Dark Times #06-10. Parallels

Poważna zadyszka Mrocznych Czasów

Autor: Jedi Nadiru Radena

Dark Times #06-10. Parallels
Tragiczne zakończenie misji ratunkowej wbiło się klinem między Mistrza Jedi Dassa Jennira i Bomo Greenbarka, który nie tylko utracił całą rodzinę, ale także szansę na dokonanie zemsty na odpowiedzialnej za to istocie. Tym samym zakończyła się również krótka współpraca między Jennirem, a załogą przemytniczego statku "Uhumele". Los Mistrza Jedi jest niepewny – ale nie tylko on staje naprzeciw nowej rzeczywistości, rzeczywistości kształtowanej przez nowe Galaktyczne Imperium. Inni Jedi również muszą przedefiniować swoją role w galaktyce po to, by przetrwać...

My, fani Star Wars, nigdy nie mieliśmy szczęścia do długich serii komiksowych. Nie chodzi o to, że były lub są złe – zwyczajnie nie trzymają poziomu. Czytanie ich dostarcza nam coraz to nowych wahań nastrojów, co czytelników o słabszych nerwach może doprowadzić do iście szewskiej pasji. Zdaje się, że wszelkie rekordy w tej kategorii pobija młodziutki cykl Dark Times. Po znakomitym, uznanym za arcydzieło i przykład tego, jak należy robić komiksy Star Wars, The Path to Nowhere otrzymujemy miniserię, którą można podsumować trzema słowami: schemat, absurd i nijakość. We wstępie do poprzedniej recenzji entuzjastycznie pisałem, że wraz z rozpoczęciem Dark Times zerwano z poziomem, który prezentowała seria Republic. Ze smutkiem muszę oświadczyć, że się myliłem. Nie zerwano. Jest tak jak było: czyli straszliwie nierówno – pod względem opowiadanej historii, ale przede wszystkim rysunków.

Fabularnie Parallels zaczynają się dobrze: klasycznie, z mocnym uderzeniem, kolejną barwną prezentacją tego, jak klony wykonują Rozkaz 66. Jest nieco akcji, nieco dramaturgii, może ktoś wyszuka także jakiś temat do przemyśleń. To co się dzieje później jest za to dramatycznym spadkiem poziomu. Scenarzysta Mick Harrison, który odwalił kawał dobrej roboty przy poprzedniej miniserii, poszedł na taką łatwiznę, że aż wstyd. Można mu wybaczyć, że zapomniał o postaci Janksa, który został pochwycony przez "facetów w bieli" w zeszycie szóstym, bo zapewne powróci (on lub ktoś inny) doń w przyszłości – ale żeby reszta załogi "Uhumele" nawet się tym nie przejęła, nie uroniła choćby łezki? Nieładnie. Ogólnie wszystko to, co ma związek z ekipą "Uhumele" wykonano według sztancy. Podejrzane interesy, zdrady, tortury, cudowne ucieczki... wszystko to już wielokrotnie było. Podobnie przedstawia się sytuacja z Jedi, którzy wylądowali awaryjnie na Mimbanie i muszą stawić czoła grupce głupich jak but bandziorów. Zresztą, sami Jedi też nie grzeszą inteligencją. Zamiast od razu wykończyć "tych złych", bawią się w jakieś podchody i mędrkują do potęgi. Wszystko wyszło bardzo niewiarygodnie, wręcz naiwnie.

Tak jak w The Path to Nowhere postacie są wielowymiarowe i ciekawe, tak w Parallels wszystko jakoś się rozłazi, jakby scenarzysta nie miał pomysłu jak dalej poprowadzić bohaterów. Bomo Greenbark zrazu ma problemy natury emocjonalnej, ale później wszystko to nagle się ucina. Nasz niewysoki Nosaurianin niespodziewanie przeistacza się w nieustraszonego superbohatera, bo utratę biologicznej rodziny chce zastąpić zyskaniem rodziny przybranej, czyli przyjaciół z "Uhumele". Dobrze, ale czy aby nie za szybko to się toczy? Mam wrażenie, że autorzy nie do końca realistycznie przestawili przemianę Greenbarka. Największym minusem całej miniserii jest natomiast Crys Taanzer, piękna pilotka rzeczonego statku, która z twardej kobiety znanej z pierwszych pięciu zeszytów Dark Times przekształca się w wystraszoną, pochlipującą i biedną dziewczynę z ciężką przeszłością. W tym momencie twórca scenariusza również "popisał się" oryginalnością – Crys nie cierpi Jedi, gdyż jakiś czas wcześniej oddała im swoje dziecko i jest przekonana, że owo dziecko nie żyje – oczywiście cała, caluteńka wina leży po stronie Jedi. I oczywiście dziecko ma się jak najlepiej, bo już na następnej karcie widzimy jak wesoło sobie śmiga po drzewach Mimbanu w towarzystwie mistrza Jedi "Nieśmiertelnego" K'Kruhka. Inaczej przecież nie mogło być.

Największą bolączką Parallels są jednak rysunki, a to z tego powodu, że jeden autor, debiutant Dave Ross, nie był w stanie wyrobić się ze zrobieniem grafiki dla wszystkich pięciu zeszytów. Zatrudniono więc drugiego, również nowicjusza na polu gwiezdnowojennych komiksów, Lui Antonio. Rezultat? Istny galimatias, który potęguje to, że pierwszy zeszyt jest utrzymany w innej kolorystyce niż cztery następne. Można dostać oczopląsu, bo różnica jest naprawdę spora – dobrze przynajmniej, że różnica ta wypada na plus dla tychże czterech numerów, bo pierwszy prezentuje się tak, jakby pokolorowało go pięcioletnie dziecko. Czerwone – literalnie – twarze klonów wywołały u mnie parę salw śmiechu. Obawiam się, że nie taki efekt chciano uzyskać...

Wróćmy jednak do samych rysunków. Co mi się w nich nie podoba? U Antonio nadmierna prostota kreski, brak jakiegokolwiek tła i Crys Taanzer, która przez cały czas ma minę zbitego psa oraz, co tu dużo mówić, piersi wielkości arbuzów (czyżby tani chwyt dla 13-latków, jak sugerowało paru fanów?). U Rossa koszmarna aparycja szturmowców-klonów, słabe zarysowanie szczegółów, pan "wiecznie wkurzony" Greenbark plus całkowita nieumiejętność rysowania wystrzałów z blastera czy działka laserowego, co również fatalnie wychodzi drugiemu z artystów. Dave'a Rossa ratuje jednak ładne zaprezentowanie istot innych ras niż ludzkie i widoczne próby zachowania konsekwencji w rysowaniu poszczególnych bohaterów. Konsekwencji, której, niestety, karygodnie brakuje samemu Parallels.

Komiksy Star Wars czasem naciągają realia nie tylko ziemskie (to można przeboleć, bo w końcu mówimy tu o gatunku space fantasy), ale też i te, obowiązujące w odległej galaktyce. Tak się niefortunnie składa, że Parallels zaliczają się do tych, które mają od groma i jednych, i drugich. Szczerze mówiąc, dawno już nie widziałem takiego natężenia głupot i nielogiczności, jak w tej pięciozeszytowej miniserii. Zapewne do historii przejdzie scena, w której jeden z załogantów "Uhumele" ginie po otrzymaniu trafienia w ramię, a pewna instruktorka Jedi nie jest w stanie odbić mieczem strzału z blastera i również mało nie umiera po otrzymaniu "zabójczej" blasterowej błyskawicy w bark. Oczywiście ten, który ją postrzelił nie tylko jej nie dobija, ba – myśli, że ją definitywnie ukatrupił! Wspominałem już o tym, ale warto to powtórzyć, tak na przestrogę: rycerzy Jedi przedstawiono tu jako ostatnie fajtłapy, niezdolne do logicznego myślenia, nieumiejące używać Mocy i mieczy świetlnych. A przynajmniej jest tak od drugiego numeru, bo – znowu – pierwsza część wydaje się być jakby wyrwana z jakiejś innej bajki.

Po błyskotliwym The Path to Nowhere, pięć numerów Parallels jawi się jak niesmaczny żart, albo wielkie nieporozumienie. W czym dopatrywać się tak druzgocącej porażki drugiej opowiastki z cyklu Mroczne Czasy? W dziwacznym spadku formy scenarzysty, Micka Harrisona? Może od początku nie była ona wysoka? W końcu za całokształt historii z Drogi Donikąd odpowiadał ktoś inny. Z pewnością spora część winy musi spaść na dwóch rysowników, którzy w swoim debiucie nie wykazali się zbytnio artystycznymi zdolnościami, a także na gwiezdnowojennych redaktorów wydawnictwa Dark Horse. Domyślam się, że po prostu za bardzo popędzali twórców komiksu, by ci nie popsuli im terminarzu wydawniczego sztandarowej produkcji 2008 roku, czyli crossovera Vector. Tak czy siak, Parallels nie czyta się z żadną przyjemnością. Wypada je "odbębnić", by nie pozostać w tyle za galopującą opowieścią – ale nic poza tym. Zdecydowanie nie polecam.