» Opowiadania » Córka sankarza – Alastair Reynolds

Córka sankarza – Alastair Reynolds


wersja do druku

(The Sledge-Maker's Daughter)

Redakcja: lemon
Ilustracje: Gea B. Richardson, T.M. Richardson
Tłumaczenie: AliceMadness

Córka sankarza – Alastair Reynolds

Zatrzymała się przed Mostem Dwudziestu Łuków i odłożyła na ziemię torby, dając rękom odpocząć od dźwigania dwóch świńskich łbów i wartych czterdzieści pensów woskowych świec. Kathrin poprawiła troki kapelusza, nasuwając go głębiej na czoło, by ochronić się przed palącym słońcem. Mimo że powietrze było jeszcze chłodne, słońce świeciło już mocnym blaskiem, podkreślając jej piegi.

Kathrin podniosła się, by ruszyć dalej, jednak ścisk w gardle kazał się zatrzymać. Do tej pory udawało się jej świadomie ignorować myśl o moście, jednak teraz, wobec jego nachalnej obecności, przestało być to możliwe. Jeśli nim nie przejdzie, czeka ją daleki marsz do Nowego Mostu, co oznaczałoby kontynuowanie wędrówki długo po zmroku.

– Córka sankarza! – dobiegł ją szorstki głos z drugiej strony drogi.

Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę

Kathrin odwróciła się gwałtownie. U wejścia, wycierając ręce w fartuch, stał mężczyzna. Miał rumianą, nieco małpią twarz, długie białe bokobrody i różowo błyszczącą łysinę.

– Córka Brendana Lyncha, czy nie tak?

Skinęła głową i przygryzła wargę w desperacji.

Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę

– Tak żem myślał. Nie zapomina się ładnej twarzy, o nie. – Mężczyzna kiwnął na nią, zapraszając do sklepu. – Chodźże tu, panienko. Mam coś dla twojego ojca.

– Tak, proszę pana?

– Myślałem, coby go nie odwiedzić poprzedniego tygodnia, ale robota zatrzymała mnie tutaj. – Skinął głową w kierunku wiszącego nad drzwiami, malowanego znaku. – Jestem Peter Rigby, kołodziej. A panna jesteś Kathrin, zgadza się?

Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę

– Pilno mi w drogę...

– A twój ojciec musi mieć dobre drewno, którego u mnie dostatek. Chodź no do środka, zamiast sterczeć tu jak zagłodzone pisklę. – Odwrócił się i zawołał na żonę, aby postawiła wodę na ogniu.

W końcu Kathrin niechętnie zebrała torby i poszła za Peterem w głąb warsztatu. Zdjęła kapelusz, mrużąc oczy w wypełnionym pyłem i zapachem kleju pomieszczeniu. Podłoga pokryta była strużynami drewna, gdzieniegdzie złotymi i delikatnymi, w innych miejscach ciemnymi i skurczonymi. Kociołki bulgotały na ogniu. Kawałki drewna nasiąkały parą, gnąc się lub przeciwnie, prostując. Jedna ściana obwieszona była błyszczącymi narzędziami, częściowo wykonanymi ze spadlin. Pod ścianą tłoczyły się czekające na szprychy i metalowe okucia koła. Gdyby zastąpić je płozami, Kathrin równie dobrze mogłaby znajdować się w warsztacie ojca, kiedy miał więcej pracy.

Peter wskazał stołek obok jednej z ław.

– Siadaj, panna i rozprostuj nogi. Mary da ci chleba z serem albo szynką, jak wolisz.

– To bardzo miłe, ale zwykle jem coś u Wdowy Grayling.

Peter uniósł brew. Stał z kciukami wsuniętymi za pas fartucha wydymającego się na jego sterczącym brzuchu, jakby dumnym ze swojej wielkości.

– Nie wiedziałem, że niesiesz to do wiedźmy.

– Zamawia zawsze dwa świńskie łby miesięcznie, no i świece. Kupuje tylko w Tarczy, nie w Mieście. Płaci za świnie cały rok z góry, dwadzieścia cztery funty.

– I nie boisz się jej?

– Nie mam powodu.

– Niektórzy by się z tobą nie zgodzili.

Kathrin pomyślała o tym, co często powtarzał jej ojciec.

– Są ludzie, którzy twierdzą, że szeryf potrafi latać, albo że kiedyś był taki most, który mrugał na przechodzących, jakby miał oczy. Albo że istniała droga, cała z żelaza, która biegła stąd aż do samego Londynu. Ojciec mówi, że nikt nie powinien bać się Wdowy Grayling.

– Nie boisz się, że zamieni cię w ropuchę?

– Ona nie rzuca uroków, tylko leczy ludzi.

– Kiedy ma na to ochotę. Z tego co słyszałem, potrafi odprawić z niczym nawet chorego i potrzebującego.

– Jeśli pomaga chociaż niektórym, to i tak lepsze niż nic, prawda?

– Ja tam nie wiem. – Kathrin widziała, że Peter się z nią nie zgadza, ale nie był na nią zły. – A co mówi twój ojciec o tym, że odwiedzasz wiedźmę?

– Nie ma nic przeciwko.

– Naprawdę? – zapytał zaciekawiony Peter.

– Kiedy był mały, tata rozciął sobie rękę kawałkiem spadliny, którą znalazł w śniegu. Poszedł z tym do Wdowy Grayling i ona go wyleczyła, zawiązując mu na ramieniu węgorza. Nie chciała za to żadnej zapłaty oprócz tego kawałka spadliny.

– Czy twój ojciec wierzy, że można wyleczyć ranę kawałkiem ryby?

– Mówi, że uwierzy we wszystko, o ile to działa.

– Mądry ten Brendan, swój chłop, nie ma co. A, byłbym zapomniał. – Peter wychylił się, zamieszał w jednym z bulgoczących kociołków i wybrał kilka leżących gdzieś kawałków odpiłowanego drewna. – Ścinki – wyjaśnił Kathrin. – Ale to dobre, suche drewno bukowe, nigdy się nie wypaczy. Mi niepotrzebne, ale twój ojciec na pewno je wykorzysta. Powiedz mu, że jak chce, to mam tego więcej.

– Dziękuję – odparła w wahaniem Kathrin. – Ale nie wiem, czy dam radę donieść to wszystko do domu.

– Na pewno nie razem z tymi świńskimi łbami. Ale możesz po nie wstąpić, jak będziesz wracała.

– Tylko że ja nie będę wracała przez rzekę – powiedziała Kathrin. – Przejdę wzdłuż brzegu i wsiądę na barkę w Jarrow.

Peter wyglądał na zdumionego.

– Dlaczego chcesz płacić za przeprawę, kiedy możesz przekroczyć rzekę tutaj?

Kathrin wzruszyła niedbale ramionami.

– Musze odwiedzić kogoś w Jarrow, rozliczyć się z długu.

– Więc najlepiej będzie, jak zabierzesz to drewno teraz – odparł Peter.

Mary weszła do warsztatu, niosąc przed sobą drewnianą tacę wypełnioną szynką i chlebem. Kobieta była tak okrągła i rumiana jak jej mąż, tylko niższa. W lot złapała cały sens rozmowy.

– Nie bądź osłem, Peter. Dziewczyna przecież nie poniesie tego drewna i swoich tobołków na raz. Jeśli nie wraca tą drogą, to musi po prostu rzec słowo ojcu, że jest tu dla niego drewno, jeśli chce. – Potrząsnęła z politowaniem głową, patrząc na Kathrin. – Co on sobie myśli, że jesteś jucznym mułem?

– Powiem ojcu o drewnie – odparła.

– Suszony buk – podkreślił Peter. – Pamiętaj.

– Obiecuję.

Mary namawiała ją, żeby zabrała ze sobą trochę chleba i mięsa, mimo że Kathrin powtarzała, że naje się u Wdowy Grayling.

– Zabierz to i tak – powiedziała Mary. – Nigdy nie wiesz, czy nie zgłodniejesz po drodze do domu. Jesteś pewna, że nie będziesz wracać naszą drogą?

– Lepiej nie.

Po chwili krępującej ciszy odezwał się Peter:

– Jest jeszcze jedna rzecz, którą musisz przekazać ojcu. Powiedz mu, że nie wezmę w tym roku nowych sań.

– Peter – wtrąciła Mary. – Obiecałeś!

– Powiedziałem, że pewnie będę chciał nowe, ale się pomyliłem. – Peter wyglądał na zawstydzonego. – To wina Brendana, nie moja! Gdyby robił gorsze sanie, musiałbym kupić teraz nowe.

– Powiem mu – odparła Kathrin.

– Czy twój ojciec ma robotę? – spytała Mary.

– Ano – odpowiedziała w nadziei, że żona kołodzieja nie będzie drążyć tematu.

– Pewnikiem ma robotę! – wtrącił się Peter, sięgając po kawałek chleba. – Ludziska nie przestaną potrzebować sań tylko dlatego, że Wielka Zima trochę odpuściła. Tak samo jak nie przestali potrzebować kół, kiedy zima była najgłębsza. Dalej jest zimno przez całe pół roku!

Kathrin otworzyła usta. Miała zamiar powiedzieć Peterowi, że może sam przekazać wiadomość jej ojcu, ponieważ ten pracował teraz niecałe pięć minut spacerem od warsztatu kołodzieja. Peter najwyraźniej nie wiedział, że jej ojciec opuścił wioskę, zostawiając swój warsztat pusty w cieplejszych miesiącach. Zaraz jednak zdała sobie sprawę, że ojciec wstydziłby się, gdyby powiedziała tutaj o jego obecnym fachu. Najlepiej było nic nie mówić.

– Kathrin? – zapytał Peter.

– Czas już na mnie. Dziękuję za jedzenie i propozycję z tym drewnem.

– Przekaż ojcu nasze pozdrowienia – poprosiła Mary.

– Tak zrobię.

– Niech Bóg będzie z tobą. Uważaj na brzękaczy.

– Zanim pójdziesz – zaczął nagle Peter, jakby ta myśl dopiero przyszła mu do głowy – pozwól, że coś ci powiem. Mówisz o tych ludziskach, co wierzą, że szeryf umie latać, tak jakby wierzyli w bzdury jak żelazna droga i mrugający most. Nie wiem nic o tych rzeczach, ale kiedy byłem mały, spotkałem kogoś, kto widział latającą machinę szeryfa. Mój dziadek często o niej mówił. Kręciło się, niby taki młyn zrobiony z metalu. Widział to jako dziecko, niosło szeryfa i jego ludzi nad ziemią szybciej niż jaki ptak.

– Jeśli szeryf mógł latać, czemu teraz jeździ konną bryczką?

– Bo ta maszyna rozbiła się o ziemię i nikt, żaden rzemieślnik nie mógł sprawić, żeby poleciała znowu. To była rzecz ze starego świata, rozumiesz, jeszcze sprzed Wielkiej Zimy. Może ten twój mrugający most i żelazna droga to też rzeczy ze starego świata. Zbyt łatwo wyśmiewamy, zupełnie jakbyśmy rozumieli wszystko na tym świecie, a nasi przodkowie nie rozumieli nic.

– Ale skoro mam wierzyć w pewne rzeczy – rzekła Kathrin – to dlaczego nie wierzyć w inne? Jeśli szeryf naprawdę umie latać, to dlaczego brzękacze nie porwali mnie jeszcze w nocy z łóżka?

– Brzękacze to historia dla dzieci, żeby je powstrzymać przed szkodą – dodał Peter z rezygnacją. – Ile panna ma lat?

– Szesnaście – odpowiedziała Kathrin.

– Ja mówię o czymś, co można było zobaczyć w świetle dnia, a nie o strachach na pędraki.

– Ale ludzie też twierdzą, że widzieli brzękaczy. Istoty zrobione z blachy i kół zębatych, jak wnętrze zegara.

– Niektórych za bardzo straszyli za dziecka. – Peter pokręcił głową. – Nic innego. Ale szeryf jest prawdziwy i kiedyś mógł latać. To święta prawda.

***

Zanim dotarła do Mostu Dwudziestu Łuków, ręce znowu paliły ją żywym ogniem. Naciągnęła na dłonie rękawy swetra. Kawki i wrony kołowały nad nią z wrzaskiem. Mewy ucztowały na śmieciach zaplątanych w filarach mostu albo dziobały ohydne resztki na drodze, przegapione przez zbieraczy kału. Jakiś chłopiec wybuchnął śmiechem, kiedy Kathrin potknęła się na koleinach wyżłobionych przez setki furmanek wjeżdżających na most. Wysyczała ku niemu przekleństwo, ale teraz pojazdy znakomicie nadawały się do jej celu. Czaiła się przy wjeździe, dopóki nie zobaczyła turkoczącego ciężkiego wozu, załadowanego po brzegi beczkami piwa z Browaru Niebieskiej Gwiazdy i ciągniętego przez cztery prychające konie robocze. Na koźle siedział znudzony woźnica, tak szczelnie opatulony skórzanym płaszczem, jakby Wielka Zima nadal trzymała kraj w lodowym uścisku.

Kathrin zaczęła iść w momencie, w którym wóz przetaczał się obok niej, używając go jako zasłony. Pomiędzy chwiejącymi się beczkami piwa mogła zobaczyć rusztowanie podtrzymujące łuk mostu, jako że w tym miejscu nie zasłaniał go żaden budynek. Kilkunastu robotników, wliczając w to kilku majstrów w fartuchach, stało na rusztowaniu, patrząc na pracujących poniżej. Niektórzy trzymali piony, krótkie linki z obciążnikiem przywiązanym do jednego końca, mające sprawdzać nachylenie ścian. Jeden z nich miał nawet mały, czarny drążek, który rozbłyskał czerwienią na końcu, kiedy trzeba było przesunąć jakiś ciężar. Garreta, z powodu którego nie chciała tędy iść, nie było nigdzie w pobliżu. Kathrin miała nadzieję, że siedzi gdzieś pod mostem, dręcząc robotników. Była pewna, że jej ojciec też się tam znajduje, rozstawiany po kątach, gryzący się w język, żeby nie odpysknąć. Wytrzymywał krzyki, wytrzymywał zmuszanie do traktowania drewna w sposób niegodny rzemieślnika, ponieważ był to jedyny sposób, w jaki mógł wyżywić i utrzymać siebie i córkę. I nigdy, ale to nigdy nie patrzył Garretowi Kinnearowi prosto w oczy.

Kathrin rozluźniła się trochę, kiedy wóz dotarł do lekkiego wzniesienia na środkowych łukach mostu. Plac budowy, gdzie najłatwiej było spotkać Garreta, był już daleko za nią. Orientowała się w drodze po mijanych piwiarniach. Zostawiła już za sobą nowo odmalowaną Gospodę Na Moście i zamkniętą na głucho Pod Spowiednikiem Bożym. Z otwartych drzwi Pod Tańczącą Pandą wylewała się muzyka: jakaś stara ludowa piosenka grana na skrzypcach, z bezsensownym tekstem o chorowitych kiełbaskach.

Przed nią widać już było Skrzydlatego Człowieka, z dziwnym znakiem przed wejściem, przedstawiającym złowieszczo wyglądającą postać wznoszącą się nad szczyt wzgórza. Kiedy ją minie, powinna być już bezpieczna.

Wtedy właśnie wóz trafił na wystający kawałek bruku, a przednie prawe koło wypadło z osi i potoczyło się dalej. Wóz przechylił się na bok, posyłając na ziemię beczki z piwem. Kathrin odskoczyła, kiedy jedna z beczek nie wytrzymała ciśnienia i rozszczelniła się z głośnym sykiem, zalewając cały trakt musującą zawartością barwy szczyn. Woźnica wypluł prymkę tłustego tytoniu i zaczął gramolić się z kozła z twarzą wyrażającą niewzruszoną rezygnację, zupełnie jakby takich wypadków należało spodziewać się codziennie. Kathrin zauważyła, że szepnął coś w języku zwierząt jednemu z koni, który natychmiast się uspokoił.

Wiedziała, że nie ma wyboru i musi iść dalej. Nie zdążyła jednak zrobić nawet kilku kroków, szybszych i bardziej nerwowych, kiedy zobaczyła Garreta Kinneara. Wychodził właśnie ze Skrzydlatego Człowieka.

Uśmiechnął się.

– Śpieszysz się gdzie czy co?

Kathrin chwyciła mocniej torby, jakby miała zamiar użyć ich w charakterze broni. Zdecydowała, że nie powie ani słowa, ani nawet nie zasygnalizuje, że w ogóle go zauważyła, mimo że ich oczy spotkały się już na pełną napięcia chwilę.

– Robi się z ciebie silna dziewucha, Kathrin Lynch.

Ruszyła dalej, a każdy krok wydawał się zajmować wieczność. Jaka była głupia, żeby iść Mostem Dwudziestu Łuków, kiedy przejście do dalszego brodu zajęłoby jej jedynie godzinę dłużej. Nie powinna pozwolić Peterowi opóźnić jej swoimi dobrymi intencjami.

– Pomóc ci z tymi torbami?

Kątem oka zobaczyła, że ruszył się z wejścia do baru, podciągając wyżej pokryte błotem robocze spodnie. Garret Kinnear był chudy jak tyczka, sama skóra i kości, ale dużo silniejszy niż się wydawało.

Potarł dłonią ostry, niezarośnięty podbródek. Miał długie ciemne włosy koloru pomyj.

– Idź sobie – wysyczała, nienawidząc się już w tej chwili.

– Ja tylko chciałem pogadać.

Kathrin przyśpieszyła, rozglądając się nerwowo na boki. Nagle most wydawał się zupełnie pusty.

Domy i sklepy, które miała przed sobą, były ciche i pozamykane. Wielu ludzi kręciło się jeszcze przy uszkodzonym wozie z piwem, ale nikt nie zwracał uwagi na to, co dzieje się w dalszej części mostu.

– Zostaw mnie – powiedziała Kathrin.

Szedł teraz obok niej.

– Czemu tak nieładnie się do mnie odzywasz, Kathrin Lynch? Szczególnie po tym, jak zaoferowałem ci pomoc z tymi torbami. Co ty w ogóle w nich niesiesz?

– Nie twoja sprawa.

– A, to już sam ocenię.

Zanim mogła cokolwiek zrobić, wyrwał jej torbę z lewej ręki.

Zajrzał do środka, marszcząc brwi.

– Przyszłaś z tym aż od przeprawy w Jarrow?

– Oddawaj.

Sięgnęła po torbę, ale trzymał ją poza jej zasięgiem, uśmiechając się okrutnie.

– To moje.

– Ile może być warta świńska głowa?

– Ty mi powiedz. Jest tylko jedna świnia w tej okolicy.

Minęli już młyn opodal Skrzydlatego Człowieka. Między nim a następnym budynkiem, sześciopiętrowym domem, ziała przerwa będąca zapewne kiedyś miejscem jakiejś niesamowicie wąskiej budowli. Garret skręcił w ten zaułek, cały czas niosąc torbę Kathrin. Dotarł już do barierki na skraju mostu i patrzył w dół. Pogmerał w torbie i wyjął świńską głowę. Kathrin zawahała się przy wejściu do zaułka, patrząc na Garreta trzymającego łeb nad taflą wzburzonej wody.

– Możesz sobie zabrać swoją świnię. Musisz tylko podejść odrobinkę bliżej.

– Żebyś mógł zrobić to samo, co ostatnio?

– Nie pamiętam żadnych zażaleń. – Puścił głowę, ale zaraz potem złapał ją znowu.

Kathrin miała serce w gardle.

– Wiesz, że nie mogłam narzekać.

– Niewysoka to cena za głowę świni, nie uważasz? – Wolną ręką pogmerał przy spodniach i wyciągnął wyglądającego jak blady robak fiuta. – Zrobiłaś to wcześniej i jakoś nie umarłaś. Dlaczego nie chcesz znowu? Nie będę cię więcej niepokoił.

Obserwowała, jak fiut sztywnieje mu w dłoni.

– Ostatnio mówiłeś to samo.

– No, ale tym razem to już naprawdę. Podejdź no tu, Kathrin. Bądź grzeczna, a będziesz miała swoją świnię z powrotem.

Kathrin obejrzała się przez ramię. Na moście nie było nikogo, kto mógłby im przeszkodzić. Wóz z piwem zablokował cały ruch z północy, a nic nie nadjeżdżało z południa.

– Proszę – powiedziała.

– Tylko ten jeden raz – zapewnił Garret. – I decyduj się prędko, dziewczyno. Ta świnia robi się okropnie ciężka.

***

Kathrin stała w oświetlonej płomieniami świec kuchni z jednym zakurzonym okienkiem. Stara kobieta odwróciła się do niej plecami, doglądając węgli palących się w małym czarnym piecyku. Mieszała i przekładała opał tak długo, aż ogień nie zaczął syczeć jak kot.

– Przyszłaś tu aż z przejścia w Jarrow? – spytała.

– Tak – potwierdziła Kathrin. Pokój pachniał dymem.

– To bardzo daleko, a już na pewno za daleko dla szesnastoletniej panny. Powinnam porozmawiać z twoim ojcem. Słyszałam, że pracuje na Moście Dwudziestu Łuków.

Kathrin przestąpiła z nogi na nogę.

– Nie przeszkadza mi chodzenie pieszo. Pogoda jest znośna.

– Tak mówią. Mimo wszystko, wieczory nadal są zimne, a w takiej odległości od Jarrow szwendają się osobniki, których na pewno nie chciałabyś spotkać.

– Będę w domu, zanim zrobi się ciemno – zapewniła Kathrin z nieco wymuszonym optymizmem. Oczywiście, że nie będzie, szczególnie jeśli zboczy z drogi, by uniknąć Garreta Kinneara. Znał drogę, którą zwykle wracała do domu, a jakakolwiek zmiana trasy oznaczała dużo dłuższą wędrówkę.

– Jesteś pewna?

– Nie muszę iść już do nikogo innego. Ruszam stąd prosto do domu.

Kathrin wyciągnęła w jej stronę ostatnią torbę. Starsza kobieta odwróciła się od pieca i wytarła dłonie w fartuch.

– Połóż to na stole, dobrze?

Kathrin odłożyła torbę.

– Jedna głowa świni i dwadzieścia świec, tak jak pani prosiła – rzekła pogodnie.

Wdowa Grayling pokuśtykała do stołu, wspierając się na lasce. Otworzyła torbę i rzuciła okiem najpierw na głowę, a potem na Kathrin. Położyła jedyny łeb na stole w taki sposób, że jego małe, czarne oczka zdawały się spoglądać na dziewczynę z rozbawieniem.

– To dobry łeb – powiedziała wdowa. – Ale powinny być dwa.

– Czy poradzi sobie pani z jednym do mojej następnej wizyty? Wtedy przyniosę trzy.

– Dam radę, jeśli muszę. Był jakiś problem z rzeźnikiem w Tarczy?

Kathrin zastawiała się, czy nie udawać głupiej i stwierdzić, że nie ma pojęcia, jak tylko jedna głowa znalazła się w jej torbie. Znała jednak Wdowę Grayling zbyt dobrze.

– Czy mogę usiąść?

– Oczywiście. – Kobieta pokuśtykała dookoła stołu i wyciągnęła spod niego jeden z powykrzywianych zydli. – Wszystko w porządku, dziewczyno?

Kathrin opadła na stołek.

– Ktoś zabrał mi drugą torbę – odpowiedziała cicho.

– Kto?

– Ktoś na moście.

– Dzieci?

– Mężczyzna.

Wdowa Grayling pokiwała powoli głową, tak jakby odpowiedź Kathrin jedynie potwierdziła jej dawne przypuszczenia.

– Chłopak Thomasa Kinneara, prawda?

– Skąd pani wie?

– Żyję już dość długo, by rozpoznawać takich ludzi. Garret Kinnear to śmieć. Ale nikt nie śmie go tknąć, bo wszyscy boją się jego ojca. Nawet szeryf kłania się w pas Thomasowi Kinnearowi. Zgwałcił cię?

– Nie, ale chciał, żebym zrobiła coś prawie tak samo okropnego.

– I udało mu się?

Kathrin uciekła spojrzeniem w bok.

– Nie tym razem.

Wdowa Grayling zamknęła oczy. Sięgnęła przez stół i ścisnęła dłoń Kathrin.

– A kiedy?

– Trzy miesiące temu, kiedy jeszcze śnieg leżał na ziemi. Musiałam sama przejść przez most. Było później niż zwykle i na moście nie było żadnych ludzi. Słyszałam już o Garrecie, ale zawsze udawało mi się trzymać z daleka. Myślałam, że tym razem też mi się poszczęści. – Kathrin odwróciła się w kierunku wdowy. – Złapał mnie i zabrał do jednego z młynów. Koła były w ruchu, ale w środku nie było żywej duszy. Szarpałam się, ale położył mi dłoń na ustach i kazał być cicho.

– Przez wzgląd na twojego ojca.

– Gdybym robiła problemy, Garret powiedziałby swojemu ojcu coś o moim. Powiedziałby, że złapał go na spaniu w pracy albo na kradzieży gwoździ, albo pijanego.

– Garret cię o tym zapewnił?

– Powiedział, że życie i tak musi być ciężkie dla córki sankarza w czasach, kiedy nikt już nie potrzebuje sań. I że będzie jeszcze cięższe, kiedy mój ojciec straci pracę.

– Tutaj akurat miał słuszność – westchnęła wdowa. – To bardzo dzielnie z twojej strony, że nikomu nic nie powiedziałaś. Ale problemy się nie skończyły, prawda? Nie możesz unikać Garreta do końca życia.

– Mogę chodzić innym mostem.

– Teraz, kiedy ma cię na oku, to już bez znaczenia.

Kathrin spuściła wzrok.

– W takim razie już wygrał.

– Nie, tylko tak mu się wydaje.

Nagle wdowa podniosła się z krzesła.

– Jak długo się znamy, moja droga?

– Odkąd byłam małym dzieckiem.

– A czy przez ten czas postarzałam się w twoich oczach?

– Wdowo Grayling, w moich oczach zawsze była pani starszą kobietą.

– Stara kobieta. Wiedźma ze wzgórza.

– Są dobre i złe wiedźmy – zauważyła Kathrin.

– I są jeszcze szalone stare kobiety, które nie należą do żadnej z tych kategorii. Poczekaj chwilę.

Wdowa Grayling przeszła do drugiego pomieszczenia, schylając się pod niemożliwie niską powałą. Kathrin usłyszała ocieranie drewna o drewno, jak przy otwieraniu szuflady. Wdowa wróciła, trzymając w dłoniach jakiś przedmiot owinięty czerwoną bawełną. Położyła go na stole. Wnioskując po odgłosie, jaki przy tym wydał, musiał być dość ciężki.

– Kiedyś byłam podobna do ciebie. Dorastałam niedaleko przeprawy, w najcięższych, najzimniejszych latach Wielkiej Zimy.

– Jak dawno temu?

– Szeryfem był wtedy William Wypytywacz. Nigdy o nim nie słyszałaś. – Wdowa Grayling usiadła na swoim krześle i rozpakowała czerwone zawiniątko.

Kathrin nie była do końca pewna, co widzi. Na stole leżała gruba, pozbawiona ozdób bransoleta z matowego metalu przypominającego cynę. Obok leżało coś w rodzaju ułamanej rękojeści miecza z łukowatą osłoną na dłoń. Trzon był ozdobiony wzorem przecinających się linii. Przedmiot był wykonany z tego samego matowego metalu.

– Weź to – rzekła wdowa.

Kathrin sięgnęła i ostrożnie zacisnęła dłoń na kreskowanej rękojeści. Wydawała się twarda, zimna i zupełnie niedostosowana do ręki. Podniosła ją ze stołu, czując jej wagę.

– Co to jest, wdowo?

– Jest twoje. To rzecz, którą mam już od bardzo dawna, ale teraz czas już, by zmieniła właściciela.

Kathrin nie wiedziała, co powiedzieć. Prezent to prezent, ale ani jej, ani jej ojcu nie przyda się coś tak brzydkiego i do tego wyraźnie uszkodzonego, chyba że sprzedadzą to handlarzowi złomem.

– Co stało się z mieczem?

– Nigdy nie było żadnego miecza. To jest całość.

– Nie rozumiem, czemu to ma służyć.

– Zrozumiesz, w swoim czasie. Mam zamiar złożyć na twoje barki dużą odpowiedzialność. Już dawno myślałam, że powinnaś to być właśnie ty, ale chciałam poczekać, aż będziesz starsza i silniejsza. Jednak to, co stało się dzisiaj, nie zostawiło mi wyboru. Jestem stara i coraz słabsza. Czekanie do następnego roku byłoby błędem.

– Dalej nie rozumiem.

– Weź bransoletę. Załóż ją.

Kathrin spełniła polecenie. Bransoleta zamykana była na solidny zawias, jak kajdany. Kiedy zapięła ją na dłoni, łączenie metalu było prawie niewidoczne. Zmyślna rzecz, niewątpliwie, ale nadal ciężka, martwa i bezużyteczna jak ten zepsuty miecz.

Kathrin starała się zachować neutralny wyraz twarzy, ale w jej duszy kiełkowało przekonanie, że wdowa była faktycznie tak szalona, jak mówili ludzie.

– Dziękuję – powiedziała z największa dozą szczerości, na jaką było ją stać.

– A teraz posłuchaj. Przechodziłaś dzisiaj przez most. Na pewno mijałaś gospodę znaną jako Skrzydlaty Człowiek.

– To właśnie tam dopadł mnie Garret.

– Czy kiedykolwiek zastanawiałaś się, skąd wzięła się ta nazwa?

– Tata kiedyś mi powiedział. Gospoda zyskała nazwę od metalowej figury, która stała na wzgórzu na wschodzie, przy trakcie do Durham.

– A czy ojciec wyjaśnił ci pochodzenie tamtej figury?

– Powiedział, że ludzie mówili, że to pamiątka jeszcze z czasów przed Wielką Zimą. Inni, że to szeryf ją tam postawił. A jeszcze inni... – Kathrin zamilkła.

– Tak?

– To głupie, ale mówili, że prawdziwy Skrzydlaty Człowiek przybył kiedyś z nieba.

– A czy twój ojciec w to wierzy?

– Nie bardzo.

– I miał rację. Figura była tam naprawdę przed Wielką Zimą, ale potem ludzie ją obalili. Nie chodziło jednak o uhonorowanie szeryfa ani o pamiątkę po prawdziwym Skrzydlatym Człowieku. – Wdowa spojrzała na nią bardzo uważnie. – Ale Skrzydlaty Człowiek też jest prawdziwy. Ja wiem, co się stało naprawdę, Kathrin. Byłam tam i widziałam tę rzeźbę na własne oczy. I na własne oczy widziałam też, jak Skrzydlaty Człowiek spadł z nieba. Byłam przy tym.

Kathrin pokręciła się niespokojnie na stołku. Zaczynała czuć się nieswojo.

– Mój tata twierdzi, że ludzie mówili o Skrzydlatym Człowieku już od setek lat.

– To prawda.

– Więc nie mogło pani tam być, Wdowo Grayling.

– Bo jeśli to widziałam, to powinnam już dawno leżeć w grobie? To prawda. Zgodnie z naturą już dawno powinnam. Urodziłam się trzysta lat temu, Kathrin. Jestem wdową od ponad dwustu lat, choć nie zawsze mianowałam się tym samym nazwiskiem. Przenoszę się od wioski do wioski, żeby uniknąć ludzkich podejrzeń. Znalazłam Skrzydlatego Człowieka, kiedy miałam tylko szesnaście lat, tyle co ty.

Kathrin uśmiechnęła się sztywno.

– Chcę pani wierzyć.

– Wkrótce uwierzysz. Już mówiłam, że było to w najgorszym, najcięższym okresie Wielkiej Zimy. Słońce było tylko zimnym, szarym okręgiem na niebie, zupełnie jakby ono też było z lodu. Pokrywa na rzece nie topniała całymi latami. Lodowe Targowisko trwało niemal przez cały rok i w niczym nie przypominało tego smutnego widowiska, które znasz. Było dziesięć razy większe, wielkie jak całe miasto postawione na zamarzniętej rzece. Miało ulice i aleje, całe dzielnice powstawały na jego terenie. Namioty i stoiska, wszędzie sprzedawano sanie i łyżwy. Były wyścigi, zawody kuglarskie, sztuczne ognie, widowiska i nawet prasy drukujące gazety i pamiątkowe karty z Lodowego Targowiska. Ludzie wędrowali mile, żeby to zobaczyć, Kathrin. Niektórzy nawet z tak dalekich stron jak Carlisle czy York.

– Czy targ im się nie nudził, skoro był tam cały czas?

– Ciągle się zmieniał. Co kilka miesięcy pojawiało się coś nowego. Kiedy ludzie zaczynali gadać o jakichś nowych dziwach, każdy w te pędy ciągnął na Targowisko. A dziwów nigdy nie brakowało, nawet jeśli to, co zobaczyłaś na miejscu, nie było tym, dla czego wyruszałaś z domu. Rzeczy spadały z nieba dużo częściej niż teraz. Żywy człowiek spadający z nieba był oczywiście czymś niezwykłym, ale inne rzeczy pojawiały się co rusz. Ludzie dowiadywali się jakoś o nich i ścigali, byle być pierwszym na miejscu. Na ogół znajdowali tylko gorące kawałki metalu, całe pogięte i miękkie jak roztopiony cukier.

– Spadliny – rzekła Kathrin. – Do niczego nieprzydatne kawałki metalu, no chyba, że jest się rzeźnikiem albo balwierzem.

– Nieprzydatne tylko dlatego, że nie umiemy rozpalić ognia tak gorącego, by dało się ten metal kształtować jak żelazo czy miedź. Kiedyś umieliśmy. Ale jeśli udało ci się znaleźć spadlinę o ostrym brzegu, miałaś narzędzie, które mogło przeciąć wszystko. Najlepsze noże chirurgów były właśnie ze spadliny.

– Niektórzy twierdzą, że spadliny należą do brzękaczy i każdy, kto je zbiera, będzie przeklęty.

– Och, jestem pewna, że szeryf chce, żeby ludzie właśnie tak myśleli. Uważasz, że brzękaczy obchodzi, co się dzieje z ich metalem?

– Nie obchodzi ich, bo nie są prawdziwi.

– Też tak kiedyś myślałam. A potem stało się coś, co kazało mi zmienić zdanie.

– Gdy trafiła pani na Skrzydlatego Człowieka, jak sądzę?

– Nawet wcześniej. Miałam jakieś trzynaście lat. To się wydarzyło w namiocie na Lodowym Targowisku.

Była tam skrzynka, w której przechowywano dłoń zrobioną z metalu, którą ludzie znaleźli w spadlinach koło Wallsend.

– Metalowa rękawica, kawałek zbroi.

– Nie wydaje mi się. Była odłamana w nadgarstku, ale znać było, że to, co ją nosiło, również było metalowe. W środku miała metalowe kości i metalowe mięśnie. Nie trybiki czy sprężyny, jak zegarek albo nakręcana zabawka. Coś dużo bardziej skomplikowanego, delikatnego. Nie sądzę, żeby człowiek był w stanie zrobić coś takiego. Ale to nie mógł być kawałek brzękacza, który spadł z nieba.

– Dlaczego? – spytała Kathrin tonem kogoś, kto zgadza się wziąć udział w absurdalnej, ale zabawnej grze.

– Mówiło się, że ludzie szeryfa znaleźli kiedyś głowę, normalną głowę z kości i skóry, całą spaloną, która miała na nosie okulary. Szkło w tych okularach było czarne jak węgiel, ale kiedy szeryf miał je na nosie, mógł widzieć w nocy niczym wilk. A jeszcze innego razu jego ludzie znaleźli kawałek szaty, która zmieniała kolor w zależności od tego, na czym ją położono. Zmieniała kolor tak, że ledwo było ją widać. Nie było jej tyle, żeby uszyć cały strój, ale wyobraź sobie, jak użyteczna mogła być dla szpiegów szeryfa.

– Na pewno chcieli pierwsi dopaść Skrzydlatego Człowieka.

Wdowa Grayling pokiwała głową.

– Miałam szczęście, że to mnie się udało. Kiedy spadł, byłam na trakcie do Durham, prowadziłam muła. Widzisz, wtedy prawo mówiło, że jeśli dotkniesz czegoś, co spadło na ziemię szeryfa, twoja głowa rychło zawiśnie na moście, nabita na włócznię. A szczególnie, jeśli tym czymś będzie spadlina. Wszyscy jednak wiedzieli, że szeryf nie może być we wszystkich miejscach naraz, nawet jeśli lata tą swoją maszyną. Widzisz więc, że mogłam podjąć to ryzyko, i podjęłam, a kiedy dobiegłam do Skrzydlatego Człowieka, ten nadal żył.

– To był prawdziwy człowiek?

– Był stworzeniem z krwi i kości, nie brzękaczem, ale wyglądał jak żaden inny człowiek na tym świecie. Był poobijany i połamany, jak zabawka, która wpadła pod koła wozu. Kiedy go znalazłam, był w zbroi, tak nagrzanej, że topiła z sykiem śnieg, w którym leżał.

Widziałam tylko twarz. Obok jego głowy leżała złota maska. Resztę ciała miał zakrytą metalem, połączonym razem skomplikowanymi zawiasami. Jego zbroja była srebrna, a w niektórych miejscach, tam gdzie go przypalono, czarna. Ramiona to były metalowe skrzydła, szerokie i długie jak cały trakt, gdyby tylko nie były połamane. Zamiast nóg miał długi ogon, z czymś w rodzaju płetwy na końcu. Podeszłam bliżej, ostrożnie, rozglądając się dookoła za maszyną szeryfa. Bałam się, ale kiedy zobaczyłam jego twarz, myślałam tylko o tym, jak mogę mu ulżyć. Umierał, wiedziałam to na pewno, bo miał taką minę, jak konający ludzie, których szeryf nabijał na pal.

– Rozmawiała pani z nim?

– Zapytałam, czy chce wody. Najpierw tylko patrzył, miał takie blade oczy i usta, które otwierał i zamykał jak ryba wyrzucona na piasek. A potem powiedział: „Woda mi nie pomoże”. Te cztery słowa, w dialekcie jakiego wcześniej nie słyszałam. Więc zapytałam go, czy mogę zrobić coś innego, cały czas patrząc, czy nikt nas nie widzi. Ale trakt był pusty i niebo błękitne. Długo zajęło, zanim cokolwiek odrzekł.

– Co powiedział?

– Powiedział: „Dziękuję, ale nic nie możesz dla mnie zrobić”. Potem zapytałam, czy jest aniołem. Nawet się uśmiechnął. „Nie”, powiedział, „nie jestem aniołem. Ale należę do latającego ludu”. Zapytałam, jaka to różnica. Znowu się uśmiechnął. „Podejrzewam, że teraz to już żadna. Czy wiesz coś o lataczach, dziewczyno? Czy ktoś z was pamięta wojnę?”

– Co mu pani powiedziała?

– Prawdę. Powiedziałam, że nic nie wiem o żadnej wojnie, chyba że mówi o Bitwie o Arenę Światła, która miała miejsce ledwie dwadzieścia lat wcześniej. Zasmucił się, jakby miał nadzieję na inną odpowiedź. Zapytałam wtedy, czy jest żołnierzem. Odparł, że tak. „Latacze są żołnierzami”, powiedział. „Walczymy w wielkiej wojnie po to, by ochronić was przed złem, którego nawet nie pamiętacie”.

– Jakim złem?

– Przed brzękaczami. Oni są prawdziwi, chociaż nie tacy, jak ich sobie wyobrażamy. Nie wślizgują się w nocy przez okno i nie podzwaniają, nie pobrzękują metalowymi trybikami i nie mają twarzy jak czaszki ani nakręcanych kluczy wystających z pleców. Ale są prawdziwi.

– Dlaczego mieliby istnieć?

– Zostali stworzeni, by służyć ludziom po drugiej stronie nieba, tam, gdzie powietrza jest zbyt mało, by można było oddychać. Ludzie stworzyli ich po to, żeby wykonywali prace, których my nie możemy, i stworzyli ich tak sprytnych, aby nie trzeba im było wydawać rozkazów. Ale to sprawiło, że byli przebiegli jak lisy. Zagarnęli nasz świat dla siebie. To wszystko działo się jeszcze przed nadejściem Wielkiej Zimy. Latacz powiedział, że istoty takie jak on, specjalni żołnierze urodzeni i wychowani po to, żeby walczyć z brzękaczami, są jedynym, co ich powstrzymuje.

– I powiedział, że toczą wielką wojnę gdzieś nad niebem?

Po twarzy Wdowy Grayling przebiegł bolesny grymas.

– Te wszystkie przeżyte lata nie pozwoliły mi lepiej zrozumieć tego, co przekazał mi wtedy tamten mężczyzna. Powiedział, że w niebie są dziury, tak jak w kawałku starego drewna wygryzionego przez korniki. Powiedział, że jego skrzydła nie były wcale do latania, ale do nawigowania w tych tunelach w niebie, tak jak koła wozu, które pomagają trzymać się drogi, kiedy wpadną w koleiny.

– Nie rozumiem. Jak w niebie mogą być dziury, skoro podobno powietrze jest tam zbyt rzadkie, żeby nim oddychać?

– Powiedział, że i oni, i brzękacze żłobią te dziury, tak jak armie mogą budować okopy w trakcie długiej wojny. Wykopanie i utrzymanie takiego tunelu wymaga dużej siły. W ludzkiej armii ta siła pochodzi z ludzkich mięśni, koni i maszyn. Ale ten latacz mówił o zupełnie innym rodzaju siły.

Wdowa Grayling zamilkła i spojrzała na Kathrin.

– Powiedział mi, co to za siła i skąd pochodzi. Od tamtej chwili widzę świat zupełnie inaczej. To trudna wiedza, Kathrin, i wielki ciężar. Ale ktoś musi go nieść.

– Proszę mi powiedzieć – rzekła Kathrin bez chwili wahania.

– Jesteś pewna?

– Tak. Chcę wiedzieć.

– Masz na sobie bransoletę już od paru minut. Wydaje się jakoś inna?

– Nie – odrzekła automatycznie Kathrin, choć już w chwili, w której słowa opuściły jej usta, wiedziała, że to nieprawda. Bransoleta cały czas wyglądała tak samo, jak kawał martwego, zimnego metalu, ale wydawało się, że nie ciąży już na nadgarstku tak mocno jak na początku.

– To prezent od latacza – powiedziała Wdowa Grayling, bacznie obserwując Kathrin. – Powiedział mi, jak otworzyć jego zbroję i jak znaleźć bransoletę. Zapytałam, dlaczego to robi. Odpowiedział, że to dlatego, że chciałam dać mu wody. Powiedział jeszcze, że bransoleta utrzyma mnie w zdrowiu, sprawi, że będę silniejsza również w inny sposób i że jeśli założę ją na chwilę komuś innemu, uleczy go z jego dolegliwości. I jeszcze, że to wbrew prawu jego ludu, by oddawać takie rzeczy takim jak ja, ale że i tak zamierza to zrobić. Otworzyłam zbroję, tak jak mi powiedział, i znalazłam ramię, przyczepione metalowymi klamrami do skrzydła i tak samo złamane. Na nadgarstku miał właśnie tę bransoletę.

– Jeśli bransoleta może leczyć, to dlaczego nie uleczyła Skrzydlatego Człowieka?

– Powiedział, że istnieją takie rany, wobec których jest bezradna. Został oblany jadem brzękaczy i bransoleta nie mogła mu już pomóc.

– Dalej nie wierzę w magię – odparła z namysłem Kathrin.

– No cóż, niektóre rodzaje magii na pewno są prawdziwe. Magia, która pozwala stworzyć latająca maszynę albo sprawia, że człowiek widzi w nocy jak w dzień. Bransoleta wydaje ci się lżejsza, ponieważ jakaś jej część jest teraz w tobie. Jest w twojej krwi, czujesz ją w kościach, tak jak latający człowiek czuł jad brzękacza. Nic dziwnego nie poczułaś i pewnie nie poczujesz. Ale tak długo, jak ją nosisz, będziesz starzała się wolniej niż normalni ludzie. Przez całe wieki nie dopadnie cię żadna choroba ani słabość.

Kathrin przesunęła palcami po bransolecie.

– Nie wierzę.

– Wcale nie oczekuję, że mi uwierzysz. Nie poczujesz żadnej zmiany przez rok czy dwa. Ale za pięć lat albo dziesięć ludzie zaczną prawić ci komplementy z powodu młodego wyglądu. Przez jakiś czas będziesz się tym szczyciła. Ale później poczujesz, jak ten podziw zmienia się najpierw w zazdrość, a potem w nienawiść, aż w końcu zrozumiesz, że to w istocie klątwa. Będziesz musiała przenieść się w inne miejsce i zmienić imię, tak jak ja. Dopóki nosisz amulet latacza, tak będzie wyglądało twoje życie.

Kathrin przyjrzała się wnętrzu dłoni. To mogła być wyobraźnia, ale wydawało jej się, że odciski wyżłobione przez ciężkie torby zbladły i przestały tak bardzo szczypać.

– Czy tak właśnie leczy pani ludzi?

– Kathrin Lynch, jesteś tak mądra, jak podejrzewałam. Jeśli przyjdzie do ciebie ktoś chory, wszystko co musisz zrobić, to założyć mu na ramię bransoletę i jeśli tylko nie został dotknięty trucizną brzękaczy, wszystko będzie dobrze.

– A po co są w takim razie te wszystkie inne rzeczy? Mój ojciec mówił, że zawiązała mu pani węgorza dookoła ramienia, kiedy przyszedł ze swoją raną.

Wdowa uśmiechnęła się.

– Och, pewnie tak zrobiłam. Równie dobrze mogłabym posmarować jego ranę ptasim guanem albo kazać mu nosić naszyjnik z robaków. Ramię twojego ojca wyleczyłoby się samo, Kathrin. Rana była głęboka, ale czysta. Nie potrzebowała bransolety do leczenia, a twój ojciec nie majaczył ani nie był w gorączce. Lecz, tak jak każdy mężczyzna, ma za długi język. Zobaczyłby bransoletę i wygadał się w wiosce.

– Więc tak naprawdę nic pani nie zrobiła.

– Twój ojciec uwierzył, że zrobiłam. I ta świadomość wystarczyła, żeby ramię przestało go tak bardzo boleć i może nawet zarosło się szybciej.

– Ale czasem odmawia pani pomocy.

– Jeśli są bardzo ciężko chorzy, ale nie mają gorączki ani nie są nieprzytomni, nie mogę pozwolić, żeby zobaczyli bransoletę. Nie ma innego sposobu, Kathrin. Niektórzy muszą umrzeć, a sekret bransolety musi zostać zachowany.

– To właśnie jest to brzemię? – spytała Kathrin z powątpiewaniem.

– Nie, to jest nagroda. To wiedza jest brzemieniem.

– Proszę mi powiedzieć – poprosiła po raz kolejny.

– Oto, co powiedział mi latacz. Wielka Zima nadeszła, ponieważ słońce stało się zimne i słabe. Był ku temu powód. Obie armie walczące w podniebnej wojnie używały żaru słońca, by budować te linie i okopy w niebie. Nie rozumiem i nigdy nie zrozumiałam, jak to się dzieje, być może skrzydlaty człowiek sam nie wiedział. Ale co do jednego był pewien. Tak długo, jak nad ziemią zalega Wielka Zima, w niebie toczy się wojna. A to oznacza, że brzękacze jeszcze nie wygrali.

– Ale Odwilż... – zaczęła Kathrin.

– A widzisz. Śnieg topnieje. Rzeki zaczynają płynąć, a plony wzrastać na polach. Ludzie się cieszą, są silniejsi i szczęśliwsi, ich skóra ciemnieje, a Lodowe Targowisko odchodzi powoli w zapomnienie. Ale oni nie rozumieją, co to naprawdę oznacza.

Kathrin ledwie miała odwagę sformułować pytanie.

– Która strona wygrywa?

– Nie wiem i to jest właśnie okropne. Ale kiedy rozmawiałam z lataczem, wyczułam w jego głosie bezradność, jakby wiedział, że rzeczy nie ruszą biegiem dobrym dla jego ludu.

– Teraz i ja się boję.

– Powinnaś. Lecz ktoś musi o tym wiedzieć, Kathrin, a bransoleta nie może już dłużej utrzymywać mnie przy życiu. Nie dlatego, żeby coś było z nią nie tak. Leczy tak samo dobrze jak zawsze. Po prostu uznała, że mój czas dobiega końca, tak jak pewnie stwierdzi i w twoim wypadku.

Kathrin musnęła dłonią drugą rzecz, tę wyglądającą jak złamana rękojeść miecza.

– A co to jest?

– To broń latacza. Trzymał to za skrzydłem, kawałek wystawał jak szpon nietoperza. Pokazał mi, jak ją wyjąć. Oczywiście też należy do ciebie.

Wcześniej dotykała już rękojeści, ale tym razem przy zaciśnięciu na niej dłoni Kathrin poczuła nagłe mrowienie. Gwałtownie zabrała dłoń, z zaskoczeniem wciągając powietrze. Czuła się, jakby sięgnęła po leżący na ziemi kij, a zamiast tego złapała wijącą się, tryskającą jadem żmiję.

– Tak, czujesz tę moc – stwierdziła Wdowa Grayling z uznaniem w głosie. – Działa tylko na tych, którzy mają na sobie bransoletę.

– Nie mogę tego wziąć.

– Lepiej żebyś ty ją miała, niż żeby tak ogromna siła miała się zmarnować. Jeśli zjawią się brzękacze, przynajmniej jedna osoba na tym świecie powinna mieć broń, która może ich zranić. A do tego czasu znajdą się dla niej inne zastosowania.

Starając się nie dotknąć rękojeści, Kathrin wsunęła broń do kieszeni. Spoczywała tam, ciężka i nieporuszona jak kamień.

– Czy kiedyś jej pani użyła?

– Raz.

– Do czego?

Wdowa Grayling uśmiechnęła się enigmatycznie.

– Zabrałam coś cennego Williamowi Wypytywaczowi. Ściągnęłam go z powrotem na ziemię, tam gdzie jego miejsce. Chciałam go zabić, ale kiedy udało mi się rozbić latającą maszynę, jego akurat nie było w środku.

Kathrin roześmiała się. Gdyby nie dotykała wcześniej broni i nie czuła jej mocy, mogłaby zlekceważyć historię wdowy i uznać ją za majaczenia starej kobiety. Ale teraz nie miała już żadnego powodu, by wątpić.

– Mogła pani zabić szeryfa później, na przykład kiedy sprawdzał pale do nabijania.

– Prawie tak zrobiłam. Zawsze jednak coś mnie powstrzymywało. A potem szeryf został zastąpiony przez innego człowieka, a on przez następnego. Szeryfowie przychodzili i odchodzili. Niektórzy byli złymi ludźmi, ale nie wszyscy. Niektórzy byli jedynie tak twardzi i okrutni, jak wymagał ich urząd. Już nigdy więcej nie użyłam broni, Kathrin. Wyczułam, że jej moc nie jest nieograniczona, że musi być używana mądrze i niezbyt często, aż w końcu będzie potrzebna naprawdę. Lecz użyć jej w samoobronie, przeciw niewielkiemu celowi... nie sądzę, żeby to mogło jej w jakiś sposób zaszkodzić.

Kathrin zrozumiała doskonale.

– Muszę wracać do domu – oznajmiła, starając się, by jej głos brzmiał tak, jakby przez cały czas nie rozmawiały o niczym ważniejszym niż następne zamówienie wdowy. – Przykro mi z powodu drugiego łba.

– Nie ma co przepraszać. Nie twoja wina.

– Co się teraz stanie?

– Zgasnę, powoli i z godnością. Być może dotrwam do następnej zimy, ale nie spodziewam się zobaczyć następnej odwilży.

– Proszę. Niech pani zabierze bransoletę z powrotem.

– Posłuchaj, Kathrin. Nie ma żadnego znaczenia, czy mi ją oddasz, czy nie. Bransoleta już mi nie pomoże.

– Nie jestem na to gotowa, jeszcze nie teraz. Jestem tylko dziewczyną z Tarczy, córką sankarza.

– A myślisz, że kim ja byłam, kiedy znalazłam latacza? Jesteśmy takie same. Widzę w tobie odwagę i siłę.

– Dzisiaj nie byłam silna ani odważna.

– Ale zdecydowałaś się iść mostem, mimo że wiedziałaś, że będzie tam Garret. Nie mam żadnych wątpliwości, Kathrin.

Dziewczyna wstała.

– Gdybym nie straciła tej drugiej głowy... gdyby Garret mnie nie dopadł... to i tak dałaby mi pani te rzeczy?

– Miałam taki zamiar. Jeśli nie dziś, to następnym razem. Ale Garret odegrał w tym swoją rolę. Pomógł mi zdecydować.

– On dalej się tam kręci – rzekła Kathrin.

– Ale wie, że nie będziesz wracała do domu tym samym mostem, nawet jeśli będziesz musiała zapłacić za przeprawę w Jarrow. Zadowoli go czekanie na następny raz, kiedy skrzyżują się wasze drogi.

Kathrin podniosła swoją torbę i stanęła pod drzwiami.

– Tak.

– Za miesiąc zobaczymy się znowu. Przekaż ukłony ojcu.

– Przekażę.

Wdowa Grayling otworzyła drzwi. Niebo ciemniało już na wschodzie, gdzie mieściło się Jarrow.

Wrony dalej kołowały nad głową, tylko bardziej ospale, szykując się do snu. Mimo że Wielka Zima była w odwrocie, wieczory wydawały się lodowate jak zawsze, jakby noc była ostatnim bastionem zimy, wycofującej się ze swojej pozycji w wojnie skazanej na klęskę. Kathrin wiedziała, że będzie dygotała z zimna, na długo zanim pokona mile dzielące ją od przeprawy. Mocno naciągnęła kapelusz na głowę i wyszła na drogę przed chatką wdowy.

– Uważaj na siebie, Kathrin. I miej oko na brzękaczy.

– Dobrze, Wdowo Grayling.

Drzwi zamknęły się za nią ze szczękiem zasuwy.

Była sama.

Ruszyła przed siebie, idąc z powrotem traktem prowadzącym do rzeki. Droga ta, malownicza za dnia, w nocy stawała się stroma i niebezpieczna. Schodząc w dół, widziała Most Dwudziestu Łuków, jedyny punkt światła na zacienionej rzece. W oknach szynków i domów zapalały się świece, łojowe pochodnie płonęły przy balustradach. Północny skraj mostu, gdzie trwały prace budowlane, był jeszcze jasny. Zator spowodowany wypadkiem wozu z piwem został już usunięty i ruch przebiegał swobodnie. Słyszała głosy kobiet i mężczyzn, pokrzykiwania majstrów na budowie, wrzaski pijaków, skrzypienie i chlupot młyńskich kół obracających się powoli pod łukami mostu.

Dotarła już do rozwidlenia. Prawa ścieżka prowadziła najkrótszą drogą do przeprawy w Jarrow. Lewa, którą tu przyszła, wiodła do mostu. Aż do tej chwili była zdecydowana. Pójdzie w prawo, wsiądzie na barkę, tak jak zawsze, tak jak od niej oczekiwano.

Teraz jednak sięgnęła do kieszeni i zacisnęła dłoń na broni Skrzydlatego Człowieka. Wstrząs towarzyszący kontaktowi był tym razem mniej zaskakujący. Rękojeść wydawała się już częścią niej samej, zupełnie jakby miała ją od lat.

Wyciągnęła broń. Świeciła w półmroku, błyszcząca tam, gdzie wcześniej wydawała się matowa. Nawet gdyby wdowa nie powiedziała jej, co tak naprawdę trzyma w dłoni, teraz i tak odgadłaby to bez trudu. Oręż przemawiał do niej poprzez skórę i kości, na poziomie głębszym niż jakikolwiek język. Mówił, co potrafi i jak sprawić, by był jej posłuszny. Mówił jej, że musi szanować moc, która weszła w jej posiadanie. Musi używać jej mądrze, ponieważ w tym świecie nie istniało nic równie potężnego. Moc, która mogła kruszyć kamienne ściany.

Która mogła obracać w proch mosty i latające maszyny. Zgniatać brzękaczy.

Zgniatać zwykłych ludzi, jeśli tego chciała.

Musiała się przekonać.

Ostatnie kilka wron wirowało nad głową. Skierowała rękojeść w ich kierunku i poczuła nagłą, obezwładniającą pewność ich położenia i liczby. Każda wrona była odrębną istotą, tak wyraźną, że mogła niemal nadać im imiona.

Wybrała jednego, słabszego ptaka. Wszystkie inne nagle zniknęły z jej świadomości, jak aktorzy wycofujący się ze sceny. Liczył się tylko ten jeden, mogła dokładnie poczuć jego istotę. Czuła skrzydła przecinające lodowate powietrze.

Czuła miękki puch piór i lekkie rusztowanie kości pod spodem. Czuła silne bicie serca w małej klace piersiowej i wiedziała, że może je zatrzymać samą myślą.

Rękojeść wydawała się ją zachęcać. Kathrin była blisko. Bardzo blisko.

Jednakże wrona niczym jej nie zawiniła, więc darowała jej życie. Nie miała potrzeby sprawdzać siły podarku na żywym stworzeniu, a przynajmniej nie na tak niewinnym. Wrona dołączyła do pobratymców, szybka i przestraszona, jakby wyczuła zimno zaciskające się wokół ptasiego serca.

Kathrin schowała broń do kieszeni. Spojrzała znowu na most, mierząc go wzrokiem. Jej oczy były uważne, starsze i smutniejsze, ponieważ wiedziała coś, czego ludzie na moście nie mogli się nigdy dowiedzieć.

– Jestem gotowa – powiedziała głośno, w noc, do każdego, kto mógłby słuchać.

A potem ruszyła w dół.

© Alastair Reynolds

Przełożyła Alicja Urbanik

Alastair Reynolds

Brytyjczyk urodzony w 1966 r. w Walii. Zanim został pisarzem na pełny etat, pracował jako astronom i astrofizyk w Europejskiej Agencji Kosmicznej. Napisał dwanaście powieści i ponad pięćdziesiąt krótszych utworów. Jego twórczość ukazuje się w wielu krajach, również w Polsce. W 2009 r. głośno było o wartej milion funtów umowie, którą Reynolds podpisał z wydawnictwem Orion: dziesięć powieści w dziesięć lat – jak dotąd pisarzowi udaje się utrzymać stosowne tempo.

Córka sankarza dość długo wydaje się opowiadaniem bardzo nietypowym dla Reynoldsa, lecz im bliżej końca, tym silniej przekonujemy się, że autor wcale nie wypłynął na nieznane wody, postanowił tylko przedstawić znajomy konflikt z innej niż zwykle perspektywy, osiągając bardzo ciekawy efekt.

Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę



Czytaj również

Komentarze


Jeszcze nikt nie dodał komentarza.

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.