Cuda się zdarzają :D
W działach: Takie tam o muzyce | Odsłony: 1[Uwaga, wpis jest relacją z koncertu Iced Earth i Saxon i jest bardzo nieobiektywny, pełen peanów tak ku jednym jak i drugim:P]
Są takie koncerty na które czeka się z olbrzymią niecierpliwością. Są takie koncerty, które wydają się być spełnieniem marzeń. Są koncerty przy których wszystko inne blednie i liczą się tylko one...
... często zdarza się jednak, że im bliżej takiego koncertu tym życie wymyśla coraz to nowe przeszkody. Jeszcze trochę i sam nie dotarłbym do Warszawy bo grypa i zatrucie trzymały mnie w łóżku dość mocno i jeszcze z piątku na sobotę byłem na wpół umarły. Jednak wola ujrzenia Icedów na żywca przezwyciężyła i schorowany, wsiadłem do pociągu i razem z bratem dojechałem do stolicy.
Po kilku godzinach szlajania się po mieście zawitaliśmy pod Stodołę gdzie powitała nas kolejka jak za PRL-u. Po przeszło 45 minutach czekania w końcu nadeszła chwila, że przekroczyliśmy bramy klubu, szybko załatwiliśmy sprawy z szatnią i inne duperele tak że nie zostało nam nic innego by udać się pod scenę, skąd już dolatywały dźwięki Sabbathów czy Demons & Wizards...
No i po kilku minutach, ostatnich poprawkach zaczęło się. Ciemno, wyczekiwanie i w końcu rozbrzmiały dźwięki akustyka i chórku. "In Sacred Flames" błyskawicznie przeszedł w "Behold the Wicked Child" który przyniósł pierwszą salwę aplauzu. Jak przyzwyczaili nas na obecnej trasie cały początek należał do dwóch ostatnich krążków, Matt od razu złapał dobry kontakt z publiką (chociażby podczas "Motivation of Man")a takie "Settian Massacre" na żywca zabrzmiał o wiele soczyściej i po prostu lepiej niż w wersji studyjnej. Po przystawkach nadszedł czas na danie główne - "Burning Times" wydatnie podniosło temperaturę a kolejny "Declatration Day" zabrzmiał doskonale (swoją drogą sam nie miałbym nic przeciwko temu, żeby jeszcze jeden kawałek z GB poleciał - ale to może przy kolejnej okazji i IE jako headlinerach ;-)). Późniejsza para z sagi o Spawnie, "Venegance is Mine" i "Violate" niemal doprowadziła do urwania przeze mnie głowy i zerwania strun głosowych (jeszcze Hunter i byłaby ekstaza :P). Kolejny żelazny punkt programu "Pure Evil" jak zawsze zostało wyśpiewane razem z Mattem. Chwilka wytchnienia przyszła podczas szczególnego dla Jona "Watching Over Me", które całą sala wyśpiewała wspólnie z grupą. Singiel z FA "Ten Thousand Strong" na żywo wyszedł o wiele żywiej niż można było się spodziewać. Im bliżej było końca tym szyja mocniej dawała o sobie znać i "Melancholy (Holy Martyr)" jeszcze przetrzymałem , ale kolejny kiler w postaci "My Own Savior" po prostu zmiótł. Skończyła się główna część koncertu. Światła zgasły ale w powietrzu jeszcze unosiła się magia. Na skandowane "Iced Iced!!" nadeszła szybka odpowiedź w postaci "Iced Earth", który ostatecznie zakończył występ amerykanów. Było cudnie (choć szkoda, że w setliście nie było niespodzianek i zmian -... dziwię się czemu ja narzekam jeszcze, przecież mój sen się spełnił :P). Matt wymiatał na wokalu, Jon i Troy na wiosłach cudowali, Freddie z basem latał gdzie się da a Brent na perce dawał z siebie wszystko pokazując klasę podczas momentu z dźwiękowymi problemami. Cuda się zdarzają i ten koncert takim cudem był :D
Uff, przez kolejne 20 minut można było nabrać nowych sił, wypić napój bogów i przygotować się na kolejne 90 minut magicznych dźwięków.
Saxon nie kazał długo na siebie czekać. Zaraz po zapadnięciu ciemności do naszych uszu zaczęły dobiegać pierwsze dźwięki Batalionów Stali - już wtedy wiedziałem, że występ brytów będzie niesamowity. Biff w doskonałej formie dał czadu a Nibbs od razu zaczął kręcić młynki, starając się być w każdym miejscu sceny. Zaraz po Batalionach przyszła kolej na "Heavy Metal Thunder" tłumnie odśpiewany z Biffem i kolejny kawałek z nowej płytki, doskonały i diablo energetyczny "Demon Sweeney Todd". Potem wcale nie było lżej - "Wichfinder General" i kolejny kiler z Labiryntu "Hellcat" nie dały chwili na wytchnienie. Następne "Red Star Falling" odebrano w sposób w jaki ten kawałek na to zasługuje a sam Biff doskonale zdawał sobie z tego sprawę. I jeśli ktoś chciałby zacząć narzekać, że mało klasyki było to niech poczeka. "Wheels of Steel", "Power and Glory", Crusader" przedzielone "The Letter/Valley of the King" (z nowej płytki nie można było wyciąć lepszego zestawu) rozbujały każdego. I właśnie w tym momencie, kiedy temperatura sięgała zenitu Biff powiedział, że było super, cześć i czołem... Tyle, że tłum pod sceną był rządny większej dawki muzyki. A jak się okazało, Saxoni również chcieli sobie jeszcze pograć - "Princess of the Night" i "Live to rock" na pierwszym bisie nie wystarczało i jak się okazało Biff razem z zespołem uraczyli nas jeszcze jednym ostatnim już (niestety :() bisem, "Denim & Leather", które zabrzmiało cudnie... Po ostatnich dźwiękach można mieć było nadzieję, że jeszcze jeden bisik się znajdzie, ale jednak do tego nie doszło...
Ponad 3 godziny soczystego heavy metalowego grania było cudownym przeżyciem, jednym z lepszych koncertów na jakich dane mi było być i jeśli tylko nadarzy się okazja by ponownie posłuchać Icedów bądź Saxonów to nie ma możliwości żebym nie skorzystał :-) Kto nie był niech żałuje bo naprawdę jest czego a kto był ten sam wie, że było świetnie i nie potrzebuje czytać kolejnych takich jak ta recenzji - to co zostało w nas jest najważniejsze!
PS Teraz tylko muszę dorwać zdjęcie na których jestem w tym małym tłumie otaczającym Biffa :P A basista Icedów to przezajedobry i w porządku koleś!
\m/
A tu szczypta tego, co działo się w Stodole :-)
Wielkie dzięki za dodanie tych filmików!