstraszyłby najgroźniejszych wrogów. Olbrzymia twierdza zbudowana z szarego kamienia czuwała nad całą okolicą, a być może i krajem. W tej bowiem chwili przebywał w niej cesarz całego cywilizowanego świata, cesarz Imperium Dor. Państwa, którego granice ciągnęły się od Grzmiącej Rzeki aż za Żelazne Góry. Państwa wielkiego, bogatego i spokojnego. Państwa, na które Jedyny zdawał się znów patrzeć przychylnym okiem, gdy odnosiło kolejne zwycięstwa nad niewiernymi.

Kruk leciał dalej, ominął sięgające chmur wieże twierdzy Barge i skierował się na północ, pozwalając, by wiatr delikatnie znosił go w kierunku zachodu. Leciał powoli, obserwując przesuwające się pod nim kolorowe pola, łąki pełne kwiecia, młodych rycerzy ćwiczących sztukę wojowania i kornie wielbiących Jedynego. Leciał…

Pod nim rozpościerała się kraina wielka i potężna, na wszystkich frontach zwyciężająca deviria, odnosząca sukcesy na polu nauki i religii, kraina przepełniona rycerskimi ideałami, gdzie warto było żyć, gdzie człowiek tak wiele znaczył. Kruk patrzył na to wszystko spokojnie, pozwalając, by ten obraz odbijał się w jego mądrych, mahoniowych oczach. Widział, jak szlachta zawiera umowy, jako rękojmie dając jedynie własne słowo i honor, widział, jak ludzie modlą się do Jedynego z miłości, nie ze strachu, widział, jak małe dzieci biegają bezpiecznie po łąkach i obrzucają się mleczem.

A potem wzmógł się wiatr, silny podmuch ze wschodu. I nagle wszystko ucichło. Mała dziewczynka, która jeszcze przed chwilą próbowała wyciągnąć z ziemi dżdżownicę popatrzyła w górę. W Imperium Dor, krainie, z której pozostała już tylko Doria, brak wiatru zawsze zwiastował nieszczęście. Kruk spojrzał w oczy małej dziewczynki i dostrzegł, jak się rozmazują. Początkowo sądził, że to łza, ale po chwili cała postać, a także pola, lasy, łąki i zamek zaczęły znikać, jakby ktoś wylał wiadro wody na płótno z pięknym obrazem, na którym pastelowe kolory nie zdążyły jeszcze się utrwalić. Wszystko rozmywało się, a potem została już tylko Doria. Kraj, w którym pielęgnuje się stare tradycje. W którym dane słowo znaczy więcej niż wszystkie skarby bajecznie bogatej Cynazji. Gdzie rycerz nie musi obawiać się tego, kim jest. Kraj, w którym ludzie są szczerzy i pamiętają o swej przeszłości. I choć nie mają siły, by powrócić do dawnej okazałości, i choć Kord od lat planuje aneksję, która w końcu mu się powiedzie, nadal potrafią przywołać w swym spojrzeniu świetność dawnych czasów, nadal potrafią pokazać, że Imperium Dor na zawsze będzie żyło w ich sercach.

Doria, w której kupcy patrzą już z fachową wyceną na twierdze szlacheckich domów. Gdzie mieszczanie przejmują już cynazyjskie praktyki. Państwo, w którym miasta są małe i szare, a ludzie ubodzy, bo jedynym co im pozostało jest honor ukryty w sercach. Kraina, która ginie, bo nie ma już kto ulżyć polom i ściąć pszenicy. Umiera, bo kończą się prawdziwi ludzie.

***

Ptak zatoczył koło. Przy zrujnowanej budowli klęczał rycerz. Jego koń skubał spokojnie suchą, zmarniałą trawę, podczas gdy on sam dokończał czytanie rodowej historii. Usta szlachcica, choć nie wydobywał się z nich już żaden dźwięk, poruszały się jeszcze przez chwilę bezgłośnie, a suche wargi drżały z podniecenia. W tym czasie pod klęczącym urosła już sporej wielkości kałuża krwi. Rycerz zastygł w bezruchu, już nawet nie poruszał ustami. Wiatr rozwiewał jego siwe włosy. Kruk spokojnie krążył nad nim, pozwalając, by unosił go ciepły wiatr ze wschodu. Nagle podmuch urwał się. Pióra ptaka wygładziły się natychmiast, a w oczach rycerza przez ułamek chwili dostrzec można było iskrę, którą ludzie nazywają Dorią. Po chwili oczy zaszły mu mgłą i upadł.

Kilka dni później w stolicy Dorii mieszczanie świętowali. Kilka osób wywiesiło flagi, kilka wyszło na ulice trzymając butelki słodkiego wina. I było w tym wszystkim coś smutnego, w starych pannach z za mocnym makijażem, w rycerzach próbujących wyglądać modnie, w dzieciach bawiących się w intrygi, a nie wojnę.

Młodzi Doryjczycy na wschodniej granicy czuwali, strzegąc tych smutnych, zagubionych ludzi. Postawni, z idealnie przystrzyżonymi brodami wpatrywali się w pustkę równin. Trzymali ręce na pochodniach, stojąc tuż przy stosach drewna – sygnałach ostrzegawczych dla reszty kraju. Gotowi w każdej chwili podpalić suche drewno i polec w imię Dorii, w imię rycerskich ideałów, w imię wolności. Do ich uszu dolatywały tylko strzępki słów, wymówionych niegdyś przez starego Doryjczyka na łożu śmierci…

Trzy stajania dalej od Barge kilku potężnie zbudowanych mężczyzn umieszczało kolejną płytę w pradawnej, doryjskiej ścieżce chwały, zwanej Aleją Przodków. I tylko lecący tamtędy kruk wiedział, że na tej płycie widniało miano ostatniego z przedstawicieli Starego Rodu. Doria upadła…

Ale ze wschodu wciąż wiał ciepły wiatr.