Czaropis. Tom II

Autor: Tomasz 'Asthariel' Lisek

Czaropis. Tom II
Rozdział 1

Francesca zorientowała się, że użyła zaimka nieokreś­lonego, dopiero w momencie, gdy jej pacjentka zaczęła konać.
Nie wiadomo, kto przyprowadził tę kobietę do szpitala. Wokół płuc miała napisaną nieznaną klątwę. Francesca wpuściła do jej klatki piersiowej kilka złotych zdań, mając nadzieję, że uda jej się odczarować złośliwy tekst i wyciągnąć przekleństwo z ust kobiety. Niestety klątwa napisana była stanowczym stylem, a jeden z przypadkowo użytych dwuznacznych zaimków przepchnął ją z płuc dziewczyny prosto do jej serca, zatrzymując je jednym złośliwym tekstem.
Z ust dziewczyny, wpadającej w ramiona śmierci, wyrwał się rozdzierający, bolesny krzyk.
Francesca rozejrzała się po solarium, były tu tylko białe ściany i okno wychodzące na Avel. Z korytarza dało się słyszeć podniesione głosy innych czarodziejów lekarzy. Wszyscy zajmowali się pacjentami, którzy ucierpieli podczas natarcia likantropów na mury miejskie. Zarówno szpital, jak i pobliskie sanktuarium pogrążone były w chaosie i Francesca pracowała sama.
Jej pierwsza reakcja – ulga, że nikt nie zobaczył błędu – zdjęła ją przerażeniem. Spojrzała na dziewczynę. Zielone tęczówki jej oczu rozszerzyły się, eksponując czarne studnie źrenic. Żyły na szyi nie zdradzały już nawet słabego pulsu.
Francesca poczuła, jak drętwieją jej palce. To nie mogło się dziać naprawdę. Przecież nigdy nie popełniała błędów, nigdy nie używała zaimków nieokreślonych.

– Zostań ze mną, Deirdre – powiedziała do kobiety, która zanim wydała ostatnie tchnienie, zdążyła jeszcze wyszeptać swoje imię.
Brak reakcji.
Francesca nie widziała klątwy, napisano ją w nieznanym jej języku, jednak rzucona przez nią złota kontrklątwa uwidoczniła złośliwy tekst, magicznie pętający serce kobiety.
Konieczne było działanie inwazyjne.
Francesca była niespotykanie wysoką i szczupłą kobietą, miała długie włosy, a jej ciemnobrązowe oczy podkreślały bladość skóry. Miała na sobie czarną szatę maga z czerwoną stułą kleryka. Sugerując się wyglądem, analfabeta uznałby ją za trzydziestolatkę, jednak czarodziej wiedziałby, że ma dwa razy tyle.
Użyła run stworzonych w lewym przedramieniu do napisania kilku srebrzystych zdań, które po chwili rozjarzyły się na jej skórze. Prawą dłonią uwolniła czar, który ułożył się w krótkie, precyzyjne ostrze. Lewą ręką Francesca rozerwała bluzę pacjentki. Gładka oliwkowa skóra, drobny podbródek i kruczoczarne włosy Deirdre sprawiały, że wyglądała młodo, jednak kurze łapki obficie zebrane w kącikach oczu sugerowały dojrzałość.
Nagle pod nogami Franceski zatrzęsła się podłoga, nad jej głową zaskrzypiały drewniane krokwie – zastanowiła się, czy to kolejny atak likantropów, czy może lekkie trzęsienie ziemi. Gdzieś w oddali – w szpitalu lub przyległym do niego sanktuarium – rozległo się bolesne ludzkie wycie.
Francesca oparła lewą dłoń na ramieniu Deirdre. Była lekarzem, jednak zimno i wątpliwości przyprawiły ją o drżenie. Ukojenie znalazła dopiero w znanych i przećwiczonych tak wiele razy ruchach. Pewną ręką wykonała kilka cięć i uniosła do góry drobną pierś Deirdre, odsłaniając mięśnie i kości. Następne cięcie poprowadziła między piątym a szóstym żebrem, od mostka aż do kręgosłupa. Z rany wypłynęła jasnoczerwona krew. Dobry znak. Krew ciemniejsza, płynąca wolniej, oznaczałaby śmierć.
Francesca rozsunęła żebra i zaimprowizowała czar, który miał utrzymać je nieruchomo.
Odległe wycie przybierało na sile.
– Zostań ze mną, Deirdre– rozkazała, wsuwając dłonie do piersi dziewczyny i odnajdując jej serce. Wstrzymała oddech i zaczęła skrupulatnie ściągać z organu złośliwe zdania.
Podłoga po raz kolejny się zatrzęsła. Do rozdzierającego wycia dołączył drugi, a potem trzeci głos.Francesca przygryzła wargę i odplątała ostatnie zdanie klątwy. Serce napełniło się krwią, ale nie podjęło pracy, więc zaczęła je rytmicznie ściskać. Już miała zawołać o pomoc, gdy organ drgnął w niekontrolowany sposób. Francesca miała wrażenie, że trzyma worek pełen wijących się larw.
– Boże bogów – wyszeptała. Gdy serce przestawało tłoczyć krew, jego skurcze mogły przejść w chaotyczne spazmy.
Dalej rytmicznie ściskała serce, jednak jego ruchy słabły. Mięśnie zapadały w sen. Francesca nie ustawała jednak, nie mogła przestać.
Odległe wycie, do którego przyłączało się coraz więcej głosów, to wzbierało na sile, to słabło w upiornym chórze. Momentami słuchaczowi wydawać by się mogło dźwięczne, jednak w niczym nie przypominało hymnów śpiewanych przez Spiryjczyków podczas codziennych nabożeństw.
Przez szpital lub sanktuarium najwidoczniej przetaczał się jakiś nowy kryzys. Być może dotarły kolejne ofiary ataku likantropów. Może któryś z czarodziejów agresorów zdołał przebić mury Avel pomimo światła dziennego.
Francesca jednak nie zwracała na to uwagi. Jej dłonie zaczęły kostnieć z zimna. Nogi coraz bardziej jej drżały. Bezsilnie opadła na pacjentkę. Świat wokół rozpłynął się za zasłoną łez.
Serce dziewczyny znieruchomiało.
– Stwórco, wybacz... – wyszeptała Francesca, wyciągając dłonie z klatki piersiowej zmarłej. – Przepraszam. Tak bardzo przepraszam... – Jej palce zaczęły boleśnie drętwieć.
Opuściła głowę i zamknęła oczy. Czas stanął w miejscu. Zawsze była dumna ze swojej zdolności prognozowania, z umiejętności spojrzenia w przyszłe losy pacjenta i przewidzenia szansy na wyleczenie lub potencjalnych zagrożeń. Jednak tym razem nie sprawdziła się – nie przewidziała śmierci Deirdre. Czuła się tak, jakby coś wyrwało ją z jej własnego ciała i wyrzuciło gdzieś poza tę przestrzeń, poza ten czas.
Przez chwilę miała wrażenie, jakby była kimś innym, jakby stała w drzwiach i patrzyła na lekarkę, która właśnie zabiła jej pacjentkę. W tym dziwnym stanie oderwania czuła się równocześnie bezpieczna i kompletnie otępiała.
Po chwili wróciła do swojego ciała i zamrugała szybko, żeby pozbyć się napływających do oczu łez. Nie pamiętała już, kiedy ostatnio zapłakała nad pacjentem, niezależnie od tego, czy był żywy czy martwy. Jednak do tej śmierci doprowadziła jej własna nieostrożność. Użyła niewłaściwego słowa, przeklętego zaimka nieokreślonego.
Poczuła, że nienawidzi samej siebie. Ze złością przygryzła wargę. A potem gniew zniknął równie nagle, jak się pojawił, i Francesca przypomniała sobie swój ostatni dzień w akademii kleryków w Port Mercy. Poprosiła wtedy swojego mentora o pożegnalną radę.
– Postaraj się zabić jak najmniej pacjentów – powiedział stareńki lekarz, uśmiechając się lekko. Młoda Francesca zareagowała wtedy nerwowym śmiechem.
Teraz, patrząc na pierwszą uśmierconą przez siebie pacjentkę, też nie umiała pohamować śmiechu. Postaraj się zabić jak najmniej pacjentów... Nagle te słowa stały się dla niej niedorzecznie śmieszne.
Powoli jednak przerażający śmiech ustawał i Francesca poczuła się pusta. Cały szpital pogrążony był w wyciu. Odetchnęła głęboko. Potrzebowali jej inni pacjenci. Musiała udawać spokój do czasu, aż naprawdę go odzyska. Dzięki kilku zaimprowizowanym akapitom pochłaniającym pozbyła się krwi z rąk.
Podłoga po raz kolejny zadrżała.
– Czy on się uwolnił? – usłyszała czyjś szept. - Przestraszona obejrzała się w stronę drzwi, ale nikogo nie zobaczyła. – Czy on już się uwolnił? – Francesca rozejrzała się nerwowo. W solarium nie było nikogo. Za oknem widniały wyłącznie minarety i ulice Avel. Korytarz był pusty. – Niedługo tu będzie. – Szept przeszedł w cichy jęk. – Pomóż mi wstać.
Nagle Francesca zrozumiała, do kogo należy głos. Jej serce załopotało w piersi.
Spuściła wzrok na Deirdre - na istotę, którą błędnie wzięła za śmiertelniczkę.
– Jesteś awatarem? – wyszeptała Francesca. –  Człon­kinią Niebiańskiego Kanonu?
– Tak, jestem awatarem. Ale nie kanonistką – poprawiła Deirdre, naciągając zakrwawioną bluzę na piersi, które nagle cudownie stały się pozbawione blizn. – O święta bogini, zapomniałam już, jakim szokiem jest powrót.
– Co się tu dzieje, na ogień piekielny? – zapytała Francesca, cofając się.
– Demon Tajfon umieścił we mnie część swojej duszy – wyjaśniła nieśmiertelna. – Nie pozwoli mi zginąć.
– Nie... – powtórzyła zdezorientowana Francesca – nie pozwoli ci zginąć?
– Jestem zbuntowaną niewolnicą Tajfona – powiedziała kobieta, masując skronie. – Drań może kontrolować większość rzeczy, które robię, chyba że znajdę jakiś sposób, by się zabić. Biorąc pod uwagę narzucone mi ograniczenia, samobójstwo wymaga pewnej pomysłowości. Jednak jeśli już zdołam się zabić, po ożywieniu zyskuję mniej więcej pół godziny wolności. – Uśmiechnęła się do Franceski. – Dzisiaj to ty byłaś moim kreatywnym sposobem na samobójstwo.
– Wystawiłaś mnie? – Lekarka poczuła falę ulgi. –  Tej klątwy w twoich płucach nie dało się odczarować?
– Dało się. Przez lata udało się to kilku mistrzom kleryków – odpowiedziała kobieta, krzywiąc się i przyciskając dłoń do mostka. – Zawsze jestem nieszczęśliwa, gdy uratują mi życie. - W piersi Franceski znowu zagościła pustka. Porażka. A więc jednak zabiła pacjentkę. Pomimo że poświęciła większość swojego życia medycynie, wciąż nie była mistrzynią. Deirdre zamknęła oczy i uśmiechnęła się lekko. – Dobrze jest znowu być wolnym. To niemal upajające. – Zadrżała jakby z rozkoszy, ale po chwili otworzyła oczy, przyjmując poważny ton. – No dobrze, skoro przyszłam po ciebie, on też to zrobi.
Francesca cofnęła się o krok. To wszystko było nierealne. Roześmiała się z niedowierzaniem.
– Przepraszam, ale właśnie próbuję się ukarać za to, że cię zabiłam.
– Jesteś kleryczką Francescą DeVega? – spytała Deirdre.
– Och, byłam kleryczką aż do chwili, gdy kompletnie straciłam rozum.
– Popchnęłam cię za daleko? – Deirdre zmarszczyła brwi. – Wybacz mi. – Nie powinnam tyle gadać. Ale masz reputację dość... brawurowej.
Francesca znów się roześmiała.
– Do diabła z brawurą. Mogę powiedzieć przełożonemu, że jest aroganckim durniem, jeśli krzywdzi mojego pacjenta, ale teraz, gdy to moja niezdarna proza zabiła...
– Kleryczko – przerwała jej pacjentka – tobie miało się nie udać. Gdybyś nie zawiodła, ja nie byłabym wolna. Przepraszam, że cię do tego zmusiłam. W tej chwili jednak muszę cię uwolnić spod kontroli demona. Na lewej kostce masz cienki srebrny łańcuszek. Pokaż mi go.
– Co takiego? – Francesca zamrugała szybko.
– Na lewej nodze masz łańcuszek – powtórzyła Deirdre. - Pokaż mi go.
– Pani awatar, z całym szacunkiem, ale nie posiadam żadnego potępionego przez boga bogów łańcuszka.
– Po prostu pokaż mi lewą stopę – poleciła kobieta. – Już.
– Nie mówisz poważnie... Och zresztą, sama zobacz. – Francesca wprawnym ruchem ściągnęła skórzany pantofel i wełnianą skarpetę, po czym podniosła nogę. – Widzisz, pani, zaledwie kilka piegów, ale żadnego... CO TO JEST, NA OGIEŃ PIEKIELNY?!
Deirdre wyciągnęła rękę i odpięła z kostki Franceski srebrny łańcuszek.
– Nie jestem czarodziejką – powiedziała, trzymając łańcuszek na wyciągniętej dłoni. - Nie wiem, jak to możliwe, ale ten łańcuszek sprawia, że osoba, która go nosi, w ogóle go nie czuje. Tajfon używał go do zatrzymania cię w Avel. Gdybyś spróbowała opuścić miasto, straciłabyś przytomność. A może stałoby się coś dużo gorszego. Proszę, weź go.
– To nie może się dziać naprawdę. – Francesca patrzyła na łańcuszek z niedowierzaniem. – I... czego mógłby chcieć ode mnie demon? – Jej głos się załamał.
– Chce użyć twoich umiejętności lekarskich do wymuszenia konwersji potężnego czarodzieja – wyjaśniła Deirdre, krzywiąc się.
– Konwersji na co?
– Na sprawę demona. Wyjaśnię ci wszystko, gdy tylko znajdziemy się w bezpieczniejszym miejscu, ale teraz musimy się pospieszyć. Weź łańcuszek. – Ręka Deirdre zaczęła drżeć. – Jeszcze nie odzyskałam pełni sił. Na lewej nodze mam łańcuszek pozbawiony magii. Weź go i załóż na swoją kostkę. Jeśli złapią cię agenci demona, mogą uznać, że wciąż jesteś uwiązana.
- No dobrze. - Francesca wzięła łańcuszek z wyciągniętej dłoni Deirdre i schowała go do sakiewki przy pasie, po czym odnalazła identyczny na kostce pacjentki. Zdjęła go i zapięła sobie wokół lewej kostki. Przy okazji odkryła, że jej skóra stała się zgrubiała w punktach, w których musiał ocierać się o nią łańcuszek. Zobaczyła nawet kilka drobnych blizn, jakby metal ponacinał naskórek. Musiała nosić ten magiczny łańcuszek naprawdę długo. Może nawet od lat.
– Czy teraz potraktujesz mnie poważnie? – zapytała Deirdre, odchrząkując.
– Bardziej niż kogokolwiek innego – słabym głosem odpowiedziała Francesca.
– Na ulicy mam agenta, który zabierze ten łańcuszek i ukryje go... – Przerwała, gdy ponownie zatrzęsła się podłoga, a wycie przybrało na sile. – Niech to diabli! – zaklęła.
– Co się dzieje? – zapytała Francesca, widząc przed sobą pomarańczowe rozbłyski. Drżenie ziemi było tak silne, że aż zaskrzypiały krokwie pod sufitem. Wycie stało się jeszcze głośniejsze.
– Nigdy jeszcze nie dotarł tak blisko w tak krótkim czasie. – Pobladła Deirdre gestem przywołała Francescę. – Szybko, musisz mnie ponieść. Zaczęła się afazja. Moi ludzie spłoną w terenie. Musimy iść, zanim dotrze tu bestia.
– Zanim... co... kto dotrze? – Francesca nagle poczuła, że ma problemy z mówieniem. Myśli krążyły w jej głowie, ale nie potrafiła ich zwerbalizować. Pomarańczowe błyski tańczące przed jej oczami stawały się coraz jaśniejsze.
– Słyszysz, jak wyją? – zapytała Deirdre. – On dotyka ich umysłów. Mają myśli, lecz brak im słów. To właśnie jest afazja. Ty też zaczynasz ją odczuwać. Jeśli nie uciekniemy, zanim on przybędzie, możesz już nigdy nie wypowiedzieć ani jednego słowa.
– O... on? – wyjąkała Francesca. – Demon?
Do wycia dołączyły kolejne głosy, a ich skowyt to narastał, to gasł w upiornej kakofonii nawoływań i odpowiedzi.
– Nie Tajfon. Jego inny sługa. Ten, którego chciałam uwięzić łańcuszkiem. Moi ludzie na ulicach są już praktycznie martwi. Potwór jeszcze nigdy nie przemieszczał się tak szybko. Niech to diabli! Musimy uciec, zanim wtargnie do szpitala! – Z pewną trudnością Francesca zdołała podnieść Deirdre ze stołu. Kobieta objęła ją za szyję. Zawodzenie narastało w ekstatycznym crescendo, po czym nagle ucichło. Ziemią targnął kolejny wstrząs. – Bogini, miej nas w opiece – wyszeptała Deirdre, mocniej obejmując Francescę. – Już tu jest.