Dlaczego wolę (słabe) Fantasy od (słabego) Science Fiction?
W działach: Fanboj i Życie, RPG, Książki | Odsłony: 307Powodów zasadniczo jest kilka, jeśli nie kilkadziesiąt. Jednak tym razem skupie się na przyczynie głównej: otóż fantasy jest mniej oderwane od rzeczywistości i mniej struga głupa od Science Fiction. Dlaczego tak uważam?
Otóż: jak wiadomo, głupie fantasy to czysty eskapizm, w którym chodzi o wyobrażenie sobie niezwykłych światów, gdzie są elfy, wróżki, czarodzieje i reszta tego syfu. Chodzą tam goście z mieczami i biją smoki. Jest oderwane od rzeczywistości, jak diabli. Co więcej spora część tego jest słaba literacko nawet w standardach literatury młodzieżowo-rozrywkowej.
Problem polega na tym, że Science Fiction nie tylko w 99 procentach przypadków jest czystym eskapizmem nie mającym nic wspólnego z jakąkolwiek rzeczywistością, to do tego okłamuje ludzi twierdząc, że jest naukowe, podczas gdy faktycznie nie jest. Oczywiście nie całe. Jest ten 1% Science Fiction, które faktycznie było pisane przez ludzi znających się na rzeczy. Podobnie jest też w fantasy, gdzie jest 1% powieści pisanych przez gości, którzy faktycznie znali się na historii, mitologii i baśniach. Reszta to pomyje.
Czego Zegarmistrz nie będzie się czepiał?
Zasadniczo w chwili w której spotykamy się w Science Fiction z czymś, co nie może działać z punktu widzenia nauki i / lub zdrowego rozsądku możemy mieć do czynienia z trzema zjawiskami:
- Wizją Artystyczną / Plot Device: Przykładem czegoś takiego może być np. podróż hiperprzestrzenna, napęd antygrawitacyjny czy setki innych zjawisk. Nie wymagam, żeby wszystko było zgodne z prawami fizyki. Niekiedy autor ma prawo powiedzieć sobie „chcę, by w moim uniwersum było takie coś! Nie obchodzi mnie, że to bez sensu!” Wizja artystyczna to wizja artystyczna i nie ma co z nią dyskutować.
Plot Device to natomiast urządzenia które uzasadniają wydarzenia. Przykładem takich może być np. napęd hiperprzestrzenny. Z naukowego punktu widzenia rzecz mocno wątpliwa. Z drugiej strony: jeśli autor powiedzmy pisze o wojnie gwiezdnej to wypadałoby, żeby dało się w te gwiazdy jakoś sensownie polecieć. Podróże z prędkością podświetlą takiej możliwości nie dają. Sorki, ale to bez sensu się tłuc, jeśli nasz kontyngent będzie potrzebował 50 lat albo i więcej, żeby dolecieć do wrogiej planety. Przecież i tak ewentualne zdobycze będą nieodczuwalne w policzalnym czasie. Nie mówiąc już o komplikacjach z nimi związanymi. Jak choćby z faktem, że ilość energii, która potrzebna byłaby do wysłania statku poruszającego się z prędkością – powiedzmy – 0,5 roku świetlnego pewnie wystarczyłaby do rozwalenia w drobny mak najechanego świata.
Natomiast hipernapęd, pozwalający w sekundy pokonać dowolną odległość to co innego. Dzięki niemu można szybko przerzucić niemal dowolne wojska w niemal dowolne miejsce i lać się na całego. Uzasadnia to fabułę i jest ok.
- Uzasadnione przypadki niewiedzy Autora: W jednym z opowiadań Lema traktującym o pilocie Pirxie mamy do czynienia z komputerem wykorzystującym jako główny element pamięci szpulę taśmy magnetofonowej. Połowa czytelników dzisiaj pewnie nie wie już, co to taśma magnetofonowa, a za 10 lat będą pewnie myśleć, że to jakiś super wynalazek z przyszłości... To nie jest błąd autra. Lem nie był jasnowidzem. Nie przewidział, jak rozwiną się komputery.
Czego Zegarmistrz chce się czepić:
- Nieuzasadnione przypadki niewiedzy autora: Otóż czytając opowiadania science fiction publikowane w różnych periodykach i zbiorach, tudzież grając w gry w tym gatunku czuję się zawsze podirytowany jedną rzeczą. Otóż ich autorzy zachowują się tak, jakby ich stan wiedzy, nie tylko technicznej, ale też ogólnej zatrzymał się na poziomie lat 80-tych, albo nawet 70-tych, a niekiedy tak, jakby nigdy nie istniał. Opiera się na stereotypach, niekiedy wręcz bardzo dziwnych.
Przykłady? Proszę bardzo:
A) Japończycy: Co wezmę do rąk jakiegoś cyberpunka, albo powieść mającą miejsce w niedalekiej przyszłości. Na 100% pojawi się w niej motyw Japończyków będących w zasadzie panami świata. Pierwsza ekonomiczna potęga, największe PKB na planecie, najlepsza technologia, Amerykę dawno już wykupili, podobnie Rosję... No po prostu idzie im prawie tak świetnie jak w latach 80-tych, w których faktycznie wyprzedzili na chwilę USA i wydawało się, że za parę lat będą władcami wszystkiego. Niestety po drodze był kryzys roku 1991 i pęknięcie japońskiej bańki mydlano-spekulacyjnej, w wyniku której tokijska giełda straciła 50% swej wartości. Naród mający być przyszłymi panami świata ma zadłużenie w wysokości 200% PKB.
No oczywiście to jeszcze o niczym nie świadczy. USA w 2009 jeśli mnie pamięć nie myli miało coś w rodzaju 450% PKB i jakoś żyją...
B) Internet Przyszłości: Przyszły internet ludzie sobie generalnie wyobrażają sobie podobnie jak w Neuromancerze skrzyżowanym z Tronem. Z Neuromancera pochodzi ogólna wizja i część nazewnictwa. Na przykład kilka razy spotkałem się z określaniem firewalli jako „Lód”, „Black Ice” czy coś w tym guście. Do tego dochodzi koncepcja możliwości usmażenia userowi mózgu przez internet (ciekaw jestem kto by dopuścił do sprzedaży takie urządzenie?). Z Tronu: koncepcja walk w cyberprzestrzeni i ich wyglądu, czyli gównie ciskania pikselami w awatar przeciwnika w nadziei, że jeden z nich rozwali mu czaszkę...
I jeszcze to nazewnictwo: jakieś cortexy, rdzenie danych, autostrady informacyjne... Co to w ogóle jest i skąd się wzięło?
Najbardziej mnie natomiast bawi zwyczaj nazywania komputerów przyszłości DECK-ami. Ciekawi mnie, czy to nie wzięło się przypadkiem od produktów firmy Digital Equipment Corporation, która kiedyś, dawno temu (w latach 60-tych) wypuściła na rynek jedną z pierwszych linii komputerów osobistych. Ponoć od jej nazwy kiedyś, dawno temu stanowisko komputerowe nazywano właśnie DECK-iem, choć nie wiem, czy to nie jest jakaś plotka...
C) Mutacje: Zdaniem części autorów jeśli naświetlę się promieniowaniem radioaktywnym to urośnie mi druga głowa. Efektem tego są różne, dziwaczne wynalazki w rodzaju chipów pozwalających np. na bieżąco zmieniać sobie DNA występujących np. w Pierwszym Polskim Systemie Hard Science-Fiction. Pytanie brzmi: po co? Najlepsze co w ten sposób można osiągnąć, to zaprogramować sobie raka... A i to nie natychmiast.
Kod DNA to coś w rodzaju instrukcji montażu dla człowieka i poszczególnych komórek. Problem polega na tym, że u dorosłego, a nawet u dziecka montaż ten w dużym stopniu został zakończony. Narządy kształtują się gdzieś w okolicy 6 tygodnia ciąży. Tak więc jeśli ktoś ma już 2 ręce, to trzecia raczej mu nie urośnie. Aby wprowadzić jakieś zmiany należałoby doprowadzić do mutacji w momencie poczęcia, lub na poziomie zygoty.
Oczywiście, gdyby zmienić DNA całego organizmu to zapewne pojawiłyby się jakieś różnice. Jednak ponownie: nie natychmiast. Otrzymalibyśmy stare komórki z nowym kodem. Celem przeobrażenia (prawdopodobnie niewielkiego) musielibyśmy czekać, aż komórki zostaną zastąpione przez nowe w trakcie naturalnego procesu przebudowy organizmu. Zabiera on jakieś 2 lata...
Ale to i tak dobrze... Kiedyś widziałem cudo, w którym modyfikacje genetyczne dokonywano metodą przeszczepów...
D) Ogólny brak wiedzy o życiu: Czytałem kiedyś opko, w którym hacker doradzał swojemu klientowi założenie hasła słowami „Ale wybierz jakieś istniejące słowo! Będzie ci łatwiej je zapamiętać, poza tym nie domyślą się, że to hasło. I koniecznie je zapisz!”. Tak, jasne. To się nazywa „hasło słownikowe”. Takie jest dużo, dużo łatwiej złamać, niż ciągi przypadkowych znaków. Co z tego, że łatwiej zapamiętać?
A co do zapisywania haseł...
Nie! Po prostu nie! To bez sensu! To gwałt na bezpieczeństwie!
Takie przykłady można by mnożyć...
Dlaczego Zegarmistrz zabił tyle kotków?
Czytając (słabe) Science Fiction odniosłem przykre wrażenie, że gatunek ten ma niewiele wspólnego z jakimkolwiek Science. Co więcej: spora część jego autorów w ogóle nie ma wiele wspólnego z jakąkolwiek nauką, ani też nią się nie interesuje. Geneza tego typu utworów nie polega na tym, że np. oglądając Discovery, czytając Świat Nauki czy przeglądając internet zauważył ciekawy gadżet, hipotezę wyglądu planety czy coś takiego. Przeciwnie: wygląda to tak, jakby spora część autorów w ogóle nie interesowała się nauką i jej osiągnięciami, nie oglądała telewizji, nie korzystała z Wikipedii i nie znała się na komputerach.
Będąc internetowym mędrkiem wysnuję wniosek, że przyczyną jest fakt, że większość pisarzy tegoż gatunku to fani science fiction, a nie żadni naukowcy. Ich inspiracje nie są czerpane z prawdziwej wiedzy nawet podanej w formie takiego hamburgera jak na Discovery, tylko z gier komputerowych, książek i filmów wiadomej konwencji. Oraz jeszcze z podręczników do RPG, często nie zastanawiając się nad konsekwencjami.
W efekcie maglowana jest wypadkowa jakiejś zbiorowej wyobraźni, posługująca się całym zestawem zastarzałych wyobrażeń o przyszłości: autostradami informacyjnych, kryształowymi nośnikach danych, okularami VR, zimną fuzją i innymi bzdurami zastępującymi nierzadko rzeczy, które dziś są w codziennym użytku. Tak, jakby przez przyszłość przeszedł jakiś Jihad Butleriański, który wymiótł co się dało.
Rezultat jest prosty: słabi pisarze SF często tworzą dyrdymały, które nijak mają się do rzeczywistości. W rezultacie ich wizje nie są żadnymi światami jutra, tylko kolejną emanacją eskapizmu autorów, taką samą, jaką często gęsto stanowi fantasy. Z tą różnicą, że zamiast elfów, smoków i czarodziejów mamy statki kosmiczne, roboty i mutantów na bieżąco przepisujących sobie kod genetyczny...
Jeśli mamy więc dwa, identyczne eskapizmy, to niestety wolę taki, który ma a) bardziej pasującą mi rekwizytornię b) w którym nikt nie wmawia mi, jaki to on jest mega naukowy, mimo że w ogóle naukowy nie jest.