Django

Stara szkoła, nowa jakość, najnowsza twarz Quentina

Autor: Kamil 'New_One' Jędrasiak

Django
Poprzedni weekend okazał się doskonałym okresem dla każdego miłośnika Kina (celowo pisane wielką literą). Zasiadając wieczorami przed telewizorami trafić można było na wiele dobrych, w kilku wypadkach nawet kultowych filmów. Niektóre z nich, jak Chłopcy z ferajny, Fisher King, Wyśnione miłości czy Podziemny krąg, to tytuły z najwyższej półki. Poza tym, swoją kinową premierę miało przynajmniej kilka hitów, które zapełniły sale nie tylko na weekend, ale wręcz na cały tydzień. Można jednak odnieść wrażenie, że ten czas zdominował przede wszystkim jeden twórca. Jeśli na różnych stacjach oglądać można było filmy, które wyreżyserował, wyprodukował lub do których napisał scenariusz Quentin Tarantino; jeśli do kin przybywały tłumy widzów nawet poza godzinami szczytu – to znak, że wydarzyło się coś ważnego.

I tu wracamy do głośnych premier ostatniego tygodnia. Filmowa uczta jawi się nad wyraz obfitą, ale danie główne może być tylko jedno: Django podbił światowe zestawienia box office i wylądował na językach wszystkich szanujących się kinomaniaków. Szybki przegląd facebookowych wpisów zarówno portali filmowych, jak i prywatnych użytkowników dowodzi, że na ten film czekało mnóstwo osób. I nie byli to wyłącznie fani Tarantino. Od piątkowego wieczoru w łódzkim Cinema-City, gdzie miałem okazję obejrzeć najgłośniejszy film stycznia, minęło już siedem dni i muszę przyznać, że entuzjazm, jaki ten obraz we mnie wzbudził, nie ostygł ani trochę.


Oh Quentin, you genius bastard!

Nie ma się co oszukiwać: jeśli ktoś za dotychczasową twórczością wspomnianego pana nie przepada, to najnowszy film nic w tej materii nie zmieni. Reżyser takich hitów, jak Pulp Fiction, Kill Bill czy Bękarty wojny konsekwentnie podąża obraną już dawno drogą. Nie stoi w miejscu, ale też nie zmienia kierunku, w jakim wyruszył na początku swojej kariery. Tarantino ma własny styl, który zjednał mu rzeszę zwolenników i przeciwników na całym świecie. Ukazywanie przemocy, która podoba się widzom, mimo że nie powinna; długie sceny dialogowe; humor przeplatający się z odkrywaniem najmroczniejszych cech ludzkiej osobowości; moralny "brud" przykrywający większość świata i postaci – to wszystko zawsze było u tego reżysera obecne i nie inaczej jest tym razem.

Niewątpliwie nowością, są przede wszystkim realia świata przedstawionego i ramy gatunkowe. Akcja Django rozpoczyna się na dwa lata przed wybuchem wojny secesyjnej, "gdzieś w Teksasie". Przez cały film mamy okazję oglądać Dziki Zachód z południowych rejonów USA, ale nie tyle historyczny, lecz raczej taki, jakim znamy go z filmów. Tarantino zabiera nas w podróż do rzeczywistości znanej z tak zwanych "spaghetti westernów" (westernów, w których wyraźnie podkreślana jest przemoc). Po raz kolejny otrzymujemy więc zabawę kinem i kliszami, które bardziej lub mniej precyzyjnie jest w stanie rozpoznać każdy miłośnik filmów, zwłaszcza tych sprzed lat. Trzeba przyznać, że widzowie bawić się mogą co najmniej równie dobrze, co sam twórca.


Revenge is a dish best served... hot!

Jednym ze stałych motywów w twórczości Tarantino jest zemsta. Mówi się, że najlepiej smakuje ona na zimno. Tytułowy Django przez większość filmu zachowuje wprawdzie zimną krew, ale południowe Stany Zjednoczone to bardzo gorące rejony i nie pozostaje to bez wpływu na cały utwór. Mistrzowsko rozpisane dialogi – i, szerzej, świetny scenariusz – sprawiają, że momentami emocjonalne napięcie poszczególnych scen sięga zenitu. Sceny pojedynków (zwłaszcza słownych) między Calvinem Candiem (Leonardo DiCaprio) a doktorem Kingiem Schultzem (Christoph Waltz) i Django (Jamie Foxx) to momenty, w których dochodzi wręcz do wrzenia. Gorąco jest także w warstwie wizualnej: ciepłe tonacje barwne dominują przez większość czasu ekranowego. Chłodniejsze sekwencje zimowe i retrospekcyjne porównać można do kostek lodu w brunatnej, palącej w gardło whisky.

Pozostając w metaforze drinka, warto wspomnieć o chemii zachodzącej na planie między aktorami. Daje się ona odczuć już od pierwszych minut. Obok wspomnianych Waltza, Foxxa i DiCaprio, wybija się również Samuel L. Jackson, wcielający się w Stephena, pomocnika Candiego. Ta czwórka, podzielona na dwie pary reprezentujące dobrą i złą stronę, to prawdziwa mieszanka wybuchowa.

Należy jednak przyznać, że również na dalszym planie jest co najmniej przyzwoicie. Don Johnson czy Kerry Washington nie dostali zbyt wielkich ról, ale swój czas wykorzystali wyśmienicie. Zasadniczo pod względem obsadowym nie ma tu przegranych, za to walka o palmę pierwszeństwa jest naprawdę zacięta. Zakładam jednak, że większość widzów doceni przede wszystkim "tego złego", czyli postać graną przez "boskiego Leo", ale to było do przewidzenia – w końcu czarne charaktery u Tarantino zawsze wychodzą doskonale.


You took something perfect and painted it red

Krew tryskająca w nienaturalnym nadmiarze ze wszystkich ran bohaterów Django nie powinna być dla nikogo zaskoczeniem. Już w Rezerwowych psach i Pulp Fiction reżyser przyzwyczaił nas do czerwonej posoki, w której prędzej czy później skąpany był plan zdjęciowy. Przesada cechuje zresztą styl Tarantino w ogóle, przez co jego filmów nie można czytać w kluczu realistycznym. Kinematograficzna wyprawa do czasów niewolnictwa w okolicach Teksasu i Missisipi dała mu kolejne pole do popisu. Możliwość ukazania okrucieństwa tamtego świata z charakterystycznym dla reżysera groteskowym zacięciem to kolejny krok, po kinie gangsterskim i wojennym, w drodze ku eksploracji złóż ludzkiej podłości. Kolejne zagłębie zła tkwiącego w człowieczeństwu, z którego czerpie Tarantino.

Nie jest to jednak proste przesunięcie. Owszem, mamy tu do czynienia z eksploracją kolejnego gatunku, ale to nie wszystko. Django stanowi jednocześnie symptom dojrzewania samego reżysera, który wprowadza do filmu nowy wątek, dotąd nieobecny w jego filmach. Takim novum jest mianowicie miłość. Być może uczucie to pojawiało się dotąd w marginalnym stopniu – w różnych dziwnych odmianach – na przykład w Bękartach wojny, ale tym razem to właśnie ono jest motorem napędzającym akcję. Romantyczne wręcz przywiązanie Django do Broomhildy i tęsknota za nią motywuje go do działania. Bohater dąży do wypełnienia schematu legendy, którą słyszy od swojego niemieckiego przyjaciela. Swoją drogą, właśnie przyjaźń z czasem staje się z kolei źródłem decyzji Schultza, początkowo motywowanego chęcią zarobku.


It's not over, not over, not over yet...

W wielu wywiadach Tarantino podkreśla, że nie powiedział jeszcze ostatniego słowa. Zarówno on sam, jak i wielu krytyków twierdzi, że Django jest jego najdojrzalszym osiągnięciem. Reżyser wierzy jednak, że jego najlepszy film dopiero powstanie. Wszystkie te stwierdzenia to bardzo mocne słowa, być może nawet przesadnie mocne. O ile bowiem najnowszy obraz Tarantino faktycznie jest co najmniej świetny, to zestawiając go z dotychczasowym dorobkiem tego filmowca można polemizować na temat jego pierwszeństwa pod względem jakości. Tym niemniej, choć nie jest być może najbardziej przełomowy, trudno odmówić mu kunsztownego dopracowania wszystkich aspektów realizacyjnych.

Zaprzeczeniem powyższych wniosków jest opinia, z jaką można się spotkać w sieci, zgodnie z którą Django od pewnego momentu się dłuży. Jej głosiciele zarzucają reżyserowi zaburzoną konstrukcję dramaturgiczną fabuły. Żeby nie spoilować: ich zdaniem finałem filmu powinna być jedna ze scen, którą uznać można za punkt kulminacyjny głównej intrygi, a to, co następuje po niej postrzegają jako zbędny epilog. Rzecz w tym, że są to skrajnie subiektywne odczucia. Widownia obecna na jednym z seansów w łódzkim kinie zareagowała na "uzupełniające" sceny z entuzjazmem i swego rodzaju ulgą, że to jeszcze nie koniec. Można zgadywać, że podczas pozostałych pokazów było podobnie. Dalszy rozwój wydarzeń możliwy jest bowiem do odczytania jako dodatkowa niespodzianka przygotowana dla widzów – i to stanowisko wydaje się sensowniejsze!

Po pierwsze dlatego, że wydarzenia ukazane w ostatnich scenach nie są nudnym zamknięciem historii, lecz kolejną porcją rozrywki. Znalazło się tam wszystko to, co definiuje styl reżysera: "soczyste" dialogi, krwiste pojedynki, zabawne gagi i ogólna przesada – celowa, świadoma, pozytywna. Po drugie, kluczowy dla tego filmu motyw zemsty znajduje tu swój finał. Gdyby uciąć fabułę wcześniej, pozostawałoby poczucie braku, niedokończonej opowieści. To właśnie wtedy struktura dramaturgiczna zostałaby zaburzona i to w niemożliwy do zaakceptowania sposób. Tarantino misternie zaplanował podział swojego utworu (jest również autorem scenariusza) na poszczególne segmenty i daje się to zauważyć w odpowiednim rytmie umiejętnie prowadzonej narracji.


Damn, who was that nigga?!

Można by jeszcze długo rozwodzić się nad Django i – jak widać po długości niniejszego tekstu – nietrudno dać się tej pokusie zwieść. Jak zwykle Tarantino daje widzom pożywkę do długich dyskusji, a filmoznawcom nowy, obfity materiał do analiz i interpretacji. Problem z rzeczonym tytułem polega na tym, że na pierwszy rzut oka sprawia on wrażenie "powtórki z rozrywki" – tak jakby reżyser działał zgodnie z szablonem, tyle że w nowych realiach. Pozornie brakuje w nim świeżości, jaką przynosiły wszystkie poprzednie filmy tego twórcy. Jak to zwykle bywa, pozory jednak mylą. Otóż można mówić o przełomowości tego (spaghetti) westernu, z tym że leży ona nieco głębiej niż zwykle.

Czy Django jest najlepszym obrazem Quentina Tarantino? Raczej nie. Jest jednak najdojrzalszym utworem w jego dorobku – i to pod każdym względem! Obsada aktorska jest świetna; aż trudno uwierzyć, że w tytułowej roli mieliśmy zobaczyć Willa Smitha, a Candiego mógł zagrać ktoś inny (postać pisana była z myślą o – cytując samego autora – "kimś starszym"). Wizualnie film stanowi udany łącznik między klasyką a współczesnością. Podobnie jest zresztą ze ścieżką dźwiękową, na której muzyce Ennio Morricone towarzyszy ciężki, energetyczny rap.

Reżyser już nieraz bawił się historią – w tym historią kina – a zdobyte doświadczenie zaowocowało właśnie opowieścią o Django. Opowieścią z dobrą fabułą, z morałem, z wyraźnym podziałem na bohaterów dobrych i złych, z komentarzem do trudnej przeszłości kraju, z masą intertekstualnych cytatów, z chwytliwymi tekstami, poczuciem humoru i "mrugnięciami do widza" związanymi z obsadą.

Pomimo kilku wad, powyższa wyliczanka zalet znakomicie je rekompensuje, a mogłaby być jeszcze dłuższa. Najkrócej rzecz ujmując, puenta jest jedna: ten film trzeba zobaczyć. Najlepiej właśnie teraz, kiedy pierwszy szał przycichł i można już liczyć na niezłe miejsca w kinach. Prawdopodobnie nie będzie to Wasz jedyny seans, bo Django aż prosi się o ponowne obejrzenie na ekranie telewizora. Dzięki temu, że za sprawą poszczególnych rozwiązań realizacyjnych przywodzi na myśl czasy telewizyjnych westernów i VHS, w drugim obiegu sprawdzi się nie gorzej, niż w ciemnej sali pełnej ludzi. Nie ma więc znaczenia, czy będziecie dysponować wersją Blu-ray czy DVD. Tymczasem, jeśli zastanawiacie się, jak urozmaicić sobie weekend, seans najnowszego film Tarantino to doskonały wybór.