Diabłu ogarek - Kolumna Zygmunta
W działach: Recenzje | Odsłony: 36Wstęp, czyli „klasyczny funkcjonalny analfabetyzm”
I połowa XVII wieku. Woźny sądowy, pan Lawendowski, przybywa do Warszawy, celem rozeznania się w snutej przez władze kościelne intrydze. Trzeba bowiem wiedzieć, że w rodzinnych stronach imć Lawendowskiego można spotkać przeróżne istoty, zgoła nie z tego świata. Nie w smak jest to hierarchom i jezuitom, co znowu gniew wzbudza u miejscowych, którzy żyją z czartami po sąsiedzku. Sprawa jest niebłaha, ktoś dość poważnie naprzykrzał się Lawendowskim w pierwszej części historii („Czarna wierzba”), zatem pan woźny wsiada na wiernego Grocha i rusza do Warszawy.
Na miejscu wstępuje do straży marszałkowskiej, aresztuje infamisa, lawiruje miedzy ścierającymi się w Warszawie wojskami magnackimi, równolegle wpada na trop zakazanych praktyk magicznych. Wspierają go: młody pisarz, postrzelona i temperamentna dwórka, a także żydowska czarownica. Starcie będzie trudne, bo pan woźny mierzyć się musi z wojskiem kniazia Jaremy, literą prawa a także… złośliwymi włoskimi zaklęciami.
Ocena, czyli „wyrachowana zła wola recenzenta”
Przyznam szczerze, jestem bardzo rozczarowany. O ile część pierwsza „Ogarka” była napisana lekko, a lektura dostarczała wiele zabawy (m.in. żywymi, dowcipnymi dialogami czy zabawnymi opisami, np. nadawania imion w zaścianku), tak druga została, że użyję kolokwializmu, „wymęczona”. Mało oryginalne, humorystyczne (niestety, tylko w założeniu) motywy (np. ghulo-wampirza rodzina), dość prosta fabuła, dialogi już nie te… No i brak pomysłów na konstrukcję wydarzeń. Pojawia się na przykład kilka mało wiarygodnych scen, typu pojawiający się samotnie (choćby przez moment, cóż z tego że za rogiem czeka oddział?) nawet bez sługi u boku, książę Jeremi Wiśniowiecki (prowadzący w dodatku negocjacje z chudopachołkami! Argumentacja przygotowania "podstawy prawnej" dość mizerna), wprowadzanie na pole walki (w zasięg, że tak powiem, strzału) osoby królewskiej w charakterze rozjemcy czy przymusowe obłóczyny. Nieprzemyślane to, niestety i sprawia wrażenie jakby było dopisywane „na siłę”.
Wyszła z tego w miarę poprawna opowiastka, ale gdzież jej tam do części pierwszej. Zmieniła się też nieco konwencja, ale reklamowanie „Kolumny…” jako kryminału jest sporym nadużyciem – Lawendowski dostaje wszystkie informacje jak na tacy, nie ma żadnych zwrotów akcji, a kto czeka na „ostatnim levelu” wiadomo od połowy książki. Wielka szkoda, bo historia miała potencjał, można ją było opisać o wiele lepiej – zarówno pod względem logiki wydarzeń jak i żywszej pisarskiej „gawędy”.
Podsumowanie, czyli „dostarczyłem Wam odrobinę poczucia wyższości”
Czy zatem warto sięgnąć po „Kolumnę Zygmunta”? Przyznam szczerze – nie wiem. Kryminał z tego żaden, zbyt dużo błędów (a raczej – za mało przygotowania) jak na powieść historyczną. Najbardziej żałować należy że nie pojawiło się to, co stanowiło o dobrym poziomie części pierwszej, a więc wspomniane dialogi, humor i ogólna zadzierzystość opisów. Czyżby więc pojawiała się właśnie w polskiej fantastyce kolejna trylogia spod znaku „równamy w dół”? Mam nadzieję że nie. Ale – wszystko przed nami.
Tutaj zakończyć można recenzję. Fanów historii zapraszam natomiast do ostatniego akapitu.
Błędy, czyli „historią się inspirowałem i nic ponadto robić nie zamierzam”
Nazwisko „Lewandowski” nie figuruje co prawda w Liber Generationis Plebeanorum, ale po lekturze „Kolumny Zygmunta” nabrałem przekonania że to poważne niedopatrzenie. Tak karygodnych błędów nie uczyniłby bowiem potomek rycerskiego rodu:
- Autor myli dwie funkcje: marszałka sejmu (którym podówczas był Władysław Kierdej) z marszałkiem wielkim koronnym (czyli, w dużym skrócie, odpowiednikiem ministra spraw wewnętrznych. W owym czasie urząd ten pełnił Łukasz Opaliński). W „Kolumnie…” regularnie wspominany jest Kierdej (nazwany też błędnie Kierejem), tytułowany marszałkiem wielkim koronnym.
- Główny bohater chodzi po Warszawie z czekanikiem. Scena absurdalna, czekany były zabronione ustawą sejmową z 1620, cytuję: "postanawiamy (…), aby żaden cujuscunque couditionis, nie ważył się odtąd zażywać, albo nosić czekanów in loco publico, pod winą dwóch set grzywien". Lewandowski jako chudopachołek i znawca prawa na pewno z czekanikiem w ręku, na ulicy (w Warszawie, w czasie sejmu, „pod bokiem” królewskim) by się nie pojawił.
- Autor zrównuje w działaniu szpadę i pałasz szkocki. Oczywiście walczy się nimi zupełnie inaczej, czym innym jest służąca do pchnięć szpada, a czym innym ciężki claymore, przeznaczony głównie do cięcia.
- W żydowskiej karczmie podawana jest szynka, kiełbasa oraz raki. Uprzejmie informuję, że są to rzeczy wedle żydowskich przepisów religijnych niekoszerne, a zastrzeżenie w tekście że są tylko „podawane, a nie przyrządzane” świadczy o sporej niewiedzy. Dla Żydów nieczyste są również naczynia na których podano tego typu jedzenie, nawet dotknięcie takich potraw. Tę lekcję należało odrobić przy „Perkalowym dybuku”.
- Panna nie powinna paradować w czepku, właśnie dlatego że jest panną. Jeśli miała być to natomiast forma kamuflażu… to dość banalna.
- Kapral Kaczka powinien być wachmistrzem. Straż marszałkowska, wzorowana na piechocie węgierskiej, należała do narodowego, a nie cudzoziemskiego autoramentu.
- Namiestnik był stopniem oficerskim, a nie podoficerskim.
- Używanie określenia "ognie świętego Elma" na wyładowania elektryczne, w książce nie będącej marynistyką, jest... zabawne.
- Spirytus, walkę spisą w pomieszczeniu i cytowanie Kitowicza – pozostawię bez komentarza.
Zapowiadana jest część trzecia „Diabłu ogarka”. Pozostaje tylko wyrazić nadzieję, że będzie lepiej.