Czaropis - Blake Charlton

Gramatyczna fantasy

Autor: Maja 'Vanth' Białkowska

Czaropis - Blake Charlton
Parafrazując słowa inżyniera Mamonia z Rejsu – najłatwiej pisze się o sprawach, które się zna. Tworzenie fabuły w oparciu o fakty, na temat których posiada się choćby nikłe pojęcie jest znacznie bezpieczniejsze, a na pewno prostsze, niż eksploracja dziedzin całkowicie dla autora dziewiczych, zgłębienie których wymagałoby dodatkowych studiów. Ta reguła nie powinna być aż tak wyrazista w przypadku fantasy, które wszak opiera się na kreowaniu wyimaginowanych światów, istniejących tylko w wyobraźni ich twórcy i rządzonych często prawami w najmniejszym stopniu nie znajdującymi uzasadnienia w nauce. Fantazja w czystej postaci, fantasmagoria stosowana, nieograniczona żadnymi barierami, wszak skoro to literatura traktująca o czymś, co nie istnieje, wszelkie, nawet najbardziej nieprawdopodobne opisy są dozwolone, a nawet – wskazane. A jednak okazuje się, że i pisarze specjalizujący się w prozie spod znaku magii i miecza bardzo często podwalinami swoich książek czynią informacje zaczerpnięte z zawodu, jaki zdarzyło im się w życiu wykonywać, nieco jedynie je przekształcając i ubarwiając. Tą właśnie drogą poszedł Blake Charlton, autor Czaropisu – tomu otwierającego zaplanowaną trylogię. W swej debiutanckiej powieści zawarł wiedzę, którą posiadł jako nauczyciel angielskiego, połączoną z wieloletnimi doświadczeniami w walce z trapiącą go dysgrafią. Fantasy ortograficzna, czy też gramatyczna – brzmi nieco odstręczająco. Wydawałoby się na pierwszy rzut oka, iż trudno pogodzić ze sobą naukę opierająca się na sztywnych zasadach z wizją świata, w którym magia panuje niepodzielnie. A jednak autorowi udało się to osiągnąć.

Ciężkie jest życie kakografa. Może się o tym przekonać student akademii w Starhaven – Nikodemus Weal. Cóż z tego, że od lat zgłębia wiedzę dostępną jedynie nielicznym, nieważne, iż poznaje kolejne reguły rządzące skomplikowaną strukturą tworzenia magii opartej na słowach, skoro dotknięty został przypadłością, która dyskwalifikuje te wszystkie osiągnięcia. Nieumiejętność prawidłowego zapisania magicznych formuł, a co za tym idzie – wypaczenie ich znaczenia, czyli po prostu klasyczna dysgrafia, nazwana jedynie nieco innymi słowami (z greckiego kakos – brzydki), sprawia, że jego akademicka kariera staje pod znakiem zapytania. Niedoszły mag może i byłby w stanie się z tym pogodzić i zaaprobować los podrzędnego pomocnika z nadzieją, iż może lata wytężonej nauki pozwolą uzyskać mu choćby najniższy stopień wtajemniczenia, gdyby nie fakt, że z jego osobą wiąże się od wieków powtarzane proroctwo maga Erazmusa. Wieszcze słowa głoszące, iż Nikodemus ma być tym, który przewodzić będzie ludziom podczas nadchodzącej wojny Dysjunkcji: ostatecznych zmagań ludzkości z demonami, powtarzane po wielokroć i przez kolegów i przez jego mentora – mistrza Shannona. Uwierzył w nie, bo jakże miał nie uwierzyć, tak łatwo jest stać się wybrańcem, nadzieją, mistrzem czarodziejstwa władającym z maestrią wszystkimi językami. Nawet jeśli nie wszystko zgadzało się ze słowami proroctwa, przecież pewne nieścisłości zawsze można złożyć na karb metaforycznego słownictwa. Wplątany w rozgrywki pomiędzy różnorakimi frakcjami politycznymi, wmieszany w odwieczną wojnę bóstw i demonów, młodzieniec odkrywa kolejne tajemnice, poznaje własną przeszłość i przekonuje się, iż w istocie nic nie jest tym, czym się na pozór wydaje, a pradawne przekazy są co najmniej dwuznaczne. Rozdarty pomiędzy lojalnością, a obowiązkiem, coraz silniej wątpiący w rolę, którą ma odegrać, zagubiony, przerażony, trapiony przez senne koszmary, będzie musiał bardzo szybko wybrać, jaką ścieżką podąży i ponieść konsekwencje własnej decyzji.

Wiedza kosztuje. Kolejne stopnie wtajemniczenia w arkana czaropisania uzmysławiają Nikodemusowi, iż to, co uważał za przekleństwo, wadę go wypaczająca, jest w istocie darem. A czytelnik towarzyszy mu w tych odkryciach, na równi z młodzieńcem zafrapowany zawiłością świata magii przedstawionego w Czaropisie. Charlton skonstruował wielce oryginalną strukturę rzucania czarów, w której tworzeniu opierał się ściśle na zasadach rządzących językiem. Mag, by móc czarować, wpierw musi opanować gramatykę i słownictwo, nauczyć się formułować runy we własnych mięśniach, traktując skórę niczym pergamin, na którym zapisze zaklęcie (czy też – by zachować nomenklaturę autora – zdanie). A nie jest to proste, gdyż łatwo jest pogubić się w mnogości obco brzmiących nazw, restrykcyjnych nakazów i zakazów, w ilości magicznych języków i wiedzy, którego z nich użyć, by uzyskać oczekiwany rezultat. W pierwszej chwili te opisy wydają się hermetyczne, dopiero w trakcie rozwoju fabuły uzyskujemy dodatkowe wyjaśnienie, czy to asystując rozmowom głównych bohaterów, czy też poznając podstawy magii podczas wykładów akademickich. Równocześnie odkrywana jest przed nami historia świata, w którym rozgrywa się akcja książki, choć te informacje autor przedstawia bardzo pobieżnie, tak jakby sam nie był do końca pewien konkretnych faktów. Raz podane, jak na przykład kraj pochodzenia rodziców głównego bohatera, potrafi kilkadziesiąt stron dalej nagle zmienić, co wygląda nie na zamierzenie fabularne, lecz raczej na korektorskie niedopatrzenie.

Nad wyraz efektownie wypadają pojedynki rozgrywane za pomocą magii. Przeciwnicy ciskają w siebie tekstami, przerzucają się tyradami, replikują akapitem, generują kolejne arkusze, które przeszywają uformowanym we włócznie zdaniem – dynamiczne, zaskakujące i niezwykle działające na wyobraźnię. Blado przy nich prezentują się potyczki toczone przy użyciu broni białej. Wyglądają tak, jakby całą wiedzę na ich temat Charlton czerpał z trzeciorzędnych produkcji filmowych i dodatkowo nie potrafił operować adekwatnym słownictwem. Sformułowanie typu "zaatakował ciosem z bekhendu" jest może uzasadnione na korcie tenisowym, ale nie podczas szermierki.

W porównaniu z dopracowanymi w najmniejszym szczególe regułami rządzącymi magią, fabuła pozostawia wiele do życzenia. Tak jakby autor skoncentrował się tylko i wyłącznie na opisach czaropisania (które zajmują przeważającą część książki), podporządkowując im treść powieści, która jest dość schematyczna i przewidywalna, oparta na klasycznych, kanonicznych wręcz regułach rządzących fantasy. Kolejna wariacja na temat predestynowanego do wielkich czynów bohatera, który, by spełnić pokładane w nim nadzieje, musi wykonać kolejne zadania i pokonać rzesze wrogów, a docelowo zło zagrażające całemu światu, w międzyczasie przechodząc przyspieszony kurs dojrzewania. Rażą też drewniane, nudne dialogi, które czyta się niczym nieudolne wprawki bardzo początkującego pisarza.

Również bohaterowie wydają się nieco papierowi, ich perypetie wciągają w minimalnym stopniu. Nikodemus zachowuje się dość infantylnie. Przekonany o swej doniosłej roli w historii będzie się przy niej upierał – jak dziecko właśnie, mimo wiedzy, jaką posiądzie, obrażony na cały świat, że śmiał go zwodzić. Przez większą część powieści daje się manipulować i dopiero w kulminacyjnym momencie wykazuje nieco więcej werwy, by w epilogu powrócić do postawy niemal biernej. Naiwny i łatwowierny, ma jednak przebłyski własnej inicjatywy, potrafi czasami być konsekwentny w swych działaniach, a momenty ironicznego samokrytycyzmu, choć nieliczne, niczym szczypta pieprzu czynią tego bohatera nie aż tak mdłym, jak się na początku wydawał. Jego mentor – magister Agwu Shannon to nieco ekscentryczne (dredy!) skrzyżowanie Gandalfa i profesora Dumbledore’a – w przeszłości wytrawny i charyzmatyczny mąż stanu, dotknięty klątwą, która pozbawiła go wzroku, pozornie zrezygnował z udziału w polityce, przedłożywszy nad nią karierę naukową. Będzie on dla Nikodemusa oparciem i przewodnikiem, gotowym do prawdziwego poświęcenia. Zaś druidka Deirdre, której wciąż przyjdzie wyciągać młodzieńca z rozlicznych tarapatów, jest dla niego zarówno źródłem fascynacji, jak i preceptorem w trudnej sztuce przetrwania. Kobieta to piękna i niebezpieczna, a zarazem tajemnicza – zmagająca się z własnymi wewnętrznymi demonami.

Tożsamość przeciwnika bohaterów ujawnia się dopiero w finale powieści, podczas końcowej walki, a i wówczas okazuje się, iż to tylko kolejny pionek w rozgrywce antagonisty właściwego, z którym przyjdzie im się dopiero zmierzyć w kolejnych tomach cyklu. Przez większą część fabuły ścierają się jedynie z ożywionymi magicznym słowem golemami, będącymi nośnikami świadomości swego twórcy. A ten nie jest do gruntu zły, jego postępowanie można logicznie wytłumaczyć, choć w nieco pokrętny sposób rozumianymi racjami.

Ciężko mi ocenić tę książkę. Najprościej byłoby wystawić dwie noty, odrębną za wykreowany w niej świat magii – i ta byłaby wysoka – oraz drugą, odnoszącą się do fabuły i postaci – o kilka punktów niższą. Może w kolejnych tomach ta dysproporcja się zmieni. Summa summarum Czaropis to powieść, którą szybko się czyta, lecz równie szybko o niej zapomina, pozostając z odczuciem, iż całkiem interesujący pomysł nie został należycie dopracowany.