01-01-2012 00:01
Coś dobrego - The Thing 2011
Odsłony: 208
Uwielbiam horrory o grupie naukowców / badaczy / znajomych zamkniętych w odosobnionej placówce / biorących udział w wyprawie w odosobnione miejsce / odkrywających niespodziewane odkrycie, których atakują potwory z kosmosu / mutanci / zombie / wampiry / rekiny / cokolwiek. W sumie to mój ulubiony rodzaj horrorów - slashery, animal killery, creature horrory, zombie horrory, takie. Deep Blue Sea, Sanctum, The Descent, 30 Days of Night, The Mist, Anaconda, Jurrasic Park, Jaws, Aliens, żeby daleko nie sięgać. Zaliczyłabym tu nawet moje wsze-ukochane The Abyss, które buduje fantastyczny klimat strachu, napięcia i niewiadomej na podwodnej platformie wiertniczej. Uwielbiam emocje, które towarzyszą bohaterom próbującym zmagać się z niebezpieczeństwem i jednocześnie z własnym, buzującym od nerwów towarzystwem. Wysoko zatem ocenię nowe The Thing, które idealnie sprawdziło się jako horror science-fiction z obcym siejącym zamieszanie w szeregach odizolowanej bazy na Antarktydzie.
Dla jasności: akcja filmu rozgrywa się w norweskiej placówce na lodowym pustkowiu, gdzie odkryty zostaje statek pochodzenia pozaziemskiego wraz z zamrożoną istotą z kosmosu. Norwescy naukowcy zabierają się za badanie znaleziska, prosząc o pomoc amerykańską paleontolog, Kate Lloyd (Mary Elizabeth Winstead). Okazuje się jednak, że tajemniczy obcy nie tylko nie jest martwy, ale również zdolny do kopiowania otaczających go istot. Rozpoczyna się walka o przetrwanie, której finał znamy z klasycznego The Thing z 1982 roku.
Przed seansem obejrzałam pierwowzór, by odświeżyć sobie wydarzenia i wczuć się w klimat. Zależało mi też, by przypomnieć sobie oryginalną wersję zniszczonej norweskiej bazy i móc porównać ją do jej odpowiednika z prequela. Spotkałam się wcześniej z kilkoma opiniami, że odwzorowanie wydarzeń u Norwegów świetnie scala się z carpenterowskim oryginałem - i to całkowita prawda. To jednak tylko jeden z kilku plusów, jakie z czystym sumieniem naliczę temu filmowi.
The Thing 2011 od początku do końca trzyma poziom. Jest dokładnie tym, czego można się po nim spodziewać - horrorem science fiction, i to całkiem dobrym. Nie jestem zwolenniczką porównywania dwóch wersji (prawie) tego samego filmu stworzonych w odległości kilku dekad od siebie, więc z kontekście oryginału z Kurtem Russellem powiem tylko, by oryginał zostawić oryginałem. Prequel oferuje zaś pasujące dopełnienie układanki, skonstruowane przy pełnym użyciu nowoczesnych technik kinematografii i ze świadomym skinieniem w kierunku dawno, zdawałoby się, zapomnianej sztuki tworzenia trzymających w napięciu scen. Rozumiem przez to ni m niej, ni więcej, że zamiast pędzić z dynamicznie zmontowaną akcją, The Thing wie, w którym momencie przystanąć i pozwolić widzowi podenerwować się w oczekiwaniu. Bardzo mi takich przystanków brakuje w nowoczesnych horrorach, które próbują raczej szokować niż straszyć. Tutaj, gdzie trzeba, napięcie budowane jest stopniowo i z wyczuciem. Dzięki temu łatwo poczuć klimat odizolowanej placówki i wczuć się w sytuację uwięzionych w niej bohaterów.
Kolejnym dużym plusem jest odpowiednie tempo. Akcja nie rwie się do przodu, jakby nie mogła doczekać się pierwszego trupa i wielkiej finałowej jatki, a zamiast tego stopniowo odkrywa przed widzem swoje kolejne elementy.
Jak już wspomniałam, prequel scala wydarzenia z oryginałem, wprowadzając widzów w progi norweskiej bazy wraz z wszystkimi jej zagadkami: wielką bryłą lodu, wbitą w drzwi siekierą, spopielonym dwugłowym monstrem i innymi. Cieszy również występowanie konkretnych scen, które dosyć jednoznacznie przywołują na myśl obraz Carpentera. Dodaje to filmowi smaczku i w zgrabny sposób nawiązuje do swojego pierwowzoru, przy czym cały czas zachowuje własną świeżość.
Ową świeżość doskonale podkreślają też efekty specjalne. Bardzo mile mnie zaskoczyło, że spora część z nich została wykonana ręcznie. Z tego samego powodu jednak żałowałam, gdy na scenę wkraczała grafika komputerowa. Tutaj więc taki plus-minus, ale ostatecznie i CGI było na wysokim poziomie. Zresztą pozwoliło wykreować naprawdę paskudne widoki i znacznie mocniej podkreślić nieziemskość obcego.
Do plusów zaliczę również kreację Mary Elizabeth Winstead, która bardzo mi pasowała jako podejrzliwa i rezolutna Amerykanka, przez prawie nikogo nie traktowana poważnie. Sobie zaś zaliczę facepalma, kiedy nie rozpoznałam pana Eko aż do końcowych napisów ujawniających obsadę. A przez cały film drgał mi mój pajęczy zmysł...
Oczywiście, The Thing 2011 ma swoje wady. Przede wszystkim tam, gdzie nie buduje napięcia odpowiednio długimi przystankami, robi to przez jawne rozdzieranie kosmicie paszczy. Idealnie byłoby, gdyby zamiast pokazywać dokładną transformację, podrzucał tylko dźwięki i zostawiał resztę wyobraźni. W pewnych momentach wychodził ten nowoczesny trend do szokowania obrzydlistwem, który średnio mi się podoba. Odrobinę brakowało mi też większego skupienia na elemencie izolacji, odcięcia od świata i braku ratunku. Akcja koncentruje się bardziej wokół walki z obcym niż na psychice uwięzionych bohaterów. Nieufność i skakanie sobie do gardeł występowały, ale życzyłabym sobie ich nieco więcej.
Podsumowując, nowy The Thing spełnił moje oczekiwania, a w pewnych kwestiach nawet je przerósł. Szykowałam się na kolejny film z rzędu "grupa naukowców odkrywa", a dostałam obraz znacznie bardziej przemyślany i znacznie lepiej zrealizowany, w którym czuć ducha starych filmowych zagrywek. Właśnie za ten skok do przeszłości prequel ma u mnie solidne 8/10 :)
[Wpis oryginalnie opublikowany na domwiedzmy.blogspot.com]
Dla jasności: akcja filmu rozgrywa się w norweskiej placówce na lodowym pustkowiu, gdzie odkryty zostaje statek pochodzenia pozaziemskiego wraz z zamrożoną istotą z kosmosu. Norwescy naukowcy zabierają się za badanie znaleziska, prosząc o pomoc amerykańską paleontolog, Kate Lloyd (Mary Elizabeth Winstead). Okazuje się jednak, że tajemniczy obcy nie tylko nie jest martwy, ale również zdolny do kopiowania otaczających go istot. Rozpoczyna się walka o przetrwanie, której finał znamy z klasycznego The Thing z 1982 roku.
Przed seansem obejrzałam pierwowzór, by odświeżyć sobie wydarzenia i wczuć się w klimat. Zależało mi też, by przypomnieć sobie oryginalną wersję zniszczonej norweskiej bazy i móc porównać ją do jej odpowiednika z prequela. Spotkałam się wcześniej z kilkoma opiniami, że odwzorowanie wydarzeń u Norwegów świetnie scala się z carpenterowskim oryginałem - i to całkowita prawda. To jednak tylko jeden z kilku plusów, jakie z czystym sumieniem naliczę temu filmowi.
The Thing 2011 od początku do końca trzyma poziom. Jest dokładnie tym, czego można się po nim spodziewać - horrorem science fiction, i to całkiem dobrym. Nie jestem zwolenniczką porównywania dwóch wersji (prawie) tego samego filmu stworzonych w odległości kilku dekad od siebie, więc z kontekście oryginału z Kurtem Russellem powiem tylko, by oryginał zostawić oryginałem. Prequel oferuje zaś pasujące dopełnienie układanki, skonstruowane przy pełnym użyciu nowoczesnych technik kinematografii i ze świadomym skinieniem w kierunku dawno, zdawałoby się, zapomnianej sztuki tworzenia trzymających w napięciu scen. Rozumiem przez to ni m niej, ni więcej, że zamiast pędzić z dynamicznie zmontowaną akcją, The Thing wie, w którym momencie przystanąć i pozwolić widzowi podenerwować się w oczekiwaniu. Bardzo mi takich przystanków brakuje w nowoczesnych horrorach, które próbują raczej szokować niż straszyć. Tutaj, gdzie trzeba, napięcie budowane jest stopniowo i z wyczuciem. Dzięki temu łatwo poczuć klimat odizolowanej placówki i wczuć się w sytuację uwięzionych w niej bohaterów.
Kolejnym dużym plusem jest odpowiednie tempo. Akcja nie rwie się do przodu, jakby nie mogła doczekać się pierwszego trupa i wielkiej finałowej jatki, a zamiast tego stopniowo odkrywa przed widzem swoje kolejne elementy.
Jak już wspomniałam, prequel scala wydarzenia z oryginałem, wprowadzając widzów w progi norweskiej bazy wraz z wszystkimi jej zagadkami: wielką bryłą lodu, wbitą w drzwi siekierą, spopielonym dwugłowym monstrem i innymi. Cieszy również występowanie konkretnych scen, które dosyć jednoznacznie przywołują na myśl obraz Carpentera. Dodaje to filmowi smaczku i w zgrabny sposób nawiązuje do swojego pierwowzoru, przy czym cały czas zachowuje własną świeżość.
Ową świeżość doskonale podkreślają też efekty specjalne. Bardzo mile mnie zaskoczyło, że spora część z nich została wykonana ręcznie. Z tego samego powodu jednak żałowałam, gdy na scenę wkraczała grafika komputerowa. Tutaj więc taki plus-minus, ale ostatecznie i CGI było na wysokim poziomie. Zresztą pozwoliło wykreować naprawdę paskudne widoki i znacznie mocniej podkreślić nieziemskość obcego.
Do plusów zaliczę również kreację Mary Elizabeth Winstead, która bardzo mi pasowała jako podejrzliwa i rezolutna Amerykanka, przez prawie nikogo nie traktowana poważnie. Sobie zaś zaliczę facepalma, kiedy nie rozpoznałam pana Eko aż do końcowych napisów ujawniających obsadę. A przez cały film drgał mi mój pajęczy zmysł...
Oczywiście, The Thing 2011 ma swoje wady. Przede wszystkim tam, gdzie nie buduje napięcia odpowiednio długimi przystankami, robi to przez jawne rozdzieranie kosmicie paszczy. Idealnie byłoby, gdyby zamiast pokazywać dokładną transformację, podrzucał tylko dźwięki i zostawiał resztę wyobraźni. W pewnych momentach wychodził ten nowoczesny trend do szokowania obrzydlistwem, który średnio mi się podoba. Odrobinę brakowało mi też większego skupienia na elemencie izolacji, odcięcia od świata i braku ratunku. Akcja koncentruje się bardziej wokół walki z obcym niż na psychice uwięzionych bohaterów. Nieufność i skakanie sobie do gardeł występowały, ale życzyłabym sobie ich nieco więcej.
Podsumowując, nowy The Thing spełnił moje oczekiwania, a w pewnych kwestiach nawet je przerósł. Szykowałam się na kolejny film z rzędu "grupa naukowców odkrywa", a dostałam obraz znacznie bardziej przemyślany i znacznie lepiej zrealizowany, w którym czuć ducha starych filmowych zagrywek. Właśnie za ten skok do przeszłości prequel ma u mnie solidne 8/10 :)
[Wpis oryginalnie opublikowany na domwiedzmy.blogspot.com]