CoolKon 2011

Autor: Aleksandra 'Jade Elenne' Wierzchowska

CoolKon 2011
Wrocław to miasto nadzwyczajnej urody, miejsce iście magiczne. Uwielbiam tam przyjeżdżać, nic dziwnego zatem, że postanowiłam wybrać się wreszcie na CoolKon, jeden z licznych konwentów odbywających się w pięknym grodzie Piastów Śląskich.

Szkoła, w której odbywała się impreza, położona jest niedaleko - 20 minut spacerku - od dworców PKP i PKS, w sąsiedztwie przystanków komunikacji miejskiej (tak jak kocham Wrocław, tak chyba nigdy nie polubię tamtejszej komunikacji) oraz otwartych do późna sklepów. Sam budynek sprawia dobre wrażenie, jest zadbany i czysty, choć, jak się później okazało, niezbyt przestronny. Na potrzeby konwentowiczów oddano trzy poziomy: podziemie, parter i piętro, a także salę gimnastyczną. Prelekcje odbywały się tylko na parterze, pomieszczenia na innych poziomach służyły jako sleep roomy. Było to bardzo dobre posunięcie organizatorów, dzięki któremu nocne marki i dyskutanci nie przeszkadzali śpiochom. Poziom sanitariatów okazał się przyzwoity, nie brakowało ciepłej wody ani środków czystości. Dobrze byłoby jednak, gdyby toalety wyglądały przez cały konwent tak jak pierwszego dnia - słowem, gdyby były na bieżąco sprzątane. W budynku znajdowały się też prysznice z ciepłą wodą, ale słabe oznaczenie sprawiło, że część konwentowiczów nie wiedziała o ich istnieniu.

Przyzwyczaiłam się do niebotycznych kolejek akredytacyjnych, dlatego brak takowej – kilka czy kilkanaście osób to nie tłum - na CoolKonie był miłym zaskoczeniem. Każdy uczestnik, po uiszczeniu stosownej opłaty i wylegitymowaniu się, otrzymywał informator, kilka ulotek oraz identyfikator. Ten ostatni zaliczam do najładniejszych i najlepiej wykonanych (chyba tylko nordconowe były lepsze, ale to jednak zupełnie inna półka cenowa), jakie widziałam na konwencie. Sztywny kartonik - dla gości i obsługi dodatkowo laminowany - nosiło się na specjalnym sznureczku, którego kolor można było sobie wybrać (kobieca część mojej natury od razu zaczęła wymyślać różne kombinacje, w zależności od ubioru). Taki identyfikator to zdecydowanie lepsze rozwiązanie niż standardowe plakietki na agrafki: nie odepnie się, zawsze jest na wierzchu i widać go z daleka.

Słów kilka o informatorze. Członkowie coolkonowej ekipy idą pod prąd konwentowej mody i podczas gdy na większości konwentów trendem są sztywne okładki, format A5, kolor i kredowy papier, oni prezentują malutkie broszurki bez rysunków, opowiadań czy atrakcyjnego wyglądu. Jak powiedział jeden z organizatorów, po konwencie większość ludzi i tak wyrzuca informator do kosza, nie ma zatem sensu przeznaczanie dużych funduszy na jego estetykę. Mogłabym się z tym zgodzić, gdyby nie kilka "strzegółów". Po pierwsze, coolkonowemu informatorowi dosyć szybko odrywała się okładka (przetestowane na kilku egzemplarzach). Po drugie i najważniejsze, KOREKTA MUSI BYĆ. Nie rozumiem kompletnie, dlaczego ktoś nie zadał sobie trudu przejrzenia informatora przed wysłaniem do druku. Błędy ortograficzne (sic!), interpunkcyjne, literówki... Wielki minus.

Tabelę z programem zawarto zarówno we wspomnianej książeczce, jak i na oddzielnej kartce, którą dostawało się przy akredytacji - ta druga była bardziej wiarygodna. Kilka dni wcześniej godzinowy rozkład atrakcji podano na stronie imprezy. Przyznam, że po zapoznaniu się z nim byłam dość sceptycznie nastawiona do CoolKonu, bo interesujące mnie punkty programu dało się policzyć na palcach jednej ręki, i to nie wszystkich. Postanowiłam zatem odwiedzać różne atrakcje na chybił trafił. Najpierw wybrałam się na prelekcję "Fizyka w sztukach walki". Okazało się to strzałem w dziesiątkę, rzecz poprowadzona była nadzwyczaj ciekawie i ze sporą... hm, ekspresją (dowody w fotorelacji). Potem przyszła kolej na "W poszukiwaniu sensu", jedną z nielicznych atrakcji upatrzonych już przed rozpoczęciem konwentu. Prowadzącą pamiętam z ubiegłorocznego Pyrkonu: uznałam wtedy, że na jej punkty programu mogę chodzić w ciemno. Nie zawiodłam się; mało kto umie w przystępny sposób mówić o matematyce i logice, ale prelegentce udało się to w stu procentach.

Następnego dnia odwiedziłam jedną z atrakcji gwiezdnowojennych, czyli prezentację Eagle Base. Przedstawicieli tej grupy spotykałam już na wielu konwentach, ale i tak miło było posłuchać o domowych sposobach na sporządzenie strojów Jedi – nie ukrywam, rzecz dostarczyła mi cennej inspiracji. Wybrałam się też na prezentację Nemezis, czyli zwycięskiego settingu Megakonkursu. Prezentacja nie odbiegała od standardów – Ramel poopowiadał trochę o historii przedsięwzięcia, a trochę o samym podręczniku – ale warto było ją odwiedzić ze względu na wymieniane między prowadzącym a widownią wypowiedzi dotyczące nienawiści dwóch wydawców, martwych lwów i zakupu odzieży. Ot, fandomowe memy. Tego rodzaju teksty nie padały za to na kolejnej atrakcji, czyli podczas rozważań o przyszłości Internetu, ale stanowczo nie były potrzebne. Myślę, że osoba prowadzącego, tj. Adama Cebuli, wystarczy za całą rekomendację. Wieczorem wybrałam się na prelekcję o zboczeniach. Przyznaję, przyszłam po to, żeby szydzić, jako że większość tego rodzaju punktów programu prowadzona jest po prostu dennie. Nie tym razem jednak. Była to nie tyle prelekcja, ile pogadanka, która dotyczyła nie tylko zboczeń, ale też ludzkiej seksualności w ogóle, a w dodatku ze standardowej godziny rozrosła się do... czterech (dzień wcześniej ci sami prowadzący przyciągali uwagę uczestników przez trzy i pół godziny). Myślę jednak, że żaden słuchacz nie uważał tego czasu za stracony. Dzień kolejny stał pod znakiem "Pomniejszych bóstw Jedi", czyli prelekcji o dziwacznych sposobach na korzystanie z Mocy. Tak jak się spodziewałam, Taraissu i Wedge nie zawiedli, słuchało się bardzo przyjemnie, a i okazji do śmiechu było niemało.

Niestety, tak jak się obawiałam, sporo było chwil, podczas których nie byłam w stanie znaleźć żadnego ciekawego punktu programu (czas ten spędzałam na ogół na pogawędkach z konwentowiczami), a i nie wszystkie odwiedzone przeze mnie atrakcje zasługują na laurki. Bardzo szybko wyszłam z prelekcji o wampirach Świata Mroku. Ktoś, kto wykorzystuje "czas antenowy" do rzucania kąśliwych uwag pod adresem nieobecnych, a opowiadając o kulturowych aspektach mitu krwiopijcy, zdradza nieznajomość tak podstawowych lektur, jak Wampir Marii Janion, nie może liczyć na moje uznanie. Prelekcja o średniowieczu merytorycznie była niezła, ale zdradzająca brak jakiegoś planu i przez to nieco chaotyczna: prowadzący rzucał po prostu kolejne ciekawostki dotyczące rycerstwa. Nie zachwycił mnie też żaden z punktów programu mangowego, a szczegółowego opisu jednego z nich oszczędzę czytelnikom. Byłam zaskoczona brakiem programu konkursowego (choć w poszczególnych blokach odbyło się kilka konkursów) oraz literackiego, trzeba jednak zauważyć, że konwentowicze nie sprawiali wrażenia pokrzywdzonych. W przyszłym roku organizatorzy powinni także przemyśleć sposób organizacji book swappingu (wymiany książek), gdyż wymóg zamieniania się z jedną tylko osobą, zamiast np. wprowadzenia specjalnej waluty na ten punkt programu, nie wydaje się dobrym rozwiązaniem. Tym niemniej, idea jest fantastyczna i chciałabym widzieć taki punkt programu na każdym konwencie.

Nie wzięłam udziału w żadnym LARP-ie, ale sądząc z wypowiedzi uczestników, należy zaliczyć je do udanych, podobnie jak odwiedzoną przeze mnie prelekcję Fingrina o nowinach z LARP-owego świata. Na dobre słowa zasługuje też blok Wydawnictwa Portal, fani postapokalipsy powinni się czuć usatysfakcjonowani. Jednak najlepszym w mojej ocenie elementem CoolKonu była Gralnia, a dokładniej jej część, czyli RetroGralnia. Wyobraźcie sobie szereg wspaniałych starych konsol, dyskietek i kaset... To nie sen, to CoolKon. Nie banalna komputerówka (choć nowego sprzętu nie brakowało), ale Amiga 500, Commodore 64 czy Atari 2600 – jestem za!

Ci, którzy preferują gry bez prądu, mogli spędzić długie godziny w Games Roomie. Planszówek zgromadzono całkiem sporo, choć żaden maniak nie dostałby oczopląsu. Nie uświadczyło się tu białych kruków, niektórzy marudzili też np. na brak najnowszego dodatku do Dominiona. Obsługa była miła, choć nie zawsze potrafiła wytłumaczyć zasady. Widać było jednak, że uczestnicy dobrze się bawią, Games Room tętnił życiem i o każdej porze dało się znaleźć chętnego na partyjkę jakiejś planszówki.

Tych, którzy po godzinach spędzonych nad stołami zapragnęli wejść w posiadanie jakiejś gry, czekał zawód: na CoolKonie nie było żadnego sklepiku planszówkowego. Kuźnia Gier i Wydawnictwo Portal oferowały swoje tytuły na własnych stoiskach, ale chętni na Battlestar Galactica czy Carcassonne musieli się obejść ze smakiem i popatrzeć co najwyżej na sklepiki oferujące gadżety dla fanów mangi i anime.

Stoiska znajdowały się na parterze, obok wejść do sal prelekcyjnych. Niestety, bardzo zmniejszyło to i tak niewielką ilość miejsca. Chwilami trudno było przejść korytarzem - wystarczyło, by dwie osoby przystanęły na moment przy jednym za sklepików, a już robił się zator. Tegoroczny CoolKon odwiedziło nieco ponad 500 osób; szkoła jest spora i może pomieścić taką liczbę uczestników, ale korytarze są w niej wąskim gardłem, z którym organizatorzy będą mieli pewnie jeszcze wiele problemów, o ile nie znajdą skutecznego remedium. Daje się to we znaki zwłaszcza w sytuacjach takich jak nieautoryzowane użycie maszyny do robienia dymu, co miało miejsce w dolnym korytarzu. W pobliżu znajdowało się zejście do Games Roomu i każdy, kto tamtędy szedł (a peregrynowało sporo osób), dopytywał się, co to za dym i dlaczego tak cuchnie. Organizatorzy powinni dołożyć starań, by takie indcydenty się nie powtórzyły.

Mimo wszystko obyło się bez większych wpadek, nie mam zastrzeżeń do ochrony ani obsługi. Z drugiej strony, nie było też (może poza RetroGralnią) rzeczy, które nadzwyczaj pozytywnie zapisałyby się w pamięci. CoolKon to solidna rzemieślnicza robota: konwent, który jest po prostu dobrze zrobiony. Nie ma raczej ambicji na pierwszą ligę, za to w swojej klasie radzi sobie znakomicie. Warto pojechać i przekonać się o tym empirycznie.