» Fragmenty książek » Czerwona Mgła

Czerwona Mgła


wersja do druku
Czerwona Mgła
1.
Na soggotha najlepszy jest miedziany hak. Długi i wąski, taki, żeby wszedł w głąb ciała, przebił jednocześnie oba serca i mózg. Koniecznie poświęcony, żeby soggoth nie mógł się obronić. Najlepiej „Made in Poland”. Tam, na wschodzie, za wielką rzeką, robią najlepsze haki. Wszystko tam robią najlepsze.
 Geograf przywlókł soggotha wczesnym południem, gdy większość ludzi pracowała w polu. Stanął na skrzyżowaniu dróg w środku wsi, między gospodą a wieżą świetlnego telegrafu. Magicznym słowem docisnął swego więźnia do ziemi i gromkim głosem wywołał policjanta Jana Macieszczaka. Stwór wił się i jęczał, błagał o litość, obiecywał zdradę swych dotychczasowych panów, wierną służbę królowi i hojne nagrody, ale chłopi z Karbuzowa wiedzieli swoje. Ktoś poleciał po sołtysa, żeby wydał prawomocny wyrok. Inny po rzeźnika, bo ten trzymał w domu dobry miedziany hak. Jeszcze ktoś po dzieciaki – żeby wszystko obejrzały sobie dokładnie. Na przyszłość. Ku nauce i przestrodze.
 Przyszła też i Kręczelewska, matka Jakuba, by popatrzeć na swego syna, który zmienił się w potwora. Poznała go, a jakże, po włosach i bliźnie na policzku po przebytej w dzieciństwie ospie. I chyba tylko po tym, bo twarz chłopaka zdążyła się już przekształcić w straszliwą maskę. Kobieta zaczęła płakać, coś chyba krzyczała do syna. Nawet spojrzał w jej stronę, powąchał, rozdymając nozdrza, przewiercił jedynym szklistoczarnym okiem. Zasyczał, wywinął wargi, odsłaniając kły jadowe. Tego nie wytrzymała. Ze szlochem rzuciła się w stronę soggotha i gdyby nie powstrzymały jej silne ręce mężczyzn, pewnie i przypad­łaby do niego, chcąc przytulić i pogładzić. A wtedy by ją zabił. W porę przyjaciółki wyprowadziły kobietę z kręgu, kreśląc cały czas na piersiach znaki krzyża, szczęśliwe, że to nie ich dzieci przeszły na służbę balrogów.
 Geograf nie zwracał uwagi na to zamieszanie i czekał cierpliwie. Wcześniej złamał soggothowi nogi, żeby nie uciekł, i potrzaskał palce u wszystkich rąk, żeby nie mógł złożyć dłońmi żadnych zaklęć. Zaciągnął też niewidzialny arkan na jego głowie, do krwi wpijający się w czaszkę i miażdżący policzki.
 Geograf ubrany był na zielono – kameleoni mundur, jakiego na co dzień używali polscy komandosi, przykrył elfim płaszczem. Na szyi nosił mały amulet, zawieszony na mithrilowym łańcuszku. W olstrze na prawym udzie mężczyzny tkwił szybkostrzelny peem, przy prawym boku kołysała się zdobiona bursztynem pochwa miecza. Twarz miał młodą, bez zarostu, wręcz dziecięcą. A jednak zmarszczki w kącikach ust, czujne spojrzenie, subtelne wzory elfich tatuaży ochronnych na policzkach sprawiały, że nikt z odrobiną oleju w głowie nie wziąłby tego mężczyzny za nieopierzonego młodzieńca.
 – Witaj, panie. – Chłopi rozstąpili się, przepuszczając sołtysa. – Widzę, że przyprowadziłeś nam zgubę.
 – Witaj, Jerzy. Dobrze trafiłem? – geograf mówił cicho i spokojnie, ale gdzieś na dnie każdego wypowiadanego słowa słychać było napięcie i wysiłek. Wszak cały czas kontrolował magię soggotha, neutralizował jej siłę.
 – Tak, to nasz chłopak, matka go poznała. Straszna, straszna sprawa. Nie wiemy, kiedy przeszedł na ich stronę, nie wiemy, od kiedy jest przekształcony.
 – Kiedy ostatni raz ktoś od was z nim gadał?
 – Ze dwa dni temu normalnie chodził po wsi, zboże zbierał. W imię Ojca i Syna, normalnie nam po wsi chodził... – sołtys powtórzył przerażony, jakby teraz dopiero do niego dotarło, w jakim niebezpieczeństwie znalazł się on sam i cała osada. Kiedy się przeżegnał, soggoth jęknął cicho i szarpnął wirtualnymi więzami. Geograf spojrzał na niego, zacisnął arkan, tak że niewidzialne pęto na dobre przecięło oko soggotha. Bryznęła lepka maź, a potwór padł na ziemię nieprzytomny. Jego cztery ręce spazmatycznie drżały, pazurzaste stopy darły stary asfalt.
 – Przyłapałem go w czasie rytuałów. Chyba zabił kogoś, bo miał ciało. Nikt wam nie zginął we wsi?
 – Nie, nie ostatnio. Może porwał kogoś z Zagranicza, przecież oni swoich też mordują.
 – Możliwe, możliwe... – zamyślił się geograf. – No dobra, czasu szkoda. Macie narzędzia?
 – A jakże, mamy, panie – odpowiedział sołtys, stropił się, zamilkł. Po chwili cichszym, niepewnym głosem dodał: – Ale nie możemy go teraz zabić, panie. Dostaliśmy rozkaz z garnizonu. Wszystkie złapane soggothy trzeba tam żywcem dostarczyć. To może go tylko nakłujesz?
 Sołtys ostatnie słowa wypowiadał zupełnie już cicho, stropiony spojrzeniem geografa. Rozkaz to rozkaz. Wojsko trzyma komendę na pograniczu, pilnuje dróg, podsyła żywność na przednówek i lekarzy dwa razy do roku. Więc jasne było, że polecenie trzeba spełnić. Tylko czemu to on osobiście miał o tym informować tego strasznego, uzbrojonego, władającego potężną magią człowieka? Człowieka, który prowadząc swobodną rozmowę, cały czas siłą umysłu kontroluje soggotha – bestię, wyrodka, sługę czarnych jegrów. Człowieka – o czym sołtys doskonale wiedział – niespecjalnie lubiącego kontakty z regularną armią. I z wzajemnością.
 – Panie – kontynuował sołtys – ja już musiałem wydać polecenia.
 Odruchowo zerknął w górę, za plecy geografa. Mężczyzna też spojrzał za siebie. Na wieży sygnalizacyjnej właśnie zapłonęło małe ognisko i wioskowy policjant rozpoczął nadawanie komunikatu.
 – Jeśli patrol jest w naszym powiecie, to będą tu jeszcze dzisiaj. Panie, do tego czasu musisz nam utrzymać soggotha, sami nie damy rady.

2.
 Mały konwój dotarł do stanicy Korniejewo tuż po wschodzie słońca. Ledwie purpurowy blask rozświetlił okolicę, a już zaktywizowały się dzienne systemy obronne bazy. Pierwsze obudziły się szpaki, cały ich rój sfrunął z okolicznych drzew, zakołował nad głowami konnych i pomknął ku stanicy. Kilka minut później orszak minął stojące po obu stronach drogi menhiry. Pomiędzy głazy najpierw wjechał dowódca żołnierzy, elf w stopniu rotmistrza. W jego śnieżnobiałych włosach zatańczył blask nanokadabr – to brama przeskanowała przybysza i otworzyła się. Potem przeje­chali przez nią dwaj kawalerzyści, zaprzęg ciągnący wóz z miedzianą, przypominającą trumnę skrzynią, dalej kolejni czterej żołnierze. Na końcu bramę przekroczył piechur, ubrany na zielono mężczyzna. Kiedy znalazł się między menhirami, poczuł mrowienie na dłoniach i policzkach. Delikatne, niemal pieszczotliwe, niczym muśnięcia kociej sierści.
 Odruchowo wyszeptał ochronne zaklęcie, jakby chciał sprawić, by menhiry na pewno właściwie go zeskanowały. Zbyt często dotykał złych istot, których ślady na pewno pozostały w jego aurze.
 Wkrótce zobaczyli pierwsze linie bunkrów i lufy cekaemów, a na ich powitanie z zamaskowanej przydrożnej strażnicy wyszło trzech żołnierzy. Luźno stanęli na środku drogi i poczekali, aż konwój podjedzie bliżej. Dowódca warty zasalutował niedbale rotmistrzowi, ten odpowiedział równie nieregulaminowym gestem.
 – Cześć, Henryk – powiedział elf, zsuwając się z siodła. – Dobrze widzieć cię znowu!
 – Witaj, Gardanie! – Dowódca straży uśmiechnął się szeroko. – I ja się cieszę, że przyjechałeś!
 Uścisnęli sobie dłonie, poklepali się po ramionach, wymienili kilka uwag o twardych siodłach, o tegorocznej pogodzie i o żarciu w dalekich stanicach (a o wszystkich tych sprawach mieli wspólną opinię, której nie chcieliby słuchać wojskowi rymarze, meteoronomi i intendenci). Potem nieco ściszyli głosy, Henryk zadał kilka krótkich pytań, elf odpowiedział, raz tylko odwracając się w stronę mosiężnej skrzyni i zielonego piechura. Pokiwali głowami, pomruczeli coś jeszcze, znów uścisnęli sobie dłonie. Gardan wspiął się na siodło i orszak ruszył dalej.
 Wkrótce dotarli na centralny plac stanicy Korniejewo. Kwadratowy, wyłożony brukiem dziedziniec otaczały niskie betonowe budynki. Zachodnią ścianę tworzył front niuromańskiego kościoła, jak świątynie sprzed tysiąclecia, zbudowanego tak, by mógł pełnić ­funkcje i sakralne, i obronne. W małe okna domów wprawiono gęste siatki chroniące przed złowadami, a całe ściany pieczołowicie wysprajowano w zabezpieczające motywy. Na dachach usytuowano stanowiska ogniowe, mogące pokryć przedpole stanicy, ale też ostrzeliwać się w czasie ataku z powietrza. Precyzyjnie ustalone wymiary budynków i placu, kąty nachylenia ścian i wielkość okien dobrano zgodnie z wszelkimi zasadami sztuki wojennego fengszui, tak by tworzyły optymalny czakram defensywny. Według tychże reguł loch zbudowano w północnym budynku i tam właśnie skierował się wóz z miedzianą trumną i przewożonym w środku soggothem. Ochronę transportu przejęli już miejscowi żołnierze, więc Gardan wydał krótkie rozkazy swoim ludziom i rozpuścił ich na kwatery. Sam skierował konia ku stojącemu nieruchomo na środku placu geografowi.
 – No i popatrz, udało się. Soggoth nie wyrwał się z więzów, nikt nas nie napadł, puszcza nas nie pożarła. Niepotrzebnie się obawiałeś.
 – Czemu go tu sprowadziłeś, Gardan? On już zakłóca megalitosferę. Osłabia was. Trzeba go było zabić od razu. Nie czujesz tego? – Geograf machnął ręką, jakby chciał zerwać niewidzialną zasłonę. Przez moment ślad jego dłoni zawisł w powietrzu ciemnozieloną smugą, dała się wyczuć delikatna, ale nieprzyjemna woń.
 Koń elfa parsknął, nerwowo przestąpił z nogi na nogę, podkowy mocno uderzyły o bruk.
 – Ciii, ciii. – Gardan uspokajająco poklepał wierzchowca po szyi. Pochylił się ku mężczyźnie. – Tak, czuć to nawet tu.
 – Więc po co?
 – Takie mamy rozkazy, już ci mówiłem. Mam dostarczyć do twierdzy każdego schwytanego przekształconego człowieka. Jegra, soggotha, wandala. Każdego. I nic więcej ode mnie nie usłyszysz. Idź, odbierz swoją nagrodę i wracaj do lasu, geografie. Tam jest twoje miejsce.
 – Odbiorę, kiedy będę chciał, i odejdę, jeśli będę miał taką ochotę.
 Elf nic już na to nie powiedział. Dwukrotnie objechał koniem tkwiącego w bezruchu człowieka, po czym skierował się do dowództwa garnizonu.
 Geograf jeszcze chwilę stał na placu, nie przejmując się zaciekawionymi spojrzeniami mijających go ludzi. Teraz musiał odebrać zapłatę i wynająć kwaterę.
 Wciąż zdawało mu się, że wdycha mdłą, nieprzyjemną woń zakłóconej aury. W jednym z najlepiej chronionych i najbezpieczniejszych miejsc na zachód od Odry wciąż wyczuwał smród balrogów i ich sług. Tak silny, że nie mógł pochodzić od jednego soggotha.

3.
 Podobno świat się zmienia, wszystko płynie, a entropia pożera rzeczywistość. Jednak są miejsca i byty, które wyłamują się z tych reguł.
 Bez wątpienia należy do nich stary Ulrich Schroeder. Ilekroć Kajetan odwiedzał Korniejewo, stary Bawar zawsze siedział w tym samym fotelu, przy tym samym stole, w tym samym kącie kantyny, być może nawet nad tym samym kuflem piwa. Ulrich był kompletnie łysy, a skórę jego twarzy i czaszki znaczyły ślady dawnych przygód – szramy, blizny po przypaleniach, zneutralizowane bojowe tatuaże. Ulrich dawno temu, jako podrostek, walczył w Grenzschutzu, bawarskiej partyzantce, która dość długo – jeszcze kilka lat po inwazji – stawiała opór balrogom. W końcu najeźdźcy spacyfikowali cały kraj, wytłukli lub zagarnęli w jegry niedobitki partyzantów. Na wschód przedarły się pojedyncze osoby, przynosząc dużo cennych informacji i chęć do dalszej walki. Ulrich służył potem w polskim zwiadzie. Kiedy skończył służbę, nie chciał przenieść się do Warszawy. Został na granicy, tak blisko rodzinnego kraju, jak to tylko było możliwe. Tkwił przy tym swoim stole niczym głaz na granicy dwóch pól – oblepiony błotem, zarośnięty trawą, ale twardo i jednoznacznie wytyczający granicę między dwiema dziedzinami. Od kamienia różniło go to tylko, że bardzo lubił mówić. Posługiwał się płynną polszczyzną, bez śladu obcego akcentu.
 – Chcesz tu dłużej zostać, Kajetan?
 – Nie, tak naprawdę szedłem do Gorzowa. Muszę zdać relację z mojej ostatniej podróży, przekazać dane. Przez przypadek natknąłem się na tego soggotha, no a skoro go upolowałem, to należy mi się nagroda? Odsapnę dzień, dwa i ruszam dalej.
 – Przydałbyś się tutaj, do obrony.
 – Wiesz dobrze, że mam co innego do zrobienia.
 Zamilkli, przez chwilę delektując się gorzkim smakiem piwa. Siedzieli w kącie sali, Kajetan lekko wychylił swoje krzesło, plecami oparł się o betonową ścianę, wyciągnął nogi. Spod półprzymkniętych powiek obserwował innych gości kantyny: żołnierzy, mieszkańców okolicznych osad, kupców, inżynierów geomancyjnych. Wojskowych wydawało się być więcej niż ostatnio, a cywilów – mniej. To zaś oznaczało, że szerzy się niepokój, że wieśniacy boją się podróżować, a armia szykuje się do walki. Kajetan postanowił się tym nie przejmować, o tak, ten wieczór relaksu należał mu się po wielotygodniowej tułaczce po ziemiach, których nie ma na żadnych mapach, po przedzieraniu się przez umagicznione zaodrzańskie lasy, po walce z soggothem i wreszcie – konieczności wspólnej podróży z Gardanem, aroganckim elfem. Kajetan się luzował.
 Ulrich przeciwnie, siedział przygarbiony nad stołem, ściskając kufel swymi wielkimi łapami, tak że naczynie ledwo było widać spomiędzy palców. Wydawało się, że w każdej chwili gotów jest się sprężyć, poderwać, wyciągnąć z pochwy miecz i ruszyć do boju. W czym nie przeszkodziłby mu fakt, że zamiast nóg miał dwa kikuty odcięte powyżej kolan.
 – Co u ojca? – spytał Ulrich, kiedy najwyraźniej uznał, że milczenie trwało już dostatecznie długo.
 – Prędzej ciebie mógłbym o to zapytać. Chodziłem poza Horyzontem, żadnej łączności. Jak dojdę do Gorzowa, to może się z nim skontaktuję. Kiedy ruszałem, jego chorągwie szły na wschód.
 – Tam się uspokoiło, na szczęście. Finowie dobrze się spisali.
 – A tu? – Kajetan pokręcił głową, omiatając wzrokiem kantynę, a tak naprawdę gestem tym oznaczając i samo Korniejewo, i wszystkie okoliczne ziemie. – Co tu się tak naprawdę dzieje?
 – Ruch, duży ruch, mamy więcej wojska, sporo elfów się pojawiło. Łowcy poszli w puszczę, były duże obławy. Mają do tego specjalną formację teraz. Przy­słali też sporo obeliksów, słyszałem, że stawiają menhiry równolegle w kilku powiatach. No i chwytają potwory. Zakazali zabijać, tylko łapią i wysyłają na wschód. Tu na miejscu też trzymają kilka. Jest ruch.
 – Jegrzy podchodzą blisko?
 – Nie, to raczej w Polsce się zaczęło. Wraz z marcem przyszły znaki. Pierwsza burza wiosenna nad Warszawą trwała równo trzynaście godzin, a w tęczy, która potem się pojawiła, podobno brakowało czerwonego koloru. Różnie ten znak interpretowano. Jedni mówili, że to zapowiedź końca wojny i przelewu krwi. Inni zaś odwrotnie, przepowiadali, że to wróży klęskę, bo wszak czerwony kolor występuje i na polskiej fladze, i w godle. Inny znak przyszedł z północy, wiosenny sztorm wyrzucił na gdyński brzeg gigantycznego kaszalota, w którego brzuchu znaleziono wrak okrętu podwodnego orp Orzeł. Wiesz, zaginionego w boju ponad sto lat wcześniej. – Ulrich zawahał się na chwilę. – To była wojna z Niemcami. Słyszałeś o tym? Potem oczywiście holowizyjni eksperci udowadniali, że nie ma w tym nic dziwnego, że stwory tej wielkości rodzą się teraz w głębinach oceanu i że nic już nie blokuje im drogi do Zatoki Bałtyckiej. Kiedy taki kaszalot zbliży się zanadto do którejś z naszych pływających fortec, może się nieźle nałykać otaczającej ją ochronnej patriosfery i zaczyna nam służyć. Zazwyczaj wtedy po prostu atakuje porty Czarnych, ale czasem rozpoczyna mistyczne poszukiwania. No i tym razem odnalazł orp Orzeł i dusze pięćdziesięciu czterech marynarzy. Ale... eksperci gadają swoje, a ludzie i tak twierdzą, że odszukanie statku legendy musi coś oznaczać.
 – A armia przyznała rację plotkom, a nie ekspertyzom, i wzmacnia granice?
 – Ano właśnie. Tylko się boję, że to Czarnych sprowokuje. Obeliksy jeszcze dostatecznie nie zabezpieczyli okolicy. To wciąż nie jest nasze terytorium. Jeśli balrogi uderzą dużą siłą, to przełamią obronę i podejdą pod samo Korniejewo.
 – Nigdy się ich nie bałeś, Ulrich. Przez lata tłukłeś ich bez chwili wahania.
 – Bo przez lata nie miałem nic do stracenia. Za­brali mój hajmat, moich bliskich, wszystko. Przemienili w czarną otchłań, w mrok.
 – A teraz?
 – A teraz? Teraz... – Ulrich zawahał się. – Uświadomiłem to sobie ostatnio. Mam nowy dom. Mam nowych bliskich. Innych niż tamci... tamtych nic nie zastąpi... ale ci nowi są, istnieją... żyję wśród nich, choć jak pewnie wiesz, większość tutejszych się mnie trochę boi. Tak jak i ciebie. Nie martwię się o swoje życie, ale nie chcę drugi raz patrzeć na zagładę hajmatu. Nie chcę. – Jednym haustem dopił piwo. Pochylił się i zaczął dopinać protezy do kikutów nóg. – Chodź, pokażesz mi, co ciekawego znalazłeś w obcych krajach.
 – Wiesz, że nie mogę.
 Ulrich chwilę mocował się z opornymi paskami, wpinał kable protez w tkwiące w boku ud gniazda czipowe. Zasapał się przy tym nieco.
 – Szajse! Muszę w końcu wymienić ten sprzęt.
 – Narzekasz na niego za każdym razem, gdy się widzimy. I nie wymieniasz.
 – Bo się z nim... Jak by to powiedzieć?... zżyłem. Ufff... No dobra, chodźmy.
 – Wiesz, że nie mogę pokazywać ci żadnych zebranych za Horyzontem materiałów.
 Ulrich podniósł się z krzesła. I dawniej był wysoki, ale protezy dodały mu dwadzieścia centymetrów. Kiedy się wyprostował, przestrzeń nagle zrobiła się bardziej wypełniona, niczym zagracony pudłami strych. Przygiął kolana, kilka razy przeniósł ciężar ciała z jednej nogi na drugą, sprawdzając kontrolę nad protezami. W milczeniu ruszył w stronę drzwi. Szerokie, czteropalczaste stopy przypominały łapy drapieżnego ptaka, choć pazury były schowane. Wypolerowane i lśniące, ciężko uderzały o podłogę. Ostatnie dziesięć lat swej służby Ulrich spędził w lesie już z tymi protezami i zabił nimi wielu przeciwników.
 Kajetan ruszył za Bawarem. Kiedy wyszli z kantyny, ogarnął ich przyjemny chłód lipcowego wieczoru. W stanicy panował spory ruch. Na centralny plac wjeżdżały wojskowe pojazdy, przemykali jeźdźcy na koniach, spacerowało wielu pieszych.
 – Gdzie nocujesz?
 – Jak zwykle, w kwaterze wojskowej.
 – No to chodźmy! – Ulrich ruszył szybkim krokiem.
 – Wiesz, że nie mogę udostępniać ci żadnych zebranych danych.
 Olbrzym zatrzymał się, odwrócił do Kajetana.
 – Nie musisz mi niczego udostępniać. Opowiesz mi, po prostu mi opowiesz. Jak tam teraz jest? Bo byłeś też w Niemczech, prawda?
 Kajetan już miał odpowiedzieć, ale powstrzymał go niespodziewany widok. Z bocznej uliczki na plac wyszedł mały oddział. Czterech rosłych elfów otaczało drobną postać. Żołnierze ubrani byli według rytu, którego Kajetan jeszcze nigdy nie widział. Mieli hełmy z białego metalu, szczelnie okrywające głowy, śnieżnobiałe mundury i rękawice, płaszcze, spod których wystawały czarne pochwy mieczy. Na plecach nieśli tarcze, również jaskrawobiałe, a na nich – zamiast rodowych znaków – umieszczona była czarna Runa Gromu, najsilniejszy antymagiczny symbol obronny, jaki znał Kajetan. Używano go w czasie bitew z balrogami jedynie w krótkich chwilach, gdy trzeba było posłużyć się największymi mocami, bo utrzymanie tej runy i korzystanie z niej wyczerpywało siły największych wojowników. Ci tutaj zaś nieśli ją po prostu na swoich tarczach niczym zwykły znak herbowy.
 Pomiędzy żołnierzami szła jeszcze dziwniejsza postać. Wydawała się przy nich drobna i krucha, delikatna niczym dziecko ze szkła. Elfka o półprzymkniętych oczach, wąskich ustach, delikatnych, niemal przezroczystych nozdrzach, długich siwych włosach opadających na kark. Też ubrana była w biały mundur, na dłoniach miała rękawiczki z mithrilowej koronki, sięgająca bioder peleryna ochraniała jej plecy. I na tej pelerynie wyhaftowano Runę Gromu, tyle że kilkakrotnie większą niż na tarczach rycerzy. Kobieta czuła ciężar symbolu, szła lekko przygarbiona, stawiała stopy ostrożnie, jakby obawiała się, że trafi na jakąś podziemną pułapkę zapadającą się pod jej ciężarem – a bardziej nawet – pod ciężarem dźwiganego na plecach znaku.
 Mijani przechodnie rozstępowali się na widok białej grupy, tak ludzie, jak i elfy, ci drudzy pochy­lali jeszcze głowy w wyrazie szacunku, w którym Kajetan dostrzegł też coś, co początkowo wydawało mu się niemożliwe – lęk.
 Geograf i Ulrich również ustąpili z drogi, a wtedy na moment elfka otworzyła szerzej oczy i spojrzała na Kajetana. Najpierw na pierś, powoli przeniosła wzrok wyżej, na twarz. Miała białobłękitne tęczówki, niczym rozpalone lipcowe niebo, a źrenice duże i smoliście czarne.
 Kajetan położył dłoń na wiszącym na szyi Kluczu, który ściągnął nań uwagę dziwnej elfki. A potem bezwiednie, wciąż patrząc jej w oczy, pochylił głowę w geście szacunku. Trwało to może kilka sekund, wreszcie pochód go minął, elfka odwróciła wzrok, znów wbiła spojrzenie w ziemię.
 – Idą do lochów – przerwał milczenie Ulrich. – Będzie pracować, a to znaczy, że dziś w nocy wielu ludziom w Korniejewie przyśnią się koszmary.
 – Kim ona jest?
 – Nie wiesz? Nie dziwię się. Znam elfy od sześćdziesięciu lat, a też nie miałem pojęcia o istnieniu takich. Ona jest katem. Torturuje potwory i wydobywa z nich informacje.
Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę



Czytaj również

Czerwona mgła
Polskie elfy kontra jegrzy
- recenzja
Wywiad z Tomaszem Kołodziejczakiem
Jestem tradycjonalistą
Czerwona Mgła - Tomasz Kołodziejczak
Z karabinem i magią na balrogi
- recenzja
Kajko i Kokosz – Złota Kolekcja. Tom 3
W wojach Mirmiła nadzieja
- recenzja
Skaza na niebie
Światotwórcze popisy
- recenzja
Wstań i idź
Piękny jubileusz
- recenzja

Komentarze


Jeszcze nikt nie dodał komentarza.

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.